Pokazywanie postów oznaczonych etykietą metal core. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą metal core. Pokaż wszystkie posty

26 kwietnia 2023

Sunrise – Child Of Eternity [2000]

Sunrise - Child Of Eternity recenzja reviewDzięki demówce i debiutowi Sunrise wyrobili sobie na scenie całkiem niezłą markę; problem w tym, że głównie poza granicami kraju i w kręgach innych niż metalowe. W Polsce zawsze mieli pod górkę, bo ich muzyka śmiało wychodziła poza sztywne schematy i nie poddawała się jednoznacznej kategoryzacji. Dla gatunkowych purystów, nieważne z której strony barykady, było w niej za dużo elementów „obcych” i nie do strawienia – zespół był równym stopniu „zbyt metalowy” dla hardcore’owców co „zbyt hardcore’owy” dla metalowców. A że muzyka była zajebista, to już mało kogo obchodziło…

Child Of Eternity to świadectwo rozwoju, wysokich umiejętności oraz odwagi Sunrise. Materiał z jednej strony w dojrzały sposób kontynuuje wątki z „Generation Of Sleepwalkers”, z drugiej zaś znacząco się od niego różni i wprowadza kilka zupełnie nowych elementów. Zespół skorygował styl i wprowadził do niego więcej elementów melodyjnego death metalu (Carcass, At The Gates, Eucharist), nie rezygnując przy tym z hardcore’owego trzonu, stąd też album jest nieco szybszy od poprzedniego (blastów nie uświadczymy), bardziej różnorodny, wyrazisty, ciekawiej zaaranżowany oraz łatwiejszy w odbiorze. Ogromne wrażenie robi to, jak chłopaki zarządzają kontrastami i dynamiką utworów – dzięki doskonale wyważonym zmianom tempa i nastroju na Child Of Eternity nie ma mowy o przestojach czy nudzie. Bardzo żałuję, że nigdy nie było mi dane zobaczyć Sunrise na żywo, bo breakdowny w „Cursed” (absolutnie genialny numer!) czy zwłaszcza „Last Gours Of Torment” urywają łeb przy samej dupie.

Na Child Of Eternity każdy kawałek ma swój indywidualny charakter, odróżnia się od pozostałych, a mimo to całość jest spójna, nawet, gdy na pierwszy rzut ucha może sprawiać inne wrażenie. Z każdego też bije świeżość, czysta energia (no, tu jest jeden wyjątek), zaangażowanie (wystarczy się wsłuchać w świetne wokale Patryka) i duży ładunek emocjonalny. Album brzmi zajebiście szczerze i autentycznie (Jacek Regulski wycisnął z Sunrise wszystko co najlepsze) i na pewno jest to jeden głównych z powodów, dla których do tej płyty wraca się tak chętnie i tak często.

Wspomniałem wcześniej o odwadze Sunrise. Zespół w kilku miejscach zaryzykował — czy to wrzucając akustyczną miniaturę przed jeden z najbardziej agresywnych numerów, czy podkładając klawisze pod wściekle piłujące riffy w „Legacy” — i wyszedł z tych prób/eksperymentów obronną ręką, bo koniec końców te zabiegi uczyniły Child Of Eternity dziełem bardziej wielowymiarowym.

Minusy… Pierwszy i ostatni widać zaraz po wrzuceniu płyty do strugary – całość (sześć regularnych utworów i miniatura) trwa zaledwie 25 minut, a zatem jest jeszcze krótsza od krótkiego przecież debiutu. Z tego też względu krążek jest często traktowany jako zwykła epka/zapchajdziura, podczas gdy mamy do czynienia z pełnowartościowym wydawnictwem (co chłopaki sami podkreślali w wywiadach).

Jeśli nie wynikało to dostatecznie jasno z powyższego tekstu, to spróbuję tak: Child Of Eternity to fantastyczny, w dodatku pionierski (bo terminy metalcore/deathcore były u nas praktycznie nieznane, w dodatku znaczyły co innego niż obecnie) i zajebiście angażujący materiał, który w Polsce nie ma sobie równych. Albo jeszcze inaczej: to najlepsza płyta z melodyjnym death metalem (w wielkim uproszczeniu), jaka powstała w tym kraju.


ocena: 9/10
demo

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

5 lutego 2014

Immoral Hazard – Convulsion [2014]

Immoral Hazard - Convulsion recenzja okładka review coverDziś pozycja przedpremierowa – debiutancki krążek greckiej formacji Immoral Hazard zatytułowany Convulsion. Postaram się zwięźle, ale nie obiecuję, bo zwięzłość raczej nie jest moją domeną. Tak czy inaczej, jedziemy. Convulsion płytą roku nie zostanie. Przy dobrym układzie gwiazd i sprzyjających wiatrach ma szansę na, co najwyżej, podwójne okrążenie w odtwarzaczu co mniej wymagających metali. Nie dlatego, że płytka trzeszczy i szumi, nawet nie dlatego, że chłopaki nie potrafią grać – nie, problemem jest to, że album nie porywa, jest przeciętny, zwyczajny, zupełnie niewyróżniający się z tłumu, a to w dzisiejszych czasach grzech najcięższy, bo dookoła, gdziekolwiek nadstawić ucha, tysiące kapel nagrywają dziesiątki tysięcy albumów i przy takiej mnogości wydawnictw trzeba zaoferować coś mocno, lub przynajmniej trochę, powyżej przeciętnej. Nie mam na myśli wymyślania na nowo koła i redefiniowania gatunków, ale trochę oryginalności by nie zaszkodziło. Immotal Hazard oryginalny nie jest ani odrobinę, podobny do całych zastępów modern thrashowych/core’owych kapel. Inspiracje obejmują z jednej strony Panterę z jej agresywnymi wokalizami, dość często urozmaicone core’owymi wrzaskami, instrumentalnie zaś zahaczają o Kreatora i wczesną, ale nie najwcześniejszą Sepulturę, a to tylko wierzchołek, najbardziej widoczny, dalszych naleciałości. Nie ukrywam, że owe nu-metalowe akcenty są dla mnie kłopotem, bo ich zwyczajnie, z zasady, nie trawię, a przez to frajdę mam mniejszą i podnietę słabszą. Dalej idą wolne tempa, które najprzyjemniej wchodzą mi wtedy, gdy trzymam głowę pod wodą. Droga przez mękę – serio. Żeby jednak nie było, że tylko się czepiam, że nagrali chłopaki krążek zupełnie nikomu niepotrzebny (choć tak właśnie jest), kilka pozytywów, bo i takie na płycie są. O ile muzycy trzymają się z dala od zwolnień i jadą na co najmniej średnich tempach, album potrafi tu i ówdzie przemówić. Kilka riffów, mimo iż nieświeżych, tłucze po nerach, warsztat wokalisty może się w przyszłości przydać, pod warunkiem wszak, że wymyślą coś bardziej własnego, garowy natomiast napieprza konkretne, żywe i agresywne partie. Warsztat na plus zdecydowanie, ale — jak wspomniałem — nie on wymaga poprawy. To kompozycje szwankują, bowiem ograne są po tysiąckroć i nie będąc słabymi samymi w sobie, w kontekście tego, co się dzieje na metalowej scenie – nie zachwycają. Wydaje mi się jednak, że jestem w stanie wyobrazić sobie ludzi, którym tego typu agresywny modern thrash może się spodobać. Ja się niestety do tej grupy nie zaliczam i oczekiwałbym na przyszłość lepszych, świeższych kawałków, które pokazałyby prawdziwe oblicze muzyków. Recepta wydaje się więc prosta – w związku z tym, że warsztat i egzekucja są naprawdę przyzwoite, więcej czasu poświęciłbym sferze kreatywnej. Tragedii nie ma, ale nie spodziewam się sięgać po Convulsion częściej niż raz do roku.


ocena: 6,5/10
deaf
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/immoral.hazard
Udostępnij:

14 czerwca 2013

From Zero To Hero – From Zero To Hero [2012]

From Zero To Hero - From Zero To Hero recenzja okładka review coverCzasem, gdy mamy przydługą serię wysoko ocenianych płyt, zastanawiam się, czy przypadkiem nie wydaje się wam, że żyjemy w krainie szczęśliwości i wszystko jest dla nas mega zajebiste. Zapewniam, że aż tak wspaniale nie jest, co więcej – nasze zdania niekiedy krańcowo się różnią, ale tak się jakoś składa, że do pisania zwykle wyrywa się ten, któremu dany album akurat się podoba. W ten sposób tych bardzo pozytywnych not zbiera się nam od zajebania. Właśnie w takich momentach przychodzi mi z pomocą kolejny młody metal core’owy band, któremu w normalnych warunkach nie sposób poświęcić choćby szczątkowej uwagi. Dziś padło na debiutujący selftajtlem From Zero To Hero, który swą przynależność gatunkową, a po części i poziom, zdradza już samą nazwą. To nawet nie chodzi o to, że idea takiego grania przyprawia mnie o mdłości — pewnie za stary na to jestem — bo gwoździem do trumny każdego kolejnego zespoliku jest jego jałowa wtórność, klepanie w kółko tych samych oklepanych schematów, które nie były interesujące za pierwszym razem, a co dopiero za tysięcznym. Dobija mnie ponadto sztuczność i amerykańskość (nic to, że ci są akurat z Grecji) rodem z MTV, ta naciągana skoczność, upychana na siłę brutalność i chęć spodobania się każdemu przy przekonaniu o własnej wyjątkowości. Najgorsze jest w tym chyba to, że spora część tych muzykantów ma w łapach przyzwoite umiejętności, a grając taki szajs tylko się marnują. Wydawać by się mogło, że to refleksja bardzo ogólnej natury, ale również From Zero To Hero bez problemu załapują się na te uwagi, bo właściwie wszystko, co im po łbach chodzi, pokazują w pierwszym kawałku – tworze tak nieoryginalnym i bezbarwnym, że większość słuchaczy będzie miała problem z dotrwaniem do jego końca. Cóż, ja do takich wyczynów nie mam zamiaru nikogo namawiać. Zawartość tego 35–minutowego materiału można bez żalu olać, bo leci praktycznie na jedno kopyto, nudząc i osłabiając. Wyjątek od tej popeliny jest tylko jeden, mianowicie „Crown Full Of Blood”, który zawiera fragmenty ciekawszego — bo ostrzejszego — grania i stanowi jakiś tam dowód, że jak chłopaki chcą, to potrafią zmajstrować coś konkretnego. Mimo wszystko to zdecydowanie za mało, żeby ich pochwalić. Jak dla mnie już dziś mogą skrócić nazwę do bardziej odzwierciedlającej rzeczywistość: To Zero.


ocena: 4/10
demo
Udostępnij:

14 lutego 2013

Taste The Void – Sun's Heat [2012]

Taste The Void - Sun's Heat recenzja okładka review coverDziś będzie krótko, bo i opisywanego materiału ledwie dwadzieścia minut. Ale to akurat zaleta tej produkcji. A w związku z tym, że mamy dziś Walentynki i chce mi się dzielić bulgocącą we mnie miłością i dobrem, pochylę się nad tym, pożałowania godnym, albumikiem. Więc zaczynam, [czas na fanfary oraz werble] a do odpowiedzi zapraszam Taste The Void – francuski kwartet grający post-hardcore zmiksowany z blackiem i doomem. I pewnie czymś jeszcze więcej, ale ja tego nie znam i nie chcę znać. Coś w sam raz dla mew i emo, jak mniemam. Teraz już nie macie najmniejszych wątpliwości, co o wydawnictwie sądzę. I co wy powinniście sądzić. Kupuję jeszcze to, że dla niektórych takie klimaty mogą wydać się ciekawe, ale na pewno nie kupię, że nawet fani takiej muzy łykną wszystkie słabości i niedoróbki Sun’s Heat. Muzyka prosta jak to tylko się da, żeby w ogóle móc mówić o muzyce a nie o klekotaniu diesla, brzmienie gorsze niż jakość chińskich zabawek z lat 90tych (ale to pewnie kolejny, niedoceniany przeze mnie, środek artystycznego wyrazu), warsztat ustępuje miejsca nawet szopie najbardziej dziadowego chłopa z lubelszczyzny – słowem bida. Ale to może ja się nie znam, może takie cuda to nie dla mnie i pereł rzuconych mi przed oczy nie widzę – bom wieprz. A może to jest jednak aż tak kiepskie. Niech w mojej obronie świadczy również to, że na dwadzieścia minut albumu, niemal czterominutowy utwór to instrumental. Pewnie dlatego, że w głowach Francuzów było tyyyyle pomysłów. Mamy taką niepisaną (już pisaną – przyp. demo) zasadę, że epek raczej nie oceniamy. I niech to też kurwa świadczy o tym, jakim dziełem Sun’s Heat jest. Ale okładka jest całkiem fajna.


ocena: -
deaf
oficjalna strona: www.tastethevoid.bandcamp.com
Udostępnij:

8 grudnia 2012

Frater – Into The Light [2012]

Frater - Into The Light recenzja reviewLiczyłem, że młode kapele już dały sobie siana z taką stylistyką, ale najwyraźniej czeka nas jeszcze kilka lat męczarni z oklepaną do bólu syntezą melodyjnego death metalu i metal core’a. W muzyce Frater mocno słychać oba te wpływy, słychać także, że przy odrobinie chęci (bo umiejętności mają dość) mogą je rozdzielić, co zresztą odbyłoby się z korzyścią dla zespołu. O ile naturalnie podążyliby dalej jedyną w tym wypadku słuszną drogą przywołanego już melodyjnego death metalu. Ta brutalniejsza strona twórczości Argentyńczyków jest jak najbardziej do przyjęcia, bo dysponują niezłą techniką i pomysłami na udane riffy, a i perkman potrafi poblastować, gdy go przycisnąć. Ma to odpowiedni ciężar, przyzwoity poziom chwytliwości i brzmi OK. Na plus należy odnotować, że chłopaki nie ograniczają się do ciągłych przytupów i całkiem sprawnie radzą sobie z wolniejszymi tempami. W takim graniu stosunkowo blisko im do tego, co dekadę z okładem temu robił Soilwork. To skojarzenie pogłębia fakt odważniejszego korzystania z elektroniki (którą jednakowoż mogli sobie darować). Wychodzi z tego solidna średnia gatunkowa, momentami nawet coś więcej. Niestety, jest jeszcze ten nieszczęsny metal core, którego wpływy („hopsasane” rytmy, zmiękczacze, czyste zaśpiewy i zamulanie) skutecznie obniżają wartość materiału. Załamuje zwłaszcza ten czysty wokal (za który odpowiada najpewniej krótkowłosy kolo) – po co to komu potrzebne, skoro wypada niezadowalająco? Czy oni przypadkiem nie śpiewają tylko dlatego, że inni też tak robią? Jest jakiś sens, żeby sobie tym kawałki zaśmiecać? Koniecznie powinni porzucić takie rozwiązania, bo prowadzą one tylko do czarnej dupy. Właśnie te inklinacje są moim zdaniem najsłabszym punktem płyty. Jest jeszcze jeden dość poważy minus, wynikający zapewne z mieszania stylistyk – długość albumu. Brzmi to trochę tak, jakby Argentyńczycy za wszelką cenę chcieli wrzucić do jednego worka wszystkie swoje najlepsze pomysły, a wrzucili po prostu wszystko, co mieli, nie pomijając tych słabszych. Dlatego też zrobił się z tego materiału ponadgodzinny (!) kolos, przez który ciężko przebrnąć w całości za jednym posiedzeniem. Trochę umiaru i wyczucia, a można by wykroić z tego fajną 35-minutową płytkę.


ocena: 6/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/fratermetal

podobne płyty:

Udostępnij:

26 listopada 2012

Infalling – Path Of Desolation [2012]

Infalling - Path Of Desolation recenzja okładka review coverUhuhu, jacy oni gniewni, buntowniczy i amerykańscy… Systemie drżyj, bo oto Infalling rusza do boju w nastrojach takich, że uhuhu i jejku jejuśku. Przygrywa im do tego, znaczy sami se przygrywają metal core potraktowany po linii najmniejszego oporu – niewyszukany, nudny, płaski i denerwujący. Trzon tej muzyki to proste, rytmiczne i pewnie w zamyśle bardzo ciężkie smyranie palcem po strunach na równie prostym i niezajmującym podkładzie sekcji. Towarzyszy im maksymalnie typowy i zmanierowany krzyczany wokal. Żeby to ubarwili choćby jakimiś melodyjkami… A tak gitarniaka pochwalić można jedynie za nieliczne, ale za to udane partie solowe. Cała reszta nie nadaje się w zasadzie do niczego. Chociaż… Widziałem kiedyś teledysk Slipknot i tam gromada zmutowanych amerykańskich nastolatków podskakiwała i miotała się przy podobnie nieciekawym hałasie, więc wnioskuję, że przy Infalling też by sobie poskakali. O ile oczywiście spodnie z krokiem na wysokości kolan by im na to pozwoliły. No i jakoś by się wcześniej do Infalling dokopali, bo emisji w emtiwi za życia nie doczekają.


ocena: -
demo
Udostępnij:

11 lipca 2012

Of No Avail – Persecutoria [2012]

Of No Avail - Persecutoria recenzja reviewChłopaki z Of No Avail grają miks death metalu i czegoś, czego wyjątkowo nie znoszę – czyli metal core. Na szczęście daleko im do modelowego przedstawiciela tego gatunku z tym całym plastikiem, udawaną agresją i spedaleniem, bo mają tendencje do odchyłów w kierunku czegoś fajniejszego i mniej oklepanego. Duża w tym zasługa wokalisty, który nie umie śpiewać. A może i umie, ale nie śpiewa, tylko drze ryja raczej w niskich rejestrach. Całkiem udanie równoważy w ten sposób zatrzęsienie okołoszwedzkich melodii, z którymi gitarzyści jeszcze momentami nieco przesadzają. Reszta jest już w normie – średnie, typowo koncertowe tempa, sporo zwolnień i ostrego piłowania. Daje to niezły materiał do posłuchania bez bólu w domu, albo z przyjemnością na żywo, bo zostawia dużo miejsca i czasu na małe szaleństwa w typie: trząchanie bańką. Sceniczną prezentację kapeli na pewno poprawi wstrzymanie się z bardziej klimatycznymi zapędami oraz próbami zabicia ciężarem – jeszcze na to za wcześnie, tym bardziej, że każde skręcenie przesteru czy, odwrotnie, zejście w maksymalny dostępny dół obnaża nieprzesadnie profesjonalne warunki rejestracji. A teraz rzecz dla mnie najważniejsza. W muzyce Of No Avail — riffach, rytmice (szczególnie w „Persecutoria” i „Anima Vilis”) i brzmieniu — słychać (tzn. JA słyszę) echa drugiej płyty Sunrise. Naprawdę baaardzo bym się ucieszył, gdyby ktoś wreszcie podjął wątki porzucone lata temu przez ekipę z Ostrowca Świętokrzyskiego, bo było to granie na wskroś zajebiste i w znacznym stopniu oryginalne. Stąd też apel do chłopaków: posłuchajcie uważnie „Generation Of Sleepwalkers” i „Child Of Eternity”, pójdźcie dalej, doprawcie środkowym Carcass, a będę jadł wam z rąk, choć to niehigieniczne.


ocena: -
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/ofnoavail
Udostępnij:

23 czerwca 2012

Will Killmore – Will Killmore [2011]

Will Killmore - Will Killmore recenzja okładka review coverCi tutaj to niemal modelowy przykład metal core z jego wszystkimi wadami i zaletami. Tych plusów naturalnie nie ma zbyt wiele — i nie może być, wszak to metal core — więc tak bez wysilania się potrafię chłopaków pochwalić jedynie za dobry warsztat. Swój fach opanowali na niezłym poziomie, tyczy się to szczególnie wioślarzy, bo praca gitar stanowi najmocniejszy punkt materiału – jest sprawnie i stosunkowo żywiołowo. Tylko jeszcze małe, acz istotne ale — dotyczące nie tylko ich, a 99,9% przedstawicieli gatunku — sama technika i poprawne rozeznanie w wymogach konwencji nie są gwarancją sklecenia czegoś fajnego, wybijającego się i rajcownego. Will Killmore instrumentalnie bywa nawet fajny – tak jako granie skoczne, bardzo melodyjne, niewymagające i milusie. Gorzej, gdy robi się zbyt milusio, a słodycz płynąca z głośników zaczyna paskudzić dywan. Zbytnie wpływy hard core z tym ciągłym rwaniem rytmu też temu zespołowi nie służą. Chociaż może i służą, ale mnie nie robią takie zabiegi, tak jak i nie robią mi zupełnie wokale – tak te agresywne (bo wymuszone), jak i te czyste (bo nieudolnie i dość płaczliwie wykonane). A skoro muzyka nie może istnieć w oderwaniu od wokalnej biedy, to i dobre brzmienie niewiele tu pomaga. Reasumując, Will Killmore to zespół przeciętny niejako na własne życzenie i jako taki uniesień nie powoduje.


ocena: 5,5/10
demo
oficjalna strona: willkillmore.com

podobne płyty:

Udostępnij:

11 grudnia 2011

Make Me A Donut – Make Me A Donut [2011]

Make Me A Donut - Make Me A Donut recenzja reviewDeaf jakiś czas temu chwalił się rozmiarem swoich cojones, to i ja błysnę heroizmem w trosce o dobro ludzkości. Otóż przesłuchałem Make Me A Donut pełne dwa razy, bezpowrotnie marnując w ten przykry sposób nieco ponad pół godziny życia. Ja zmarnowałem, ale wy już nie musicie, albowiem spieszę z ważną informacją: Make Me A Donut to syf. Wydawca określa coś takiego mianem „party-core”. Jedno jest pewne – na imprezę z takim czymś w roli muzyki nigdy bym nie poszedł. Rzeczone „takie coś”, to po mojemu niestrawny miks techno (a w każdym razie gównianej elektroniki) z odrobinkę „podcore’owanym” nowoczesnym, melodyjnym szwedzkim death metalem i hip-hopem. Skoczne rytmy, plumkające klawisze, toporne (a przy tym niezbyt czytelne) riffy i irytujące gimnazjalną pretensjonalnością wokale – oto obraz niespójnej i nieatrakcyjnej muzyki Szwajcarów. Chyba im się tam za dobrze powodzi, skoro znajdują czas na nagrywanie takich niepotrzebnych nikomu bździn. Wydawać by się mogło, że przy takim poziomie syfiastości kolesie są niejako zmuszeni grać „tylko dla siebie”, ale… Jeśli znaleźli się tacy, którzy w „Illud Divinum Insanus” dostrzegli nowy wymiar ekstremy, to niewykluczone, że i na wątpliwej urody pitolenie Make Me A Donut ktoś się złapie. Kapelę przed jedynką w notce uratował jedynie fakt, że to nędzna epka.


ocena: -
demo
Udostępnij:

11 września 2011

Tess – St Charles [2011]

Tess - St Charles recenzja reviewJakoś tak się złożyło, że metalcore niezbyt często gości na naszych łamach. Są po temu oczywiście dobre powody – można to sprawdzić samemu, nawet w ramach Przysposobienia Obronnego: wystarczy zapodać wybrany w ciemno core’owy album do plejera i voila, to się przecież samo dyskwalifikuje. Kilka chlubnych wyjątków można znaleźć u nas. Z czymś na kształt wyjątku mamy do czynienia dziś. St Charles to kompilacja przygotowana przez francuskich muzyków z formacji nieżywych scha… pardon, Tess i obejmująca dwa longpleje z 2008 i 2010 roku i dwa luźne kawałki tegoroczne. Jest więc tego od zasrania, ale — co jest zaskoczeniem nawet dla mnie samego — da się przez to przebrnąć bez regulaminowej drzemki. To znaczy lepiej przedziera się przez materiał nowszy z 2010 roku, lecz i przy starszym można się kilka razy wzruszyć. Z tym starszym jest bowiem taki kłopotek, że zaczyna się całkiem smakowicie, z apogeum fajności w „Frenesie”, by z czasem stracić większość ze swej, nie najwyższej, słuchalności. Druga reguła rządząca tym wydawnictwem brzmi tak: im wolniej, tym większe flaki z olejem. Poniżej pewnego tempa zaczyna się uciążliwe dla słuchacza mędzenie i zawodzenie połączone z, jak kurwa na złość!, banalnymi melodiami, zaś przy większym przestrzeń ulega zagęszczeniu, więc czasu na smutki nie pozostaje za wiele. Pewnie by to tak jaj nie kręciło, gdyby nie to, że zwykle przy wolniejszych tempach wokalista przechodzi z wrzasków na czyste linie, co nawet dla najtwardszych może być nie do przegryzienia. Gdzieś koło połowy albumu przestaje się jednak zwracać na ten defekt uwagę, co niestety bierze się z tego, że kawałki zlewają się w jedną całość i muza wlatuje jednym, a wylatuje pozostałym uchem. Jest więc słabawo. St Charles ma jednak drugie oblicze – wydawnictwo AD 2010. Mówiąc w skrócie, większość niedociągnięć (eufemizm) udało się naprawić, a i da się zanotować pewien rozwój. Jest więc różnorodniej, kawałki mają swoje indywidualne rysy, ograniczono do minimum ilość smęcenia, a fragmenty wolniejsze dopieszczono, przez co nie irytują. Pojawiły się nawet ewidentne hiciory (hicior, tak właściwie) – „Erreur Systeme”. Nawet na kolejny ciekawy kawałek nie trzeba długo czekać, bo zaczyna się zaraz po wspomnianym i choć mianem hiciora nie można go określić, to nosi wszelkie znamiona porządnego utworu. Największym plusem albumu jest jednak znaczna, słyszalna od samego początku, poprawa warsztatu. Utwory zyskały nie tylko na wyrazistości, ale także na zaawansowaniu aranżacyjnym, przez co i więcej w nich mocy i słucha się tego lepiej. Bardzo za to szkoda, że tak soczystych gitarowych harmonii, jakie można usłyszeć w „Pantin”, nie wykorzystano częściej. Średnia dobrych harmonii zostaje więc utrzymana na tym samym, co w 2008 roku, poziomie. A to już straszna kupicha. Dwa ostatnie kawałki, usmażone już w 2011 roku, są bardzo podobne do tych z roku 2010, co z jednej strony może cieszyć, gdyż nie zboczono z dobrego kursu, ale powoduje też pewien niedosyt, bo poprawić można było więcej. Tym niemniej, całe wydawnictwo wypada mi ocenić pozytywnie, ze średnią 6: 5 za album wcześniejszy, 7 za późniejszy i ćwierć punktu za AD 2011 – tyle, że ćwiartek nie uznajemy.


ocena: 6/10
deaf
Udostępnij:

2 sierpnia 2011

Voice Of Ruin – Voice Of Ruin [2011]

Voice Of Ruin - Voice Of Ruin recenzja reviewPrzeczytałem niedawno na jakimś forum ciekawą myśl. Otóż jeden z dyskutantów stwierdził, że groove metal — a taką muzę ma niby pogrywać bohater dnia – Voice of Ruin — to najgorszy gatunek metalu jaki wymyślono. Na pytanie czemu od razu najgorszy, ze spokojem skonstatował, że przez groove powstały takie gatunki jak: metalcore, deathcore oraz nu metal. Nie wiem, ile koleżka ma lat, ale na browara zasłużył. I o co tyle hałasu, zapytacie. I właśnie o ten hałas się rozbija, bo jak dla mnie Voice of Ruin to nic innego jak „trzy akordy, darcie mordy”. Walczę z tym ustrojstwem od jakiegoś czasu i z przykrością muszę stwierdzić, że mnie takie cusik nie przekonuje. Ja wiem, że to nie zawsze o fikuśne kompozycje chodzi, że jest coś więcej niż techniczne połamańce, ale na litość – tak zaserwowana muzyka nie ma w sobie niczego wartościowego. Ani w niej polotu, ani wizjonerstwa, ani frajdy ze słuchania. Bolesna prawda jest taka, że muzyka pokroju Voice of Ruin nie uszczęśliwi nikogo poza nimi samymi, ich wspierającymi rodzicami i naiwnemu producentowi, który utopiwszy w nich parę euro, musi się głupkowato uśmiechać i robić dobrą minę do złej gry. Dosłownie. Przez dokładnie 35 minut dzieję się niewiele, żeby nie powiedzieć mało. Średnie tempa, kawałki proste jak konstrukcja cepa, nowoczesne brzmienie – wspaniały przepis na nowoczesną kupę byle czego. Oczywiście żadnej solówki, a jedyne urozmaicenia, to — raczej kretyński — dialog z końca ósmego utworu oraz porządniejsze wokale, które pojawiają się dwukrotnie, w kawałku szóstym i dziewiątym. Czyli niezbyt nachalnie. Jak więc widać, na nadmiar atrakcji nie można narzekać. Jak już wspomniałem, wokalnie jest nowocześnie, ergo słabo. Podobnie dobrze jest z instrumentarium – gitary mocno przestrojone w dół, a gary równie wielopoziomowe jak intelekt mewy. Mówiąc bardziej obrazowo – bida aż piszczy. Choć nie, nie jest tak tragicznie – przypomniałem sobie o kilku a’la grindowych patentach: świńskie wokale i brutalna młócka. A propos brutalności, inne źródła podają, że Voice of Ruin to brutalny metal. Chyba dla przedszkolaka, ewentualnie…, nie tylko dla przedszkolaka. Jedyne, co podbija wartość albumu, to łatwość wejścia/wyjścia oraz, wspomniane już, średnie tempa. Aż boję się pomyśleć, co by było, gdyby zamiast tych kilku lepszych, bo klasycznie thrashowych kawałków wstawiono, zamieszkującą po sąsiedzku, nijaką papkę. Ok, produkcja jest ok – punkt w górę. W takim tempie niebawem dobijemy do 5, a tak 4.


ocena: 4/10
deaf
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/voiceofruin
Udostępnij:

11 kwietnia 2011

Sadist – Crust [1997]

Sadist - Crust recenzja reviewPo dwóch genialnych wydawnictwach, Sadist zrobił krok w bok, krok w tył, po czym z lekka się zakręcił. Aż dziw bierze, że przy czymś takim nie pizdnął z hukiem o glebę. Tym właśnie sposobem światło dzienne ujrzał album zatytułowany Crust. Album, który, z jednej strony, pokazał szerokie horyzonty Włochów, a z drugiej – że nie o takie horyzonty wszak chodzi. Bo za cholerę nie jestem w stanie zrozumieć, czemu taki potencjał marnować na core, w dodatku takich se lotów. „Gdzie się podziały tamte prywatki?” pytał Wojciech Gąsowski, a ja się pytam, gdzie się podziały te wszystkie techniczne cudeńka, kompozycyjne kostki Rubika i ześwirowany, orientalny feeling. No, gdzie? Bo znakomitą większość tego, trwającego niemal 40 minut, albumu zapychają ostro przesterowane gitary i prostawe riffy. I na tym się kończy obecność gitar, a jeśli ktoś szuka solówek, to liczenie skończy jakoś na trzech i finito. Czyli, mówiąc krótko, chuj wielki i bąbelki. Kapeli takiej jak Sadist po prostu tak skąpić nie wypada. Album ma oczywiście swoje momenty, kilka kawałków można pochwalić, nie zmienia to jednak faktu, że wrażenie jest takie jak podczas słuchania core’u. A to nie jest coś, co mi robi, czego oczekuję po takich magikach. Jedynym elementem, do którego nie mam najmniejszych zastrzeżeń, który jest po prostu bezbłędny, jest bas. Jest on po prostu niewiarygodny i bardzo, ale to bardzo często ratuje takie-se kawałki. Dobrze bywa, podkreślam bywa, z klimatem, bo tu i ówdzie ładnie nawiązuje do wcześniejszych płyt i tamtej stylistyki. Technicznie generalnie jest poprawnie, czego jednak w żadnym przypadku nie należy traktować jako komplement. Kompozycyjnie — jak już wspomniałem — raczej miałko, z lepszymi momentami. „‘Fools’ And Dolts”, „The Path” i „I Rape You” to zdecydowanie najsolidniejsze utwory (i w tej kolejności), pewnie, po części przynajmniej, dlatego, że przypominają „Above the Light” i „Tribe”. Przyjemnie można się wsłuchać w „Holy…”. I to chyba na tyle. Pozostałe da się posłuchać, ale żeby jakoś z utęsknieniem do nich wracać, to nie bardzo. Ocena wypada powyżej przeciętnej tylko dzięki szaleństwom pana basmana.


ocena: 6/10
deaf
oficjalna strona: www.sadist.it

inne płyty tego wykonawcy:


Udostępnij:

5 października 2010

Beheading Machine – Narcobiological Upgrade [2011]

Beheading Machine - Narcobiological Upgrade recenzja reviewZaczyna się od zgrzytu, bo w introsa chłopaki wmontowali te same sample, które słyszałem trochę wcześniej — i w ciekawszej oprawie — u Neverending War. Bywa. Dalej jest już jednak inaczej, co nie oznacza, że mamy do czynienia z graniem tkwiącym korzeniami w klasyce. Nic z tych rzeczy! Beheading Machine proponują death metal w wersji nowomodnej – rwany, zrytmizowany, rozbudowany wokalnie (schyłkowy Aborted się kłania), dobry od strony technicznej oraz brzmieniowej, a przy tym odrobinę odhumanizowany, czy jak sugeruje nazwa – mechaniczny. Wynika z tego, że oparty w dużej części na wybitnie nierajcujących mnie wzorcach, do których mogę zaliczyć przereklamowany Decapitated, falę amerykańskiego metalcore’a (albo i deathcore’a, jak kto woli – jeden pies) i post-thrash’ową szarpaninę. Rozumiem, że takie dźwięki nie są adresowane do mnie, ale trudno mi oprzeć się wrażeniu, że sami w ten sposób robią sobie krzywdę, bo nadużywany schemat: proste, rwane riffy, a po nich kilka zawijasów, szybko się nudzi, a kawałki tak zbudowane — zwłaszcza, gdy są przegadane — zwyczajnie się ze sobą zlewają – choćby nawet płyta trwała dziesięć minut. Warto by takie patenty stosować z umiarem i doprawiać czystym napierdalaniem, ale aby tak się stało, chłopaki pierwej muszą olać/zweryfikować dotychczasowe inspiracje, a potem uważnie posłuchać Traumy i Kronosa. Obrana stylistyka jednak nie przekreśla całkowicie kapeli w moich oczach, a to za sprawą siódmego numeru o tajemniczym i niezwykle rozwlekłym tytule „6”, w którym niezłymi liniami gitary młodzieńcy wytworzyli ciekawy, niepokojący i rozbudzający apetyt klimat. W takim graniu to wyjątkowa rzadkość, więc nie zaszkodziłoby pójść dalej w tym kierunku, bo efekty mogą mile zaskoczyć. Na obecnym etapie Beheading Machine głów nie ucina. Czy kiedyś to się zmieni? Ano może, tylko to wymaga sporo pracy. Miałem dać 6, ale skoro to debiutanci, do tego nieźle rokujący, niech będzie pół punktu więcej – tak na zachętę.


ocena: 6,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/beheadingmachine
Udostępnij: