31 października 2020

Incantation – Sect Of Vile Divinities [2020]

Incantation - Sect Of Vile Divinities recenzja okładka review coverDożyliśmy ciekawych czasów. Granie pod Incantation jest czymś dobrze widzianym (i niemal bez wyjątku takoż ocenianym), zewsząd atakują nas setki kapel mielących smrodliwy i ponury death metal w starym stylu, ociężały kult sączy się z głośników… Tymczasem Incantation na stare lata próbują liznąć sławy i maksymalnie (żeby nie napisać – rozpaczliwie) zwiększyć grono swoich odbiorców. A jako że ekipa pod wodzą Johna McEntee raczej nigdy nie miała potencjału, by hurtowo pisać hity, panowie skupili się na tym, co było w ich zasięgu – skondensowali struktury utworów i złagodzili brzmienie. Właśnie takie dziwne wnioski pojawiają się u mnie po parudziesięciu sesjach z Sect Of Vile Divinities.

Coś musi być na rzeczy, skoro Relapse dość intensywnie promuje zespół w mediach (wszak z marszu wypuścili im dwa klipy), a nowy album już przy pierwszym z nim zetknięciu sprawia wrażenie najbardziej przystępnego w historii Amerykanów. Wydaje mi się, że Sect Of Vile Divinities ma być dla Incantation czymś na zasadzie „teraz albo nigdy” – ostatnią okazją, żeby wreszcie przekonać do siebie nowych/wahających się słuchaczy, którzy wiele dobrego o nich słyszeli, ale zawsze odstraszała ich obskurność muzyki. Czy to wypali, nie jestem przekonany, bo w tej muzyce brakuje mi przede wszystkim trzech rzeczy: spójności, płynności i świeżości.

Nie da się ukryć, że pod wypolerowanym jak nigdy brzmieniem (zbyt sterylnym i nie pasującym do stylu Amerykanów) dostajemy bardzo typowe dla Incantation granie. Zespół nawet nie próbuje wyjść poza wypracowane schematy, nie licząc tego, że tym razem często chadza na aranżacyjnie skróty i zbyt gwałtownie przeskakuje między kolejnymi partiami. Przez takie zabiegi utwory wydają się chaotyczne i dziwnie pocięte, a ich poszczególne części nie mają czasu należycie wybrzmieć. Napięcie narasta, robi się ciekawie, a tu „ciach” i lecimy z kompletnie innym motywem. Szczególnie dużo tracą na tym solówki. Na „Profane Nexus” były fajnie wplecione w utwory, natomiast na Sect Of Vile Divinities w większości przypadków nie przewidziano dość miejsca, żeby w ogóle mogły się odpowiednio rozwinąć – jakby Sonny Lombardozzi (niezależnie od swoich pomysłów) dostał wytyczne typu: „streszczaj się brachu, bo psa trzeba jeszcze wyprowadzić”.

Problem braku spójności dotyczy również wokalu – zasyfione charczenie McEntee po prostu nie pasuje do takiej formuły brzmieniowej. Wokal i muzyka istnieją obok siebie, na zupełnie innych płaszczyznach. Wyraźniej to słychać, kiedy Incantation zwalniają obroty – dźwięk staje się wręcz delikatny (werbel pykający jak kubek po jogurcie…), a John wciąż zapodaje niskie pomruki, które są brutalniejsze od wszystkiego wokół. Cuś tu nie teges… Na duży plus zasługuje za to praca basu, bo bardzo przyjemnie przebija się na powierzchnię i dodaje całości głębi.

Pomimo powyższego zrzędzenia, Sect Of Vile Divinities wcale nie jest kompletną porażką i można z niej wyciągnąć kilka naprawdę udanych fragmentów. Właśnie – fragmentów, nie utworów. W ogólnym rozrachunku daje to rozczarowanie, ale miejcie na uwadze, że rzecz dotyczy zespołu z zajebiście rozbudowaną dyskografią, której część to już pozycje kultowe – w stosunku do nich wymagania muszą być wysokie.


ocena: 7/10
demo
oficjalna strona: www.incantation.com

inne płyty tego wykonawcy:




Udostępnij:

28 października 2020

Lost Soul – Forgotten Past [2020]

Lost Soul - Forgotten Past recenzja okładka review coverDobry wieczór państwu. W recenzji „Genesis: XX Years Of Chaoz” wspominałem, że chciałbym dostać antologię demówek Lost Soul. Oto jest. To fajnie, cieszę się. Dziękuję wszystkim za uwagę.

Wypuszczona nakładem wydawnictwa Szataniec dwupłytowa kompilacja Forgotten Past przybliża fanom (chyba) wszystko, co zespół nagrał za młodu, a zatem od mizernie brzmiącego „Necrophil” po świetne „…Now Is Forever”, na którym potencjał Lost Soul wreszcie eksplodował. Co ważne, wbrew tytułowi jest to raczej przeszłość nieznana niż zapomniana, bo jak przypuszczam, większość obecnych entuzjastów zespołu nigdy z tymi nagraniami nie miało styczności. A czy zechcą to teraz nadrobić – tu mam pewne wątpliwości, co na moje oko czyni target Forgotten Past dość wąskim.

Z każdym kolejnym materiałem słychać, jak zespół powoli wychodzi z głębokiej piwnicy, by w końcu dochrapać się zasłużonego kontraktu z Relapse. Na pierwszych nagraniach uwagę zwracają ogromne różnice jeśli chodzi o umiejętności techniczne poszczególnych członków (słowo muzyków byłoby nadużyciem), którzy dopiero po paru latach zdają się grać w jednej lidze. Tu wyjątkiem jest oczywiście Jacek Grecki, który bryluje prawie od początku.

To, że ta kompilacja się ukazała, ogólnie uważam za coś pozytywnego. Szkoda tylko, że komuś nie chciało się należycie przyłożyć, żeby naprawdę była ozdobą tych paru kolekcji, do których trafi. Bo co my tu mamy: teksty, okładki, składy, trakclisty (w tym każdorazowo błędnie podana do drugiego wydania „Superior Ignotum”). To tyle, jeśli chodzi o atrakcje. Komu by przeszkadzały jakieś archiwalne zdjęcia i wspominkowe notki Jacka Greckiego o okolicznościach powstawania tych materiałów, no komu? Skromne toto, bardzo skromne. Dlatego traktuję Forgotten Past jako ciekawostkę dla bardziej wkręconych fanów Lost Soul, pozostali mogą się srogo rozczarować.


ocena: -
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/lost.soul.poland

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

24 października 2020

Desecravity – Anathema [2019]

Desecravity - Anathema recenzja okładka review coverMuzycy Desecravity zrobili sobie całkiem przyzwoitą przerwę po wydaniu „Orphic Signs”, jednak niezależnie od tego, jak długo by siedzieli na dupach, ich pozycja najlepszej japońskiej kapeli death’owej była niezagrożona. Anathema jest potwierdzeniem tego, że oni już nie muszą oglądać się na boki – za bardzo odjechali konkurencji, żeby ją w ogóle dostrzegać. Zastanawia mnie tylko, skąd Yuichi Kudo bierze kolejnych gitarniaków biegłych w rzemiośle chaotycznego śmigania po gryfie – wszak ci zmieniają się co płytę, a w ryżu przecież nie rosną.

Intro do Anathema to… oklepany jak jasna cholera symfoniczny death metal, który jak mniemam ma wprowadzić nieco zamieszania i robić za zmyłkę. Pseudo zmyłkę, bo nikt normalny nie nabierze się na to, że zespół nagle naszło na aż taki zwrot stylistyczny – to poniżej ich godności. Jednakowoż nie mam wątpliwości, że gdyby tylko chcieli, i w tym gatunku pokazaliby prawdziwą klasę. Pierwsze pięć sekund następnego w kolejce „Impure Confrontation” daje jasno do zrozumienia nawet największym sceptykom, że Desecravity nie mają zamiaru odpuszczać, a interesuje ich wyłącznie ekstremalnie szybki i skomplikowany stuff, za którym naprawdę ciężko nadążyć. Japończycy udanie rozwijają popieprzone pomysły z poprzedniej płyty, choć już bez takiego skoku jakościowego, jaki miał miejsce między „Implicit Obedience” a „Orphic Signs”, a to z tej prostej przyczyny, że na tym poziomie bardzo trudno o kolejne ulepszenia. Stąd też na pierwszy rzut ucha wyraźniejsze zmiany dotyczą przede wszystkim brzmienia – jest trochę bardziej masywne, na ile to oczywiście osiągalne przy takich tempach. Niuanse techniczno-aranżacyjne — a jest ich całe mnóstwo — przebijają się dopiero z kolejnymi przesłuchaniami.

Co takiego siedzi w głowach muzyków Desecravity, że produkują tak posrane dźwięki – trudno zgadnąć; wiadomo natomiast, co chcą za ich pomocą osiągnąć – doprowadzić do stopienia zwojów mózgowych niewinnych słuchaczy. I to najlepiej już na wysokości trzeciego-czwartego kawałka. Zatem jeśli uważacie, że Dying Fetus ostatnio wymiękają, a Misery Index są zbyt monotonni, spokojnie możecie sięgnąć po Anathema.


ocena: 9/10
demo
oficjalna strona: www.desecravity.net

inne płyty tego wykonawcy:




Udostępnij:

16 października 2020

Metallica – S&M 2 [2020]

Metallica - S&M 2 recenzja reviewRok 1999: o kurwa, Metallica z orkiestrą! Rok 2020: meh, Metallica z orkiestrą. Ponoć nie da się dwa razy wejść do tej samej rzeki, Amerykanie jednakowoż spróbowali, ponownie spiknęli się z San Francisco Symphony, a my, cóż, dostaliśmy powtórkę z rozrywki. Ładnie i z rozmachem zrealizowaną, ale jednak powtórkę. Przez 20 lat świat metalu — niekoniecznie nawet mainstreamowego — poszedł do przodu, z orkiestrami nagrywa każdy, kto tylko ma ochotę, element nowości dawno uleciał, a o jakąkolwiek ekscytację coraz trudniej. Nic więc dziwnego, że i S&M 2 nie ekscytuje, to po prostu solidna koncertówka i w sumie niewiele ponadto.

Od nagrania pierwszej części upłynęło mnóstwo czasu, a mimo to aranżacje powtórzonych utworów (jest ich aż 11!) brzmią niemal identyczne jak za pierwszym razem, z wszystkim ich niedoróbkami i mieliznami. Fragmenty, kiedy orkiestra jest dobrze zespolona z zespołem i autentycznie coś wnosi do kawałków, można policzyć na palcach jednej ręki (w całości broni się jedynie doskonały „No Leaf Clover”). Najczęściej — i dotyczy to również numerów z trzech ostatnich płyt — mamy do czynienia z niedookreślonym i przypadkowym pitoleniem w tle, z którego — oprócz dysonansów — tak naprawdę niewiele wynika. Pół biedy, jeśli muzycy klasyczni tylko nie przeszkadzają, bo są niestety momenty, kiedy zapędzają się ze słodzeniem, jakby chodziło co najmniej o soundtrack do filmu Disneya. Poza tym znowu nikt nie wpadł na to, żeby użyć chóru i w odczuwalny sposób pobawić się dramaturgią. Symfoniczne zaplecze sprawia wrażenie zrobionego po linii najmniejszego oporu, a to że S&M 2 ogląda się (i słucha) całkiem przyjemnie, jest raczej zasługą dobrego materiału źródłowego, bo setlista jest wyjątkowo przekrojowa, choć dość przewidywalna.

Nie znaczy to jednak, że na S&M 2 nie ma eksperymentów… Te pojawiają się w drugiej części koncertu i w większości są… nieudane. Na początek orkiestra serwuje nam utwór dobrze wszystkim znanego Prokofjewa, a później, już z towarzystwem zespołu, zanurza się w sowiecki futuryzm (w wydaniu Aleksandra Mosołowa). Ja wiem, że to raczej zapchajdziura mająca dać muzykom chwilę odpoczynku, ale robienie z Metallicy jakiejś awangardy (bo taka jest narracja) wydaje mi się nie na miejscu. Do niepotrzebnych zaliczyłbym ponadto klasyczną wersję „The Unforgiven III” ze śpiewającym Hetfieldem (bez gitary nie wie, co zrobić z rękami) oraz mocno przerobiony — i warto zaznaczyć, że dużo lepszy niż w oryginale — „All Within My Hands”. Te pół godziny można było wyciąć, a koncert nic by na tym nie stracił, a zyskał na spójności. Ciekawiej robi się dopiero od „(Anesthesia) – Pulling Teeth”, który został zagrany w hołdzie Burtonowi na... kontrabasie elektrycznym. Posunięcie ryzykowne, ale Scott Pingel wyszedł z tej konfrontacji obronną ręką.

Przechodząc do realizacji, koniecznie trzeba pochwalić jakość dźwięku oraz obrazu – niezależnie od ewentualnych poprawek całość wygląda i brzmi zajebiście jak na Metallicę i standardy blureja przystało. Zespół wraz z orkiestrą na małej scenie w otoczeniu (dosłownie) tysięcy ludzi, którzy aktywnie uczestniczą w koncercie („The Memory Remains” się kłania) i podkręcają atmosferę uczestnictwa w czymś wyjątkowym – to robi wrażenie. Wiadomo, że ze względu na warunki i ogólną konwencję musiało się obyć bez spektakularnej scenografii i efektów, ale już sama oprawa świetlna robi dobrą robotę. Ujęcia są ciekawe, montaż dynamiczny i tylko do dzielenia ekranu nie jestem przekonany. Jako że zespół zajmuje miejsce w samym centrum, członków orkiestry ustawiono z lekka niepraktycznie po okręgu, więc siłą rzeczy niektórzy znajdują się poza zasięgiem dyrygenta, ale ten problem rozwiązano małymi ekranami z jego podglądem. Dla Jamesa przewidziano natomiast większe monitory z tekstami utworów – wiek nikogo nie oszczędza… Z ciekawostek mogę jeszcze wymienić scenę (z intra „One”), w której Lars (swoją drogą w tej czapce wygląda jak Justin Bieber) tłumaczy perkusiście gravity blasty…

Podsumowanie będzie krótkie, bo „wyjątkowość” S&M 2 zakwestionowałem już na początku. W tym przypadku bardziej chodzi o jakość, a ta jest niezaprzeczalnie wysoka. Z oczywistych względów ciekawiej wypada krążek video – spędzenie dwóch i pół godziny (nie licząc dodatków) przed telewizorem nie powinno dla nikogo stanowić problemu, nawet jeśli z Metallicą ma styczność tylko od święta. W wersji audio, szczególnie w pierwszej części, pojawia się już pewien problem, bo choć słucha się tego dobrze, to dość łatwo można zapomnieć, że gdzieś tam powinna mieszać orkiestra. Przy odrobinie chęci zespół mógł podejść do tematu z większym rozmachem, a tymczasem to po prostu solidna koncertówka.


ocena: 7/10
demo
oficjalna strona: www.metallica.com

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

10 października 2020

Nomad – Transmogrification (Partus) [2020]

Nomad - Transmogrification (Partus) recenzja okładka review coverMam nadzieję, że wraz z wydaniem opisywanej płyty Nomad wyswobodzili się spod rynny o nazwie Witching Hour Productions i w końcu trafią do poważnego wydawcy, który nie będzie rzucał zespołowi kłód pod nogi i z należytą rzetelnością (i finansami) przystąpi do promocji, a przede wszystkim nie dopuści do tak skandalicznych opóźnień. Jeśli jeszcze tego nie wiecie, materiał na Transmogrification (Partus) nagrywano między 2014 a 2016 (z udziałem Inferno i Oriona z Behemoth, którego logo na pudełku jest większe niż logo Nomad…), przez kolejne dwa lata był on dopieszczany studyjnie z pomocą Malty i braci Wiesławskich, natomiast z wydaniem zwlekano aż do marca bieżącego roku. A powinien się ukazać zaraz po „Tetramorph”.

Ze względu na czas powstania Transmogrification (Partus) stylistycznie najwięcej wspólnego ma ze wspomnianą epką, jednak całościowo jest od niej śmielszy, bardziej złożony, urozmaicony i masywny. Od pierwszych taktów „A Wanderer Without A Shadow” słychać, że to Nomad, a jednocześnie nie mamy wrażenia, że muzyka jest kalką poprzednich dokonań. Zespół wyraźnie przyspieszył względem „Transmigration Of Consciousness”, przez co może będzie bardziej strawny dla przeciętnego fana death metalu, ale wciąż to nie jest granie wyjątkowo przystępne czy szybko wpadające w ucho. Owszem, w utworach jest trochę więcej powietrza, ale klimat albumu i tak przytłacza gęstością. Duża w tym zasługa wokali Bleyzabela, z których — nawet bez zaglądania do tekstów — na pewno nie powiewa optymizmem.

Już przy pierwszych przesłuchaniach na Transmogrification (Partus) ujawnia się podział płyty na dwie części charakteryzujące się innym podejściem do dźwięków. Pierwsze trzy utwory są stosunkowo szybkie, bezpośrednie i agresywne („In The Hands Of Progression” wydaje się w tym gronie najbardziej ekstremalny i techniczny), zaś ostatnia trójka to granie nastawione na trans, dobrze pojętą monotonię i dużą dramaturgię (tu szczególnie wybija się doskonały „The Graceful Abyss”). „Nomadeus” jest czymś na zasadzie pomostu, w którym przenikają się wszystkie elementy, choć może na różnych płaszczyznach – zwróćcie uwagę na to, co się dzieje w tle.

Ciekawostką może być fakt, że Transmogrification (Partus) wydaje się płytą dłuższą niż jest w istocie (trwa jedynie 33 minuty), a zawdzięcza to dużej różnorodności i subtelnym zmianom nastroju. Utwory są dalekie od banału i często rozwijają się w niekoniecznie oczywistym kierunku, a poza tym każdy oferuje coś innego. W tym tkwi sekret muzyki Nomad – nie ma w niej miejsca na nudę. Najwyższy czas, żebyście się wreszcie o tym przekonali.


ocena: 8,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/NomadNomadichellY

inne płyty tego wykonawcy:


Udostępnij: