Pokazywanie postów oznaczonych etykietą dvd. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą dvd. Pokaż wszystkie posty

22 listopada 2023

Blood Incantation – Timewave Zero [2022]

Blood Incantation - Timewave Zero recenzja reviewCzterech niezaprzeczalnie utalentowanych muzyków, tona drogiego sprzętu, rok wytężonych prac… Tyle zachodu tylko po to, żeby zarejestrować trzy, trwające łącznie 68 minut… intra. W ramach eksperymentów, czy na co ich tam naszło pod wpływem tego i owego, Blood Incantation poszli w ambient. Timewave Zero to zestaw ciągnących się w nieskończoność (słowo-klucz?) klawiszowych plam, szumów, plumknięć, kilku smyrnięć akustyka i tym podobnych ambitnych środków artystycznych, które do mnie zwyczajnie nie trafiają.

Z kronikarskiego/recenzenckiego obowiązku uściślę tylko, że wspomniany rok Blood Incantation dłubali jedynie przy dwóch pierwszych intrach (którym dorobiono cuś w rodzaju zalatujących niuejdżem „wizualizacji” w wersji na blureja – usypiają jak seans „Eternals”), trzecie, najdłuższe, jest natomiast rezultatem improwizacji w studiu. Czy zatem są między nimi jakieś wyczuwalne różnice? Eee, no nie. Wszystko sprowadza się do paru bliźniaczo podobnych zapętlonych motywów (to chyba za duże słowo), klawiszowych plam, szumów, plumknięć, kilku smyrnięć akustyka… i tak dalej, przez 68 minut. Nie wiem, czy w większym stopniu mnie to nudzi, czy irytuje, bo przez tyle czasu nic się tu nie dzieje.

Jeśli cenicie dotychczasowy deathmetalowy dorobek Blood Incantation, z szacunku do zespołu (i własnego portfela) Timewave Zero możecie sobie darować. Ani to ciekawe, ani udane, ani tym bardziej potrzebne. Ja daję temu pół punku, choć tak naprawdę nie ma tu czego oceniać.


ocena: 0,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: facebook.com/BloodIncantationOfficial

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

16 października 2020

Metallica – S&M 2 [2020]

Metallica - S&M 2 recenzja reviewRok 1999: o kurwa, Metallica z orkiestrą! Rok 2020: meh, Metallica z orkiestrą. Ponoć nie da się dwa razy wejść do tej samej rzeki, Amerykanie jednakowoż spróbowali, ponownie spiknęli się z San Francisco Symphony, a my, cóż, dostaliśmy powtórkę z rozrywki. Ładnie i z rozmachem zrealizowaną, ale jednak powtórkę. Przez 20 lat świat metalu — niekoniecznie nawet mainstreamowego — poszedł do przodu, z orkiestrami nagrywa każdy, kto tylko ma ochotę, element nowości dawno uleciał, a o jakąkolwiek ekscytację coraz trudniej. Nic więc dziwnego, że i S&M 2 nie ekscytuje, to po prostu solidna koncertówka i w sumie niewiele ponadto.

Od nagrania pierwszej części upłynęło mnóstwo czasu, a mimo to aranżacje powtórzonych utworów (jest ich aż 11!) brzmią niemal identyczne jak za pierwszym razem, z wszystkim ich niedoróbkami i mieliznami. Fragmenty, kiedy orkiestra jest dobrze zespolona z zespołem i autentycznie coś wnosi do kawałków, można policzyć na palcach jednej ręki (w całości broni się jedynie doskonały „No Leaf Clover”). Najczęściej — i dotyczy to również numerów z trzech ostatnich płyt — mamy do czynienia z niedookreślonym i przypadkowym pitoleniem w tle, z którego — oprócz dysonansów — tak naprawdę niewiele wynika. Pół biedy, jeśli muzycy klasyczni tylko nie przeszkadzają, bo są niestety momenty, kiedy zapędzają się ze słodzeniem, jakby chodziło co najmniej o soundtrack do filmu Disneya. Poza tym znowu nikt nie wpadł na to, żeby użyć chóru i w odczuwalny sposób pobawić się dramaturgią. Symfoniczne zaplecze sprawia wrażenie zrobionego po linii najmniejszego oporu, a to że S&M 2 ogląda się (i słucha) całkiem przyjemnie, jest raczej zasługą dobrego materiału źródłowego, bo setlista jest wyjątkowo przekrojowa, choć dość przewidywalna.

Nie znaczy to jednak, że na S&M 2 nie ma eksperymentów… Te pojawiają się w drugiej części koncertu i w większości są… nieudane. Na początek orkiestra serwuje nam utwór dobrze wszystkim znanego Prokofjewa, a później, już z towarzystwem zespołu, zanurza się w sowiecki futuryzm (w wydaniu Aleksandra Mosołowa). Ja wiem, że to raczej zapchajdziura mająca dać muzykom chwilę odpoczynku, ale robienie z Metallicy jakiejś awangardy (bo taka jest narracja) wydaje mi się nie na miejscu. Do niepotrzebnych zaliczyłbym ponadto klasyczną wersję „The Unforgiven III” ze śpiewającym Hetfieldem (bez gitary nie wie, co zrobić z rękami) oraz mocno przerobiony — i warto zaznaczyć, że dużo lepszy niż w oryginale — „All Within My Hands”. Te pół godziny można było wyciąć, a koncert nic by na tym nie stracił, a zyskał na spójności. Ciekawiej robi się dopiero od „(Anesthesia) – Pulling Teeth”, który został zagrany w hołdzie Burtonowi na... kontrabasie elektrycznym. Posunięcie ryzykowne, ale Scott Pingel wyszedł z tej konfrontacji obronną ręką.

Przechodząc do realizacji, koniecznie trzeba pochwalić jakość dźwięku oraz obrazu – niezależnie od ewentualnych poprawek całość wygląda i brzmi zajebiście jak na Metallicę i standardy blureja przystało. Zespół wraz z orkiestrą na małej scenie w otoczeniu (dosłownie) tysięcy ludzi, którzy aktywnie uczestniczą w koncercie („The Memory Remains” się kłania) i podkręcają atmosferę uczestnictwa w czymś wyjątkowym – to robi wrażenie. Wiadomo, że ze względu na warunki i ogólną konwencję musiało się obyć bez spektakularnej scenografii i efektów, ale już sama oprawa świetlna robi dobrą robotę. Ujęcia są ciekawe, montaż dynamiczny i tylko do dzielenia ekranu nie jestem przekonany. Jako że zespół zajmuje miejsce w samym centrum, członków orkiestry ustawiono z lekka niepraktycznie po okręgu, więc siłą rzeczy niektórzy znajdują się poza zasięgiem dyrygenta, ale ten problem rozwiązano małymi ekranami z jego podglądem. Dla Jamesa przewidziano natomiast większe monitory z tekstami utworów – wiek nikogo nie oszczędza… Z ciekawostek mogę jeszcze wymienić scenę (z intra „One”), w której Lars (swoją drogą w tej czapce wygląda jak Justin Bieber) tłumaczy perkusiście gravity blasty…

Podsumowanie będzie krótkie, bo „wyjątkowość” S&M 2 zakwestionowałem już na początku. W tym przypadku bardziej chodzi o jakość, a ta jest niezaprzeczalnie wysoka. Z oczywistych względów ciekawiej wypada krążek video – spędzenie dwóch i pół godziny (nie licząc dodatków) przed telewizorem nie powinno dla nikogo stanowić problemu, nawet jeśli z Metallicą ma styczność tylko od święta. W wersji audio, szczególnie w pierwszej części, pojawia się już pewien problem, bo choć słucha się tego dobrze, to dość łatwo można zapomnieć, że gdzieś tam powinna mieszać orkiestra. Przy odrobinie chęci zespół mógł podejść do tematu z większym rozmachem, a tymczasem to po prostu solidna koncertówka.


ocena: 7/10
demo
oficjalna strona: www.metallica.com

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

25 maja 2018

Behemoth – Messe Noire [2018]

Behemoth - Messe Noire recenzja okładka review coverZa sprawą Messe Noire Behemoth zamyka rozdział pod tytułem „The Satanist”, bo nie ulega wątpliwości, że opisywane wydawnictwo stanowi właśnie suplement do ostatniego krążka. Płytę audio można pominąć, ewentualnie odpalić raz dla przyzwoitości – zawiera bowiem wyłącznie numery z „The Satanist" zagrane w oryginalnej kolejności. To samo, plus wiele więcej, mamy na drugim krążku, w zależności od preferencji – diwidi albo blurej.

Pierwsza, zasadnicza część programu to kameralny, około 80-minutowy szoł z 2016 z warszawskiej Progresji, który obejmuje cały materiał z „The Satanist” oraz zestaw kilku sprawdzonych hitów. Tu pierwsze spostrzeżenie – publika znacznie lepiej i żywiej reaguje na starsze, dobrze już znane numery. Trochę mnie to dziwi, bo jak Behemoth udowodnił – wszystkie nowe utwory znakomicie sprawdzają się na żywo. I to niezależnie od tego, czy to mamy do czynienia z brutalnym wygarem, oldskulowym popylaniem czy partią bardziej klimatyczną. A tak na dobrą sprawę, ludziska wykazali się zaangażowaniem dopiero przy okazji komunii (w połowie „In The Absence Ov Light”), na którą rzucili się jak chytra baba z Radomia.

Od strony wykonawczej zespołowi nie można niczego zarzucić, bo doświadczenie i kilkanaście lat docierania się ze sobą robią swoje. Behemoth to dobrze naoliwiona machina, w której nic nie ma prawa zgrzytać. Co do wizerunku, to tu też widać upływające lata, ale w innym sensie – panowie się wyraźnie oszczędzają i nie pozwalają już sobie na tyle machania bańkami, co kiedyś. Czas na spostrzeżenie numer dwa – niech Orion zainwestuje w bas w kształcie topora, bo z daleka zaczyna wyglądać jak Gene Simmons…

Techniczna realizacja tego nagrania nie powoduje opadu kopary, choć powinna. Dźwięku się nie czepiam, ale obrazu już muszę, bo jego jakość stoi na dość przeciętnym poziomie. Sytuacji nie poprawiają pojawiające się w paru miejscach przebitki z teledysków – ani to ładne ani potrzebne. Chwała Cthulhu, że przynajmniej montaż jest na tyle sensowny, że całość można przetrwać bez epilepsji (teraz to się nazywa napadami fotogennymi), co nie było takie łatwe w przypadku „Evangelia Heretika”.

Druga część Messe Noire to koncert z Brutal Assault, który miał miejsce dwa miesiące wcześniej niż ten w Progresji. Setlista, zgodnie z wymogami festiwalu, została okrojona, jednak zespół miał dość czasu, żeby zaprezentować w całości „The Satanist”, a na koniec dorzucić trzy obowiązkowe hity. W każdym razie dramaturgia występu została zachowana, więc wszyscy pod sceną powinni być zadowoleni. Wszyscy przed telewizorami także, bo mimo iż brzmienie jest trochę słabsze niż w Warszawie, strona wizualna wypada atrakcyjniej – oprawa świetlna jest bogatsza, a ujęcia ciekawsze i bardziej urozmaicone. A propos oprawy — i dotyczy to obu koncertów — mam spostrzeżenie numer trzy: konfetti wystrzelone przy „O Father O Satan O Sun!” wygląda jak spadająca na ludzi szarańcza, czyli zajebiście!

Ostatnia sekcja płyty to zbiór wszystkich sześciu teledysków, jakie Behemoth nakręcił do „The Satanist”, więc każdy leń będzie miał je już pod ręką. Wydawnictwo uzupełnia bogata książeczka z porządnymi zdjęciami i ledwie czytelnymi informacjami – to ostatnie, bo ktoś postanowił zaszaleć z kalką. Na koniec trzeba przyznać zespołowi, że całkiem nieźle się wstrzelił z Messe Noire w sezon komunijny…


ocena: 8/10
demo
oficjalna strona: www.behemoth.pl

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

12 lipca 2016

Obituary – Live Xecution – Party.San 2008 [2009]

Obituary - Live Xecution - Party.San 2008 recenzja reviewDrugie dvd Obituary było niezłą okazją do uzupełnienia ewentualnych braków „Frozen Alive”, a tym samym do totalnego nasycenia fanów ekipy z Florydy. Niestety, wyszło to znacznie poniżej oczekiwań, żeby nie powiedzieć – słabo. Już sam wybór na główne danie koncertu z Party San (z 2008) jest, jak dla mnie, średnio trafiony, bo gwiazda Tego formatu, z Takim dorobkiem, ograniczona festiwalowymi wymogami nie jest w stanie zaprezentować wszystkich swoich atutów. Oznacza to przede wszystkim ostre cięcia w setliście – trzy środkowe krążki nie mają tu nawet najmniejszej reprezentacji, zaś podstawa występu to materiał post-reunionowy, w tym epka „Left To Die”. Braki w klasykach wpływają na mniejszą radochę z oglądania, a to z kolei na brak ciśnienia do ponownego odpalenia dvd Oczywiście, to co zagrali, zagrali po mistrzowsku, prezentacja sceniczna też nie odbiega od normy, ale to wszystko mało. Nie powala również realizacja – broni się jedynie dźwięki, bo do jakości obrazu i montażu można mieć już zastrzeżenia. W dodatkach mamy pozbawiony narracji 30-minutowy filmik zlepiony z ujęć z bekstejdżu, kanciapy Obitków (miło chwilę ich popodglądać, ale akcji brak, toteż szybko się to nudzi), jak również… nic więcej! Żadnych teledysków, wywiadów, bonusowych koncertów – po prostu nic, bida aż piszczy. Live Xecution to wypasiony bootleg, ale jako oficjalne dvd wypada blado.


ocena: 5/10
demo
oficjalna strona: www.obituary.cc

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

14 listopada 2014

My Dying Bride – Sinamorata [2005]

My Dying Bride - Sinamorata recenzja okładka review coverDrugie oficjalne dvd My Dying Bride to bardzo solidny materiał, choć oczywiście pozostawia pewien niedosyt. Ale o tym za chwilę. Trzon wydawnictwa to dość długi (jakieś 86 minut) występ z listopada 2003 roku z Antwerpii. Pewnym zaskoczeniem/ciekawostką może być to, że większość stanowią numery stosunkowo nowe, przede wszystkim z „The Dreadful Hours” i nadchodzącego „Songs Of Darkness, Words Of Light”. Największy staroć to zagrany pod koniec „Sear Me”, ale są też trochę nowsze – „The Cry Of Mankind” (było nie było, największy hit zespołu) oraz „A Kiss To Remember”. Całość została perfekcyjnie odegrana, a klimat sączący się z każdą minutą jest nie do podrobienia. Jeśli chodzi o muzyków, to zachowują się — jakby to kogoś zdziwiło — raczej statycznie, choć miejscami Ade i Hamish pozwolili sobie na nieco więcej życia. Osobna sprawa to Aaron (kapitalne białe wdzianko stylizowane na kaftan bezpieczeństwa!), któremu — mimo że porusza się (snuje) po scenie z werwą osiemdziesięciolatka po trzech zawałach — nie sposób odmówić ekspresji. Są oczywiście pozy ukrzyżowania, klęczenie pod statywem i — co osobliwe — śpiewanie z pozycji leżącej. Przy okazji bisu nasz bohater rzucił nawet fajny acz niezbyt rozbudowany żarcik. Dobre światła i gęsty dym dopełniają pozytywnego wrażenia. Jedyna wada tej części to baba, Sarah, za klawiszami. Zupełnie zbędna w całym tym przedstawieniu, bo niczym nie przyciąga wzroku, a gra tyle co nic, do tego niespecjalnie. Co do niedosytu – show jest za krótki, dla mnie My Dying Bride mogliby grać nawet pięć godzin i wciąż by mi było mało, ale nie jestem przekonany, czy muzycy przeżyliby coś takiego. Jak już przebrniecie przez koncert, to zostaje pokaźna galeria oraz jeszcze ponad 40 minut materiału wideo. Są tam dwa oficjalne teledyski z „Songs Of Darkness, Words Of Light”: „The Prize Of Beauty” i premierowy „The Blue Lotus” (świetny pomysł, świetnie wykonany). Do tego dwa wideosy — „My Hope, The Destroyer” i „My Wine In Silence” — zrobione przez fanów, które są takie… hmm… no… Cóż, podziwiam zespół, że wyświadczył autorom taką grzeczność i je upublicznił. Na sam koniec trzy kawałki live zarejestrowane amatorskimi kamerami. Nie pozostaje mi nic innego, jak zarekomendować wam Sinamorata jako bardzo wartościowe wydawnictwo w — o dziwo! — przystępnej cenie.


ocena: 8,5/10
demo
oficjalna strona: www.mydyingbride.net

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

29 października 2013

Nevermore – The Year Of The Voyager [2008]

Nevermore - The Year Of The Voyager recenzja okładka review coverNevermore w szczytowej formie i na bogato – tak w skrócie można opisać to dvd. Dość powiedzieć, że już pierwsza płyta powinna w zupełności nasycić wszystkich fanów ekipy z Seattle, a przecież pod nią kryje się jeszcze druga z tak zwanymi dodatkami, których, lekko licząc, jest w pizdu. The Year Of The Voyager to zapis wyczerpującego (dwie godziny!) koncertu, który Nevermore zagrali w październiku 2006 w Bochum (to gdziesik w Niemczech) w ramach trasy promującej ich najlepszy krążek – genialny „This Godless Endeavor”. Mimo iż właśnie ostatni longplej ma najwięcej reprezentantów (m.in. wspaniałe „Born”, „This Godless Endeavor” i „Sentient 6”), setlista została ułożona w sposób niezwykle przekrojowy, więc każdy fan znajdzie tu coś dla siebie, zwłaszcza pośród największych hiciorów. Mnie, oprócz najświeższego materiału, szczególnie rajcują zajebiste wykonania „Next In Line”, „Garden Of Grey”, „Enemies Of Reality”, „Inside Four Walls” i „The River Dragon Has Come”. O ich zajebistości przesądzają trzy sprawy. Po pierwsze, Loomisa wspomaga (nie po raz pierwszy zresztą) Chris Broderick, a to w końcu mistrz w swoim fachu. Po drugie, cały koncert gitarzyści zagrali na „siódemkach”, więc brzmienie jest po prostu mocarne, niekiedy nawet brutalne, a to wszystko przy mega selektywności. Nie wiem, w jakim stopniu obrabiali ten dźwięk w studiu, ale tym razem gówno mnie to obchodzi – wykop jest potężny. Po trzecie wreszcie – zaśpiewane są tak, że mucha (nawet pani ministra) nie siada. Zestaw utworów, wykonanie, brzmienie, zachowanie na scenie (niekiedy prezentują się lepiej niż niejedna death’owa kapela) – wszystko to sprawia, że koncert ogląda się niemal na klęczkach i z wywieszonym jęzorem. Zespół, muzyka i publika śpiewająca wszystkie teksty – tylko tyle i aż tyle. O wymyślnej scenografii, kostiumach, zadziwiających światłach czy pirotechnice radzę zapomnieć – oprawa wizualna trzyma rozmach „domokulturowy”, a i tak nie odnosi się wrażenia, że czegoś brakuje. Nawet fakt, że jakość obrazu dupy nie urywa (a miło by było) nie stanowi dla mnie powodu do narzekań. W kontekście płyty nr. 1 czepiałbym się wyłącznie czapki Dane’a, które to ustrojstwo wygląda co najmniej nie na miejscu (choć z drugiej strony lepsze to niż kowbojski kapelusz, w którym zdarzało mu się występować) i stanowi przeszkodę w zawodowym trząchaniu kłakami. Nie wiem, po co mu to – może bał się, żeby mu łba nie urwało przy takim wygarze? Teraz krótko o zawartości dysku nr. 2, bo na nim również upchnięto sporo. Na początek lecą — na szczęście dość zróżnicowane — fragmenty występów z kilku festiwali (po cztery kawałki z Wacken 2006 i Metalmanii 2006, oraz dwa z Gigantour 2005) – z jakością dźwięku i obrazu bywa różnie, ale doskonale potwierdzają wielką formę zespołu. Dalej mamy wszystkie oficjalne teledyski (w sumie osiem sztuk), wywiad z Warrelem, fragment koncertu na X-lecie Century Media (nic specjalnego) i trochę promocyjnych zapchajdziur z tej stajni. Ocenę już znacie, więc na koniec polecam wam wzięcie pod uwagę zakupu wersji z dwoma dodatkowymi krążkami audio – koncert z Bochum warto mieć i w takiej formie.


ocena: 9,5/10
demo

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

14 września 2012

My Dying Bride – For Darkest Eyes [2002]

My Dying Bride - For Darkest Eyes recenzja okładka review coverSprawa jest prosta jak metalówka-inteligentka – odświeżona wersja For Darkest Eyes to obowiązkowa pozycja dla wszystkich fanów My Dying Bride! Może i koncert z Krakowa jest wszystkim doskonale znany (swego czasu nawet kilka razy wyemitowała go telewizja publiczna!), ale zapewniam, że zawsze ogląda się go z prawdziwą przyjemnością. Faktem jest, że realizacja odbiega nieco od dzisiejszych standardów, ale jakichś większych zgrzytów nie ma i da się spokojnie dotrwać do końca, szczególnie że warto. Dobór kawałków jest doskonały, mamy tu największe hity zespołu z trzech płyt i epki: „A Sea to Suffer In”, „The Cry of Mankind”, „Your River”, „Your Shameful Heaven”, a na zakończenie solidny wyziew w postaci „The Forever People”. Już dla samego koncertu warto to dvd nabyć. A są jeszcze dodatki! I tu chyba przesadzili, bo jest ich ponad dwie godziny!! Ale mawiają, że od przybytku głowa nie boli, co najwyżej żołądek. Na początek wszystkie (jest ich sześć) teledyski z lat 90-tych, od epkowego „Symphonaire Infernus Et Spera Empyrium” po „For You” z „Like Gods Of The Sun”. Kapitalnie prezentuje się sekcja z archiwaliami. Władowano tam m.in. świetny i profesjonalnie zarejestrowany występ z Dynamo Open Air z 1995 (po dwa numery z drugiej i trzeciej płyty – pyszności!) oraz niezły rodzynek w postaci całego (!) koncertu z Willem II z 1993. Szczególnie ten drugi, choć wybitnie niedoskonały pod względem technicznym (tragiczne brzmienie werbla), stanowi solidną prezentację zespołu z wcześniejszej fazy działalności. O takim szczególiku jak galeria zdjęć (w tym kilka wyjątkowo głupawych) i grafik szerzej wspominać nie trzeba. Czyli wszystko jasne – For Darkest Eyes to łakomy kąsek dla wielbicieli Brytyjczyków, także tych bardziej ortodoksyjnych, dla których po wydaniu „34.788%… Complete” zespół się skończył.


ocena: 9/10
demo
oficjalna strona: www.mydyingbride.net

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

5 stycznia 2011

Behemoth – Evangelia Heretika [2010]

Behemoth - Evangelia Heretika recenzja okładka review coverNa myśl o drugim oficjalnym dvd Behemoth fani zacierali łapska już od kilku lat, oczekiwania były ogromne, presja, bla, bla, bla… Moi niemili, zawartość Evangelia Heretika nie ma prawa zawieść żadnego z was! Podstawa wydawnictwa to dwa wyczerpujące koncerty: pierwszy z 2009 z Warszawy, a drugi z paryskiego La Locomotive z 2008, który swą premierę w wersji audio miał na koncertówce „At The Arena Ov Aion – Live Apostasy”. Występ ze Stodoły zdecydowanie zasługuje na miano show, bo dopracowano go z każdej strony: są odpowiednie światła, scenografia, pirotechnika – na scenę, niezbyt przecież imponujących rozmiarów, władowano tyle, ile tylko można było, więc oprawa jest naprawdę zadowalająca. Świetnie prezentuje się dźwięk, ale tu akurat nie ma żadnego zaskoczenia, bo nie po to robi się taki koncert, żeby brzmiał do dupy. Trochę gorzej jest z obrazem, bo za dużo w nim szumów, a powinien być ostry jak żyleta. Mimo to i tak jest nieźle, bo dopakowano go rozmaitymi efektami i zmontowano w sposób wybitnie dynamiczny – nie wiem czy to kwestia wieku, ale momentami nie nadążałem za tym, co się dzieje na ekranie. Epileptycy mają przejebane! Sztuka z Paryża ma bardziej surową oprawę, ale już jakość obrazu jest wyraźnie lepsza. A co się dziej na scenie? Pełne zawodowstwo, godna pozazdroszczenia energia, wysoka precyzja i dobry kontakt z publiką – i tyczy się to obu koncertów. Lata doświadczeń, ot co. Hiciorów naturalnie nie brakuje, wszak to niemal podwójne „the best of”, ale jak dla mnie kawałki z „Evangelion” nie mają na żywo tego pierdolnięcia, co te z poprzednich płyt. W setlistach zastanawia mnie tylko obecność trupów w postaci „Wolves Guard My Coffin”, „From The Pagan Vastlands” i „Summoning Ov The Ancient Gods”, które nijak się mają do obecnego oblicza grupy (Inferno zdaje się przy nich przysypiać) i nieco rozbijają spójność koncertów. Nie wiem jak wy, ale ja wolałbym na ich miejsce coś z „Zośki” albo „The Apostasy”. Druga płyta to dwa niemal godzinne filmy dokumentalne, prawie wszystkie teledyski (zabrakło okresu thelemicznego) oraz różnej długości „mejking ofy” do pięciu ostatnich obrazów. Zawartości klipów nie ma sensu opisywać, bo wszyscy je doskonale znają, ale już o filmach ze dwa zdania warto naskrobać. „Evangelia Nova” to obszerny, ciekawie zmontowany raport z ostatniej trasy po ojczyźnie ze wszystkimi jej syfami i urokami: bywa wesoło (Seth…), bywa poważnie (kwestie zdrowotne), do tego bezgraniczne oddanie kilku pokoleń fanów (ujęcia z press tour) oraz obnażone stresy i wkurwienia z takiego trybu życia wynikające… W końcu też powiewa grozą i robi się strasznie, bo z tego materiału świat się dowie, że odwołanie koncertu w Polsce z powodu widzimisia niespełnionego politycznie przygłupa nie jest wcale absurdem. „De Arte Heretika” to z kolei wywiady z wszystkimi członkami zespołu oraz wspominki z tras promujących „Demigod” i „The Apostasy”, czyli kilka ostatnich kroków na drodze do sukcesu komercyjnego i, jak można wywnioskować, artystycznego zadowolenia, któremu na imię „Evangelion” – wszystko pokazane od kuchni, dość naturalnie i na luzie. Oczywiście nie brakuje głupawych akcji (tu Sethowi dzielnie dotrzymuje kroku Malta), szaleństwa fanów, problemów z lokalnymi działaczami chrześcijańskimi (równie cipowaci, co nasi, ale mniej wsiowi z aparycji), potu, ciasnoty busa, brudu i jeszcze raz potu (chwała, że telewizja zapachowa nie jest powszechna!). Oba materiały oglądałem z zainteresowaniem, o które sam bym siebie nie posądzał, więc ze sztampą nie ma to nic wspólnego. Trzeci krążek to płyta audio z zapisem koncertu z Warszawy, który tym się różni od tego z dvd, że — przygotujcie się na wstrząs stulecia — wszystko słychać, ale nic nie widać. Miły dodatek, ale nie jestem przekonany, czy często będzie się po ten kawałek plastiku sięgać. Zamiast tego można było skorzystać z pomysłu Quo Vadis i zapodać na dvd oba koncerty z obiektywami skierowanymi wyłącznie na Inferno – jak się dysponuje takim przechujem, to nawet by wypadało. A tak w ogóle, Evangelia Heretika to niemal doskonałe podsumowanie dziesięcioletniej supremacji Behemoth na polskiej scenie i trochę krótszych podbojów poza nią. Kto nie kupi, ten frajer pompka.


ocena: 9,5/10
demo
oficjalna strona: www.behemoth.pl

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

22 grudnia 2010

Obituary – Frozen Alive [2006]

Obituary - Frozen Alive recenzja reviewKtóż by pomyślał, że Obitki na kraj realizacji swego pierwszego dvd wybiorą nasz polski, niezbyt przecież piękny kurwidołek? A jednak cuda się zdarzają! Przystojni inaczej Amerykanie nawiedzili Warszawę i co tu dużo mówić – pozamiatali! Efekty ich niecnych poczynań można obejrzeć na Frozen Alive. Wśród dwudziestu zagranych tamtego wieczoru kawałków mamy takie wspaniałości jak „Chopped In Half”, „Internal Bleeding”, „Find The Arise”, „Threatening Skies”, „Back To One”… ta wyliczanka jest naprawdę długa. Oprócz nich jest tu mocna, bo aż siedmioutworowa reprezentacja „Frozen In Time” – wbrew przewidywaniom różnych jojczymordów, materiał z tej płyty świetnie wypada na żywo. Samo zakończenie to, jakże mogło być inaczej, kultowe „Til Death” i „Slowly We Rot” – miazga i zwolnienia, od których karki nam się uginały! Setlista została cholernie dobrze ułożona, więc każdy fan znajdzie tu z pewnością swoje ulubione numery. Mnie osobiście brakuje tylko „Don’t Care” (bo go nie zagrali) oraz solówki Donalda (bo ją, kurwa, wycięto w pizdu!). Tak czy srak, mamy ponad 75-minutowy koncert, który powinien zadowolić większość fanów klasycznego death metalu z Florydy. Zespół prezentuje się na scenie znakomicie i tylko wyglądem członków (siwe włosy, brzuszyska, mętny wzrok i takie tam) odbiega od tego, co widać na starych wideosach z początku ich kariery. Zachowanie praktycznie bez zmian, ot chociażby Trevor charakterystycznie napieprzający łbem, albo John miotający się ze statywem. No i ten wokal – mistrzostwo! Do realizacji większych zastrzeżeń nie mam, choć za często widać kamerzystów (to jest kompleks większości dvd kręconych w Polsce) i dokonano zbyt dużych cięć, przez co bisy następują nieco za szybko, bez wyraźnej przerwy. Teraz słowo o dodatkach, bo jest ich całkiem sporo, choć nie wyczerpują tematu. Na pierwszy ogień idą dwa teledyski do promowanej płyty (w tym jeden nowiutki – „On The Floor”). I tu zajebista szkoda, że nie umieszczono także tych archiwalnych. Ponadto jest „The Making Of Insane”, urywki z bakstejdżu (Watkins w majtkach, bleee!), jak również nakręcone po amatorsku solo Donalda z koncertu w Rumunii. Jako bonus dorzucono dwa ciekawe wywiady: z Johnem i Donaldem oraz z Trevorem i Frankiem (osobnik przepytujący masakruje akcentem), galerię fotek, biografię, dyskografię i tapety na pulpit. Wszystko to składa się na obraz bardzo dobrego wydawnictwa, któremu żaden fan Obituary nie powinien się oprzeć, tym bardziej, że jak na jedną płytę jest dosyć okazałe. Jeszcze na koniec wspomnę o rozszerzonej wersji Frozen Alive – ta zawiera płytę audio z zapisem koncertu. Tym zabiegiem ekipa Metal Mindu niechcący zamknęła sobie (oby!) drogę do pchnięcia jej osobno, jak to ma teraz w zwyczaju postępować z innymi swoimi dvd. Gorąco zachęcam do zakupu, kurewsko warto.


ocena: 9/10
demo
oficjalna strona: www.obituary.cc

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

23 marca 2010

Therion – The Miskolc Experience [2009]

Therion - The Miskolc Experience recenzja reviewWiele można o Therion powiedzieć, ale na pewno nie to, że brak im pomysłów na kolejne wydawnictwa, toteż płodzą je na potęgę. Najgorsze — z perspektywy fana — jest jednak to, iż wszystkie te cuda wianki są tak wysokiej jakości, że nie pozostaje nic innego, jak tylko je kupować. I tym razem warto wycisnąć z portfela trochę (umownie…) kasy, bo okazja jest naprawdę niczego sobie. The Miskolc Experience (zestaw: dvd + 2 cd) to trzecia w ciągu ostatnich pięciu lat koncertówka zespołu, więc musiała zawierać coś specjalnego, jakiś haczyk, który uzasadniałby jej wydanie i mógł przyciągnąć kupujących. I tak jest w istocie, bo zarejestrowany występ jest czymś, czego każdy fan kapeli (a przynajmniej jej działalności od „Theli”) chciałby zakosztować – Therion w towarzystwie orkiestry symfonicznej i prawdziwego chóru. To nie koniec atrakcji, bo na początek dostajemy „Clavicula Nox” zagrany wyłącznie przez orkiestrę, a potem spada na nas klasyczny repertuar – dobrze znane fragmenty dzieł Mozarta, Dvoraka, Saint-Saensa, Verdiego i Wagnera, z których najwięcej miejsca — co nie jest żadnym zaskoczeniem — poświęcono temu ostatniemu. Ale po kolei. Po przesłuchaniu tego, co zrobiono z utworami czterech pierwszych Mistrzów, człowiek zaczyna żałować, że to tylko ich krótkie części, bo w takiej rockowo-metalowej wersji ostro kopią i rozbudzają nielichy apetyt. Tym większa szkoda, że nie pokusili się o interpretacje Liszta, Griega, Bacha czy Vivaldiego… W przypadku Wagnera pozwolono sobie na bardziej rozbudowane partie, z odpowiednim potraktowaniem tych najbardziej podniosłych – nie ma co, z takiej potęgi brzmienia byłby dumny. Choć nie tylko on, bo wszystkie fragmenty w tej części koncertu zagrano wiernie, ale z takim uderzeniem, rozmachem i pompą, że ci kompozytorzy pewnie z radochy się w grobach przewracają. Druga część (albo płyta audio) to autorskie kawałki Therion w wersjach takich, jakie znajdują się na płytach, a więc dopracowanych do najdrobniejszego szczegółu. Nie ma w tym nic zaskakującego (może z wyjątkiem precyzji), ale nie musi być, bo oglądanie/słuchanie tych utworów w takim wykonaniu sprawia ogromnie dużo przyjemności. Setlistę dobrze przemyślano, choć oczywiście pewnych powtórek względem poprzedniej „Live Gothic” nie można było uniknąć, a ja dałbym deafowi głowę (jego) uciąć, żeby zobaczyć „To Mega Therion” w orkiestralnym full-wypasie. Ale i tak jest super, a „Eternal Return”, „Draconian Trilogy” i „Via Nocturna” robią tu spore wrażenie. Klimat rockowego koncertu udzielił się nawet solistkom, które podczas znakomitego „The Rise Of Sodom And Gomorrah” oddały się przytupom i gibaniu, co dało wyjątkowo komiczny efekt. Zabawnie obserwuje się także reakcje profesjonalnych muzyków na entuzjastyczny odzew publiki. Warto jeszcze wspomnieć o ważnej kwestii. Ten koncert to nie Therion plus plumkająca w tle orkiestra i nucący pod nosem chór. W tym układzie Szwedzi nie robią z siebie głównej atrakcji tak, jak Kiss czy Metallica (do których, zdaje się, Christofer — aka Wielka Mucha — pije w książeczce) podczas swoich „symfonicznych” występów. Tu wszystko bardzo dobrze zbalansowano, a momenty, w których zespół siedzi cicho, tudzież ogranicza się do prostego tremola nie należą do rzadkości. OK, więcej rozwodzić się nie muszę, bo i tak pewnie większość z was już wysyła zamówienia. Nie zawiedziecie się!


ocena: 9/10
demo
oficjalna strona: www.therion.se

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij: