Pokazywanie postów oznaczonych etykietą 2018. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą 2018. Pokaż wszystkie posty

25 grudnia 2023

Skinned – Shadow Syndicate [2018]

Skinned - Shadow Syndicate recenzja reviewPrzez długie lata próbowałem zostać fanem Skinned, bo mają logo w sam raz na koszulki, ale kompletnie mi to nie wychodziło. Pomimo dużej wyrozumiałości w stosunku do zespołu i najszczerszych chęci nie potrafiłem sam siebie przekonać, że muzyka Amerykanów mi się podoba. Raz kulało brzmienie, to znowu wykonanie — czyli nic, na co by nie można przymknąć oka — jednak zawsze podstawowym problemem była taka se składność ich poczynań. Nie wiem, czy to wina notorycznych zmian składu, czy może przerostu ambicji nad zdolnościami kompozytorskimi, ale faktem jest, że trudno było nazwać Skinned zespołem spójnym i konsekwentnym.

No i cóż, Shadow Syndicate w tej ostatniej kwestii nie przynosi wielkich zmian – spójność dalej nie jest najmocniejszą stroną zespołu z Kolorado. Na szczęście jakość większość części składowych muzyki, wykonanie i produkcja wyraźnie poszły w górę – na tyle, że: a) spokojnie mogę uznać ten krążek za najbardziej udany w dorobku Skinned oraz b) nie mam problemu, żeby od czasu do czasu zdjąć go z półki i wrzucić do strugary z zaznaczoną opcją „ripit”.

Od „Create Malevolence” Amerykanie unowocześnili swoje granie (czytać: dociągnęli do poziomu „bycia na czasie”) i wprowadzili do niego kilka nie zawsze oczywistych elementów, dzięki czemu poszczególne utwory zyskały na wyrazistości, choć kosztem ogólnej oryginalności i już standardowo – spójności. Na Shadow Syndicate bez trudu wychwycicie mniej lub bardziej (ale głównie mniej) subtelne nawiązania (albo i zrzynki) do Cryptopsy, Kataklysm, Gojira, Decapitated czy Meshuggah, wpływy blacku, groove, melodeath czy nawet neoklasyczne zagrywki… Ktoś to nazwie dużą różnorodnością, ja bym jednakowoż obstawiał brak zdecydowania, bo zespół ma ciągoty do mieszania ze sobą komponentów, które zupełnie się nie zazębiają. Szczytem pokraczności jest umieszczony w połowie albumu instrumentalny „Black Rain” (przy okazji jest on najdłuższy na płycie), który brzmi jak bękart Toto i Meshuggah – prawdziwa abominacja, której nie ratuje nawet bardzo udany ostatni riff.

Shadow Syndicate to jednak nie tylko dziwactwa i nietrafione pomysły, a przede wszystkim solidna dawka dość brutalnego (choć nie aż tak, jak to się zespołowi wydaje) death metalu w odmianie północnoamerykańskiej – fachowo zagranego i tak też wyprodukowanego. Jeśli Skinned trzymają się kanonu (czytać: średniej gatunkowej) i zanadto nie kombinują, to rezultat jest zwykle całkiem fajny – nic to wielce odkrywczego [miejsce na podśmiechujki], ale tak podana muzyka może sprawiać radochę, szczególnie że bardzo selektywne brzmienie pozwala na wychwycenie wszelkich niuansów zawartych w aranżacjach. Ja najbardziej zachęcam do sprawdzenia „Wings Of Virulence”, w który zgrabnie wpleciono świetną partię pianina – niby prosty zabieg, a dodaje sporo klimatu i dramaturgii. Takie eksperymenty to ja rozumiem. I gorąco popieram!

Zatem jeśli nie zraża was, że zdawać by się mogło doświadczona kapela bez żenady ściąga patenty od innych (w tym młodszych) i miesza je nieraz w przedziwnych konfiguracjach, to możecie dać Shadow Syndicate szansę. Jakby nie było, Skinned nic lepszego dotąd nie nagrali.


ocena: 7/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/skinnedofficial



Udostępnij:

10 grudnia 2023

Agressor – Rebirth [2018]

Agressor - Rebirth recenzja reviewZ wielkim trudem zabierałem się do tej recenzji, ponieważ nie mam w zwyczaju tłumaczyć ludziom rzeczy oczywistych. Nie mam też zamiaru was przekonywać, że to jest jedna z najlepszych rzeczy jaka kiedykolwiek powstała (aczkolwiek tak jest w tym przypadku). Myślałem też nad tym, czy pisać wam o przebojach, jakie twórca tego pięknego dzieła miał ze stworzeniem tej płyty, jak potem sobie rwał włosy z głowy, gdy usłyszał efekt końcowy i płakał nad tym, że nic nie poszło po jego myśli.

Historia tej płyty jest nieco dwutorowa. Oryginalna wersja powstawała w bólach i przeszła bez echa (bo Francja to nie ten sam prestiż, co Polska czy Niemcy). I mimo nadmiaru wkładu, czasu, pieniędzy i myślenia nad tym, aby stworzyć arcydzieło, Alex Colin-Tocquaine przez dekady zapragnął dostać drugą szansę. Przy okazji re-edycji nadarzyła mu się okazja.

Druga wersja, nagrana w 2018, a która zawiera też oryginał + masę bonusów, miała w zamyśle odzwierciedlać pierwotny koncept i brzmienie, jakie Alex chciał osiągnąć za pierwszym razem. I tutaj mam zgrzyt, bo obie wersje tego cudeńka mają nie za dobrą produkcję, a perkusja brzmi blaszanie i sztucznie. I jak tutaj dać 10/10?

Jakby ktoś nie wiedział, Agressora zawsze ciągnęło do średniowiecznych klimatów folkowych i tutaj po raz pierwszy pojawiają się one na tak dużą skalę. Dość wspomnieć wizytówkę płyty „Barabbas” – totalny hit i kult wśród fanów, który zresztą został w historii grupy nagrany kilka razy. Jest też standardowe wprowadzanie w klimat poprzez różne klasyczne instrumentale, jak np. „Theology – Civilization – Wheel of Pain”. Pojawia się również cover Terrorizer „After World Obliteration” z Barney’em Greenway’em na gościnnym wokalu. Cała płyta to jest zresztą wygar i to taki, który nie bierze jeńców.

I tutaj bym podkreślił, że jako jedna z nielicznych kapel, Agressor pamiętał, że owszem, kulturoznawstwo i sztuka potrafią ładnie wzbogacić muzykę, ale nie wolno przecież zapominać o łomocie. I tego proszę państwa, tutaj nie brakuje. Wręcz przeciwnie, ani przez moment nie zapomnicie o tym, że słuchacie czystego, szybkiego i brutalnego, złowieszczego Death Metalu o wyjątkowo podłym i mrocznym akcencie.

Dla mnie osobiście, gwiazdą tej płyto-kompilacji jest „Someone to Eat” – przebój, który został nagrany między płytami, ale nigdy nie trafił nigdzie oficjalnie, a do którego to powstał klip. I nie ukrywam, że dla samej tej piosenki miałem ochotę sprawić sobie to cacuszko.

Ocena trochę oszukana, bo jest się o co doczepić, tu coś się nie domyka, tam coś skwierczy, ale parafrazując klasyka, minusy nie przesłaniają plusów i jest to autentycznie jedna z najfajniejszych rzeczy, jakie poznałem w życiu i czasami jest mi trochę żal, że ludzie zamykają się na Skandynawię lub USA, gdzie jednocześnie w Europie bardzo dużo się działo wartościowych rzeczy.


ocena: 10/10
mutant
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/agressor.fr

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

15 marca 2023

Wombbath – The Great Desolation [2018]

Wombbath - The Great Desolation recenzja reviewWombbath, jak wiele innych deathmetalowych przypadków, przez długi czas był „zespołem jednej płyty”. W sensie, że nagrał pomniejszego klasyka i potem sobie zniknął niezauważony przez nikogo. No dobra, była jeszcze epka, ale o tym nie będziemy gadać. I również jak wiele innych, podobnych im gagatków, gdy pojawiła się koniunktura na różnej maści powroty, zdecydowali się przypomnieć młodzieniaszkom o sobie i trochę namieszać na scenie. Można nawet powiedzieć, że od 2014 r. powiększyli swoją dyskografię dosyć imponująco.

Jako że nigdy nie obijam w bawełnę, to powiem wprost, że nie słyszałem „Downfall Rising” (2015) i nie wiem, kiedy nadrobię tę zaległość. Kupiłem sobie to, co było tanio do wzięcia i stwierdziłem, że osądzę cały nowszy dorobek na podstawie tej jednej płytki i sprawdzę, ile tak naprawdę Panowie są warci. Tak więc wóz albo przewóz.

I coś czuję, że chyba będę jednak musiał sobie sprawić resztę dysko, bo to kawał całkiem niegłupio napisanego Death Metalu. Dobrym przykładem niech będzie tytułowy numer wkraczający w melodyjne rejony przypominające poczciwy Paradise Lost, „Cold Steel Salvation” z wyrazistą solówką (swoją drogą, kiedy to człowiek ostatni raz rozkminiał jakieś solo w życiu?), oraz kompletną zmianą klimatu dzięki spokojniutkiemu początkowi „Hail the Obscene”. Każdy z numerów buja na swój sposób i ze sprawną motoryką (zawsze chciałem użyć tego słowa w recenzji, tylko zawsze o nim zapominam).

Motywy są wplecione dość subtelnie i przykryte typowo szwedzkim wygarem – pod tym względzie na zachodzie bez zmian. Największym atutem jest autentyczna energia płynąca z dźwięków, co wpływa decydująco na całokształt. Tego się nie da oszukać i każdy chyba potrafi poznać, kiedy ktoś tworzy na siłę, a kiedy ma coś do zaprezentowania szczerze i z serca.

Całkiem więc miłe to było zaskoczenie i muszę stwierdzić, że tym albumem Wombbath udowodnił swoją wartość na tzw. „rynku”. No może nie jest to jakiejś ponadczasowe mega-arcydzieło i nie każdy riff wprawia w osłupienie, ale… mało kto potrafi utrzymać pozytywny poziom i nie zanudzić słuchacza. „Embrace Death”? Ależ oczywiście!


ocena: 7,5/10
mutant
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/Wombbath
Udostępnij:

13 lutego 2023

Atrocity – Okkult II [2018]

Atrocity - Okkult II recenzja reviewAtrocity to jeden z tych zespołów, który swego czasu był bardzo znany, a obecnie to już nikt o nich kompletnie nie chce pamiętać, ani tym bardziej sprawdzać. Dlatego też pewnie mało osób wie, że wrócili do grania Death Metalu.

Seria Okkult poza muzyką, prezentuje jeszcze tzw. część interaktywną, potocznie zwaną ARG (alternate reality game). Polega to na tym, że na płycie są pewne wskazówki w tekstach, jak i grafice, które niby kryją współrzędne losowych miejsc na świecie, gdzie grupa schowała jakieś skarby dla tych szczęśliwców, którzy rozgryzą łamigłówkę. Nie wiem jak ten eksperyment się sprawdził, bo nie ma jakoś specjalnie o tym info w necie, ale jako że powstała część druga, to możliwe, że gra się jeszcze nie zakończyła.

Zostawmy jednak marketingowe zagrywki na bok i rzućmy oko na płytę. Jest ona perfekcyjnie zrobiona i zaaranżowana, bo jakby nie mówić, mamy do czynienia z utalentowanymi muzykami i to z kilkudziesięcioletnim stażem. Jest tylko mały szkopuł. Choć to dziwnie zabrzmi, to mimo iż podoba mi się to co słyszę, bo jest to lekkie i nośne, to za cholerę nie ma w tym stylu Atrocity. Patrząc na to, że grali oni onegdaj dużo coverów, jak i próbowali różnorakich gatunków, nietrudno jest się oprzeć wrażeniu, że formacja gdzieś po drodze zgubiła siebie samych i to, co odróżniało ich od innych.

Dostajemy więc mieszankę m.in. Nile, Hypocrisy („Osculum Obscenum”), Bolt Thrower, Entombed („Wolverine Blues”), Therion („Ho Drakon Ho Megas”). Pocieszeniem jest, że grupa przynajmniej trzyma się dobrych klimatów i inspirowali się właściwymi wzorcami, a elementy symfoniczne są skromne i sprowadzają się do chórów skandujących tytuły piosenek. Ale czy tak powinna wyglądać płyta weteranów, którzy jakby nie patrzeć, dołożyli dość dużą cegiełkę do podwalin Death Metalu? Odpowiedzcie sobie sami.

Nie mam więc większych zastrzeżeń do muzyki, ale nie ukrywam, że jak już Atrocity chciało kogoś kalkować, to mogli zrobić auto-plagiat. Wyszło by to paradoksalnie świeżej i lepiej dla wszystkich.


ocena: 7,5/10
mutant
oficjalna strona: www.atrocity.de

Udostępnij:

8 grudnia 2022

Final Breath – Of Death And Sin [2018]

Final Breath - Of Death And Sin recenzja reviewNiemieccy Death/Thrasherzy (czasem bardziej Thrash niż Death) od niemal zawsze są sami sobie sterem, okrętem, żeglarzem, a nawet kotwicą. Wydawali swoje mało ciekawe krążki na własny koszt, aczkolwiek umieli sobie załatwić topową dystrybucję (np. NUCLEAR BLAST). Sęk w tym, że byli bardzo mierni i słabi. Parafrazując Prof. Miodka, byli wręcz „nudni stylistycznie”!

To i też zajęło im 25 lat, zanim udało im się zrobić nie tylko słuchalny Death/Thrash, ale to na takim poziomie, że aż zapragnąłem sobie ich sprawić (unglaublich!). 14 lat, które minęły od ich ostatniego albumu były właściwie spożytkowane, zwłaszcza jak się patrzy na opisy w książeczce, gdzie od groma ludzi brało udział przy tworzeniu materiału.

Sama perkusja miała aż dwóch inżynierów dźwięku! Peter „Hipokryta” Tägtgren również zaszczycił swoją obecnością i dołożył swoich kilka euro do masteringu i mixu. Przy takiej superprodukcji ktoś mógłby pomyśleć, że mamy do czynienia z pierwszoligowym zespołem. Morał z tego taki, że nie ma słabych bandów, jest tylko skromny budżet na nagrywanie.

Żeby tradycji stało się zadość, zapodam wam faworyta, mianowicie track „Yearning For Next Murder” (bardzo pewny siebie tytuł utworu, nie powiem). Płyta ma dużą rozpiętość, bo są i epickie 5-minutówki, jak i szybkie, półtoraminutowe petardy. Pojawiają się co prawda jakieś intra i zwolnienia, ale nie ma mowy o zamulaniu – cały czas leci czysty i krwawy Death/Thrash, no niech ja w domu nie nocuję! Wokal mógłby być mniej core’owy i z mniejszą ilością efektów, ale ma on swój własny sznyt, co jest czymś, czego brakuje wielu współczesnym grajkom.

Czy o coś można się doczepić? No na pewno trzeba się nieco osłuchać z materiałem, bo nie łudźcie się, że od razu to wejdzie, choć zapewne jakiegoś hita uda się wam wyłapać. Produkcja mi osobiście pasi, ale jest ona nowoczesna i dopieszczona, co niektórych lubujących się w surowości może razić. Reasumując, zdecydowanie najlepsza rzecz w dorobku Final Breath i 10 smacznych kąsków na zabicie głodu. Smacznego.


ocena: 8/10
mutant
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/finalbreathofficial
Udostępnij:

6 listopada 2022

Crescent – The Order Of Amenti [2018]

Crescent - The Order Of Amenti recenzja reviewWiecie za co najbardziej lubię Nile? Że zainspirowali prawdziwych Egipcjan do grania Metalu. Crescent pochodzi aż z samego Kairu, ale obecnie działa w Niemczech, z dość oczywistych przyczyn – granie Metalu w arabskim świecie może skończyć się źle (dość wspomnieć przypadki irańskich zespołów Arsames i Confess, które zostały skazane przez tamtejsze sądy na karę śmierci, przez co musiały uciekać z kraju prawdopodobnie na zawsze). Dlatego tym bardziej doceniam to, że nasz ulubiony gatunek znalazł swoich wyznawców również w tak odległych rejonach, mimo niebezpieczeństw, jakie im towarzyszą.

Crescent jest też bardzo starą ekipą. Pierwsze demo wydali już w 1999 r. i początkowo woleli grać bardziej Black Metal. Na szczęście, z tematu na temat coraz bardziej odchodzili od niego na rzecz naszego ukochanego Death Metalu. The Order of Amenti to druga pełna płyta, ale jednocześnie jest to pierwszy album dla poważnej wytwórni (niezastąpione Listenable Records) i jak najbardziej używają swojego pochodzenia jako imidżu, prezentując egipską kulturę w mainstreamowy sposób.

Sama okładka nawiązuje do słynnego wierzenia, gdzie wg starożytnych Egipcjan, po śmierci Anubis miał za zadanie ocenić nasze życie, kładąc nasze serce na jednej szali, a tzw. „pióro prawdy” na drugiej. Jeśli serce było cięższe od pióra, kończyło jako pokarm dla Ammuta/Ammita (bóg z ryjem krokodyla), a dusza takiej osoby przestawała istnieć. Jeśli było lżejsze, delikwent taki był godzien życia wiecznego w raju. Tytuł płyty nawiązuje z kolei do świata umarłych, zwanego również jako Duat, będącego bezpośrednim protoplastą mitycznej krainy Hades. Ale to tak mówię wam w bardzo dużym skrócie i uproszczeniu.

Crescent nie stara się być jakoś specjalnie orientalny muzycznie i egipskie klimaty są bardziej ozdobą, niż integralną częścią muzyki, co może trochę rozczarować, jeśli chce się usłyszeć jakiś ludowy instrument, lub motyw. Owszem, jest trochę ezoterycznego przepychu przywodzącego na myśl bardziej symfoniczne grupy, w „Obscuring the Light” przewija się etniczna perkusja i nie brakuje chórków w tle robiących inwokacje, ale głównym mięchem i strawą jest mroczny Death Metal utrzymany w średnich tempach. Riffowo jest podobnie do Nile, a co za tym idzie, słychać również i wpływy Morbid Angel. Zaskakiwać może też długość utworów, bo średnio tracki trwają powyżej 6-8 minut, z dosłownie jednym wyjątkiem, instrumentalnym, 4-minutowym „The Twelfth Gate”.

Całościowo można zarzucić zbytnią zachowawczość i zbyt ciasne trzymanie się głównego motywu, bez odrobiny szaleństwa. To sprawia, że album ten, bardzo zresztą przystępny w odsłuchu, jest troszkę przewidywalny i zbyt szybko wam spowszednieje, gdyż przyswojenie sobie zawartości krążka przyjdzie wam z niesłychaną łatwością. Nie zmienia to jednak faktu, że i tak warto choćby i z ciekawości się zapoznać z zawartością.


ocena: 7,5/10
mutant
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/Crescentband
Udostępnij:

16 września 2022

Echoes Of Death – …In The Cemetery [2018]

Echoes Of Death - …In The Cemetery recenzja reviewNapisanie o Echoes Of Death, że grają oldskulowy death metal — choć to najprawdziwsza prawda — byłoby oznaką ignorancji; to takie powierzchowne, nieprecyzyjne, niefachowe… Tak nie można. To inaczej – ci czterej młodzi Brazylijczycy grają jak Asphyx, choć nazwa jednoznacznie sugeruje nieco inne źródło ich inspiracji. Oni chcą być jak Asphyx, oni są Asphyx, chyba nawet bardziej niż Asphyx i Soulburn razem wzięci, bo mają o wiele mniej wpływów nie-Asphyx. Tym samym …In The Cemetery może stanowić doskonały zamiennik Asphyx dla wszystkich, którym po „On The Wings Of Inferno” czegoś w twórczości Holendrów brakuje.

Mnie w każdym razie Echoes Of Death rozjebali swoim podejściem i niemal ślepym zapatrzeniem w idoli, a dokładniej w ich najbardziej wgniatające, wczesne oblicze. Gdyby …In The Cemetery ukazał się zaraz po „Last One On Earth”, to daję głowę, że fani zespołu przyjęliby ten materiał zdecydowanie lepiej niż „Asphyx” – jako coś oczywistego i w stu procentach naturalnego. Album zbierałby pochwały za wierność stylowi, typowe deathmetalowe teksty, ostrożnie wprowadzone, ale ekscytujące nowinki, surowe grobowe brzmienie oraz doskonałe wokalne wymioty. Gdyby…

Żebyśmy się dobrze zrozumieli, nie trzepię się pod Echoes Of Death, bo bezmyślnie plagiatują Asphyx, oj nie. Brazylijczycy po prostu grają w baaardzo podobnym stylu — który akurat mnie baaardzo odpowiada — ale nie identycznie. Przede wszystkim zespół unika rozwlekłego doomowego walcowania. Wolne partie na …In The Cemetery oczywiście występują, ich ciężar i syfiastość nie budzą zastrzeżeń, jednak są stosowane ostrożnie i z dużym umiarem, dlatego nie znajdziecie tu żadnego odpowiednika „The Rack”. Echoes Of Death poszli w nieco innym kierunku, skupiając się na deathmetalowej stronie muzyki, stąd też obecność w utworach blastów w typie Bloodbath. Tych przyspieszeń też nie ma za wiele (najmocniej chłopaki napierają w numerze tytułowym), bo całość jest utrzymana w średnich „szwedzkich” tempach, ale stanowią miłe urozmaicenie.

Co ciekawe, …In The Cemetery to w ogóle pierwsze wydawnictwo, jakim zespół może się pochwalić – Echoes Of Death czuli się na tyle pewnie, że wcześniej nie nagrywali żadnych demówek, prómówek czy epek. Zaryzykowali i ryzyko się opłaciło, chociaż album ma jedną poważną wadę – jest króciutki. 23 minuty jak na longpleja to naprawdę niewiele; ledwie się zacznie, a tu już ostatni kawałek. A mogli zmajstrować choć jednego walca…


ocena: 8/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/ecosdelamuerte/

podobne płyty:

Udostępnij:

13 lipca 2022

Abysmal Torment – The Misanthrope [2018]

Abysmal Torment - The Misanthrope recenzja reviewDługie przerwy między kolejnymi płytami to już standard, jeśli chodzi o Abysmal Torment, więc nie byłem zaskoczony, że na przygotowanie The Misanthrope Maltańczycy potrzebowali aż czterech lat. Obawiałem się jedynie, czy i tym razem nie zechcą nadrobić straconego (?) czasu i zaserwują odbiorcom znacznie więcej, niż ci są w stanie fizycznie przyjąć. Na całe szczęście muzycy najwyraźniej zdali sobie sprawę z tego, że 60 minut „trójki” to było przegięcie i dlatego nagrali materiał prawie o połowę krótszy niż poprzedni, dzięki czemu chętniej będzie się do niego wracać.

W samym zespole zmieniło się niewiele (ze składu wyleciał jeden z gitarzystów), w podejściu do komponowania również, więc o zaskakujących nowinkach nie ma mowy, a cała ewolucja muzyki sprowadza się wyłącznie do detali. The Misanthrope to brutalny i przez większość czasu bardzo szybki death metal podany bez ozdobników i udziwnień, acz z dość czytelnymi wokalami i mocniej niż ostatnio zaznaczonymi melodiami. Abysmal Torment nie musieli niczego na siłę rozbudowywać czy urozmaicać, więc skupili się na tym, co najważniejsze – czystej brutalności. Reszta zrobiła się przy okazji. Kawałki nie są przeładowane, mniej w nich motywów, a te, które są, są wyrazistsze, łatwiej skupić na nich uwagę i później zapamiętać. I nawet jeśli znacząco się od siebie nie różnią, to przynajmniej sprawiają wrażenie zróżnicowanych. Duża w tym zasługa wyeksponowanych tu i ówdzie melodyjnych riffów oraz prostszych struktur.

The Misanthrope w swojej kategorii naprawdę daje radę, jednak do paru kwestii muszę się przyczepić. Po pierwsze materiał nie jest tak równy, jakbym tego oczekiwał i obok wyjątkowo wgniatających utworów jak „Second Death” czy „Path Of Impiety” (co ciekawe, w obu czuć ducha klasycznego death metalu) trafiły się „The Misanthrope”, „Dread” i „Iconoclast”, które są strasznie typowe i umiarkowanie ekscytujące, zwłaszcza ten ostatni kończy płytę bez żadnych fajerwerków. Ponadto oba instrumentale wydają mi się zbędne – bez nich The Misanthrope byłby jeszcze bardziej zwarty i treściwy. Brzmienie albumu ciężarem i selektywnością nie dorównuje temu z „Cultivate The Apostate”, jest na to zbyt cyfrowe i skompresowane. Zgaduję, że Abysmal Torment zależało na maksymalnie brutalnym dźwięku, ale trochę przedobrzyli.

Płytą na takim poziomie zespół z łatwością zapewnił sobie wysoką pozycję na maltańskiej scenie, jednak cuś mi się wydaje, że ambicje muzyków Abysmal Torment sięgają nieco dalej. O ile kojarzę, to kiedyś chcieli być znaczącą nazwą na mapie europejskiego death metalu.


ocena: 7/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/abysmaltormentofficial

inne płyty tego wykonawcy:




Udostępnij:

26 maja 2022

Obscenity – Summoning The Circle [2018]

Obscenity - Summoning The Circle recenzja okładka review coverNie ma kompletnie niczego złego w tym, że ekipa, która działa od 30 lat tworzy konsekwentnie nowe rzeczy, poprawiając jedynie możliwości produkcyjne. Obscenity z niejednego pieca chleb jadło i nie musi wydawać kolejnych płyt. Robią to, ponieważ wciąż mają ochotę coś zaprezentować.

Bynajmniej nie brakuje im dobrych utworów (pozwolę sobie wymienić „Infernal Warfare”, „Torment for the Living” – fajnie by było, gdyby topowe zespoły potrafiły wysmażyć coś podobnego), ale jeśli ktoś ma górnolotne wymagania i chciałby Atmosferyczny Tech-Prog-Brutal Black/Death, to nie znajdzie tutaj satysfakcji.

Ja zaś jestem więcej niż zadowolony. Stylistycznie określiłbym to granie jako połączenie współczesnego Death Metalu pod względem brzmieniowym z tradycyjnym i Melodyjnym Thrashem, choć nie nazwałbym tego Death/Thrash (a może powinienem?). Materiał jest bardzo przećwiczony i słychać, że zanim się formacja wzięła do nagrywania, to spędzili długie miesiące na próbach. Solówki są w klasycznym Heavy Metalowym tonie. Różnorodność doboru uznanych motywów i patentów chroni przed potencjalną jednostajnością.

Oczywiście, mógłbym się rozpisywać o tym jak „Feasting from the Dead” łatwo chodzi i godnie reprezentuje Old Schoolowy sznyt lub o tym, jak zajefajnie rytm prowadzi w „Dreadfully Embraced” albo zachwycać się nad epickością „Invocation Obscure”, ale czy aby na pewno chciałoby się wam to czytać? Całościowo bym określił to jako kotlet doprowadzony do perfekcji, ze wszelkimi przyprawami i sosem.

Ocena jest nie tylko wynikiem satysfakcji z obcowania z dziełem, bo również słychać, że zespół ma zwyczajną radość z grania. Wszelkie braki w oryginalności są nadrabiane charakterem i charyzmą. Nie ma zbyt wielu zbędnych kalorii. Tylko Death Metal.


ocena: 8/10
mutant
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/Obscenity.DeathMetal

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

3 marca 2022

Necrophobic – Mark Of The Necrogram [2018]

Necrophobic - Mark Of The Necrogram recenzja reviewRzadko kiedy się zdarza, żeby zespół z długim stażem, na tak późnym etapie kariery popełnił arcydzieło. Zwłaszcza, że Necrophobic ma już na swoim koncie co najmniej dwa legendarne albumy („Darkside” i „Nocturnal Silence”). Jak się im to udało? Szczegóły poniżej.

Na sukces tego albumu złożyło się kilka czynników. Przede wszystkim, perkusista Joakim Sterner przywrócił do składu byłych członków zespołu. Powrót pierwszego wokalisty grup i dwóch długotrwałych wioślarzy po długiej przerwie. Po drugie, upływ 5 lat od poprzedniego albumu („Womb of Lilithu”) ewidentnie pozwolił na dopieszczenie kompozycji. Po trzecie, słyszalny głód grania.

Niewątpliwe jest, że ekipa składa się ze starych wyg i wyjadaczy. To i też ich wieloletnie doświadczenie w tworzeniu muzyki wreszcie zaowocowało umiejętnością tworzenia piosenek. Panowie wiedzą, jakie patenty się sprawdzają, a których należy unikać. Wiedzą też w jaki sposób urozmaicać poszczególne kompozycje, aby uniknąć nudy.

W efekcie końcowym dostajemy najsilniejszą pozycję w dorobku grupy, gdzie nie ma ani jednego zapychacza, a wszystko ma swoje miejsce i czas. Pierwsze trzy petardy wprowadzają w odpowiedni klimat, ze szczególnym uwzględnieniem hitowego „Tsar Bomba”, który już chyba przeszedł na stałe do kanonu klasyków. Mamy też kilka wolniejszych, dłuższych i bardziej rozbudowanych numerów w środku płyty, kilka bujających w średnim tempie, oraz uroczą miniaturkę instrumentalną na sam koniec. Zespół nie wstydzi się dodać gdzieniegdzie keyboardu dla efektu, ale stara się przede wszystkim nie przytłoczyć słuchacza nadmiarem ekscesów, a zamiast tego prowadzić dźwiękowo jak przez labirynt do logicznego wyjścia.

Ostateczna ocena może wydawać się nieco na wyrost lub przesadzona, ale jest podyktowana już kilkuletnim słuchaniem i wracaniem do tej płyty. Grupa znalazła idealny balans między wpływami Black Metalowymi a Death Metalowymi, gdzie żadna ze stron nie dominuje drugiej, a zamiast tego doskonale się uzupełnia. Jestem przekonany, że nawet za 10 lat muzyka będzie wciąż brzmieć świeżo. Zresztą o sukcesie niech świadczy fakt, że bardzo szybko powstał sequel do omawianego krążka. Ale to jest temat na oddzielną historię…


ocena: 10/10
mutant
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/necrophobic.official

inne płyty tego wykonawcy:


Udostępnij:

26 października 2021

Unbirth – Fleshforged Columns Of Deceit [2018]

Unbirth - Fleshforged Columns Of Deceit recenzja okładka review coverOpisując „Deracinated Celestial Oligarchy” zasugerowałem, że to taki brutal death metal dla ludzi – profesjonalnie przygotowany i zaskakująco przystępny. Fleshforged Columns Of Deceit, drugi album Włochów, to natomiast brutal death metal dla ludzi… wytrwałych. Wciąż mamy do czynienia z graniem profesjonalnie przygotowanym i zaskakująco przystępnym, jednak podanym w dawce znacznie wykraczającej ponad średnią gatunkową. 47 minut zahacza o przegięcie, więc jeśli nawet muzyka trzyma wysoki poziom — a tak jest w tym przypadku — to w pewnym momencie pojawia się uczucie przesytu i znużenia.

W ciągu pięciu lat, jakie upłynęły od debiutu, Unbirth w żaden sposób nie zrewolucjonizowali swojego stylu, co najwyżej rozbudowali je „wszerz”. Nikogo nie powinno zatem dziwić, że wszystkie utwory na płycie są zbudowane w głównej mierze w oparciu o znajome i sprawdzone schematy, a w riffach nadal trafiają się fajne „drugoplanowe” melodie. Oczywiście Włosi tej przydługiej przerwy wydawniczej nie przespali dokumentnie i w międzyczasie poprawili się technicznie oraz nabrali co nieco doświadczenia – doskonale słychać, że taka napierdalanka nie sprawia im trudności. Zaś co do podejścia do muzyki… podejrzewam, że Unbirth przystępowali do prac nad Fleshforged Columns Of Deceit z nadrzędną ideą: dać więcej wszystkiego.

Ja z takim patentem na rozwój nie mam problemu, o ile sprowadza się do intensyfikacji przekazu, zagęszczania struktur i podkręcania tempa. Włosi zrobili to po swojemu – zamiast w kompresję, poszli w minuty. Intensywność utworów na Fleshforged Columns Of Deceit jest na znanym z debiutu poziomie, są one za to mocniej rozbudowane – czy to o kolejne partie, czy powtórzenia. W ten sposób Unbirth stworzyli materiał dobry, ale nieco rozwlekły, w który niekiedy wkrada się niepotrzebna monotonia. I chociaż album jest trochę bardziej zróżnicowany wewnętrznie od „Deracinated Celestial Oligarchy”, to trudniej to wychwycić (także przez stosunkowo surowe brzmienie), a wszelkie urozmaicenia ulegają zamazaniu w zbyt długich kawałkach.

Ale, ale! Jeśli brutal death metal jest dla was chlebem powszednim i oczekujecie od niego przede wszystkim solidnego łomotu bez oznak fuszerki i eksperymentów, to Fleshforged Columns Of Deceit możecie brać w ciemno. Do fajności debiutu trochę mu brakuje, ale jako całość wypada naprawdę całkiem nieźle.


ocena: 7,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/unbirthproject

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

14 czerwca 2020

Construct Of Lethe – Exiler [2018]

Construct Of Lethe - Exiler recenzja okładka review coverGeneza tego zespołu/projektu jest z lekka dziwna, bo powstał tylko po to, żeby Tony Petrocelly mógł jakoś spożytkować materiał, jaki w ciągu ostatnich lat przygotował pierwotnie dla paru swoich, w tej chwili w większości już nieistniejących, kapel. Ot, takie death metalowe wysypisko nieużywanych pomysłów. Debiutem Construct Of Lethe udowodnił jednak, że nie robi niczego na odpierdol i koniec końców taki „patchworkowy” twór ma sens. Dwójka wyszła mu jeszcze lepiej, więc tym bardziej zachęcam, żeby dać zespołowi szansę. Wszak od ostatniej porządnej płyty Morbid Angel upłynęło tak dużo czasu…

Nie da się ukryć, że muzyka Construct Of Lethe jest w ogromnym stopniu zainspirowana dokonaniami Morbidów, a wpływy ekipy Azagthotha słychać ba Exiler niemal w każdej frazie, ale Amerykanie nie ograniczają się tylko do nich, inkorporując do utworów choćby schizolskie patenty Immolation czy dysonanse charakterystyczne dla Gorguts. To wszystko okrasili garścią swoich — należy nadmienić, że ciekawych i udanie wplecionych — pomysłów i podali w dobrze dopasowanym brzmieniu. Bardzo istotne jest to, że Construct Of Lethe nie boją się eksperymentów, nie wydają się być ograniczeni wcześniej wypracowanymi schematami, ani też nie próbują być nowocześni na siłę – jeśli coś im pasuje do utworów, po prostu korzystają z tego. Słuchając Exiler nie czuję zgrzytów, tu każdy element gładko i naturalnie zazębia się z innymi. Construct Of Lethe pokazują, w jakiem kierunku Morbidzi powinni się rozwijać, żeby zachować łączność z przeszłością, a przy okazji robić coś świeżego.

Od strony wykonawczej Exiler nie może budzić najmniejszych zastrzeżeń, bo gitarzyści doskonale opanowali swój fach (Patrick Bonvin pewnie ze dwa razy dziennie modli się do Azagthotha…), a nagrany przez Tony’ego Petrocelly bas nie sprowadza się do plumkania w tle i naprawdę wnosi jakąś wartość do kawałków. Perkusję na Exiler nagrał sesyjnie Kévin Paradis, obecnie jeden z bardziej rozchwytywanych bębniarzy w death metalu, więc jakości jego partii można się domyślać. Całość trwa 40 minut, co przy tym poziomie intensywności i ilości urozmaiceń wydaje się optymalną długością – w ten sposób muzyka ani nie nudzi ani nie doprowadza do przegrzania obwodów.


ocena: 8/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/constructoflethe/

podobne płyty:

Udostępnij:

2 marca 2020

Hyperdontia – Nexus Of Teeth [2018]

Hyperdontia - Nexus Of Teeth recenzja okładka review coverStomatologiczny death metal? Tego zdaje się jeszcze nie było. I co ciekawe – to ma nawet sens! Bo cóż jest przerażającego w obdzieraniu ze skóry, ludobójstwach czy Szatanie wobec wizji leczenia kanałowego po tysiaku za ząb? Ha! Nie spodziewajcie się jednak w tekstach przesadnie obrazowych opisów, bo muzycy Hyperdontia postawili na krótkie i niewyszukane formy liryczne na poziomie grafomaństwa, jakie każdy z nas uskuteczniał w podstawówce. I choćby z tego powodu nie należy uznawać oryginalnej tematyki za podstawowy atut Nexus Of Teeth; najważniejsza jest tu bez wątpienia muzyka.

Za Hyperdontia odpowiadają członkowie m.in. Decaying Purity, Phrenelith czy Burial Invocation, a zatem zespołów z zupełnie różnych stylistycznie światów (a i geograficznie nie jest to przecież rzut beretem), więc w zasadzie nie było wiadomo, czego można się po nich spodziewać. Bulgoty? Oldskul? Ponury doom? Ta kwestia znajduje wyjaśnienie w pierwszych kilkunastu sekundach „Purging Through Flesh” – Hyperdontia to kolejna już kapela, która za punkt wyjścia wzięła sobie wczesne dokonania Incantation i paru co sławniejszych grup mocno zainspirowanych… Incantation. Nad Nexus Of Teeth przez większość czasu unosi się duch „Onward To Golgotha”, ponadto w szybszych partiach zalatuje też starym Morbid Angel… Innymi słowy: oryginalności za grosz.

No prawie, bo muzycy Hyperdontia baaardzo przyłożyli się do brzmienia swojego materiału i to w stopniu daleko wykraczającym poza to, co zrobili dotychczas inni „grający pod Incantation”. Mnie Nexus Of Teeth imponuje niespotykaną w tym stylu (i tak ogólnie – pozazdroszczenia godną) selektywnością gitar – tu dosłownie KAŻDY riff jest doskonale czytelny i to niezależnie od jego tempa czy stopnia skomplikowania. Dzięki temu słychać, że gitarniak zaserwował wyłącznie dobrze osadzone w klimacie konkrety, bez ratowania się jałowymi wypełniaczami. Stąd też po lepszym wgryzieniu się w utwory okazuje się, że są bogatsze i precyzyjniej skonstruowane, niż by to wynikało z takiej dość barbarzyńskiej estetyki. Jakby tego było mało, chwytliwość Nexus Of Teeth nie budzi moich najmniejszych zastrzeżeń – za muzyką podąża się z dużym zaangażowaniem, więc całość przelatuje naprawdę szybko.

Nie da się ukryć, że w ostatnich latach granie „pod Incantation” stało się łatwym sposobem na zdobycie kultu i rozgłosu, co mi już bokiem wychodzi, bo mnożą się te kapele jak grzyby po deszczu, choć większość z nich ma do zaoferowania jedynie odgrzewane po stokroć kotlety. Prawdziwych perełek jest wśród nich niewiele, a Hyperdontia — może i odrobinę na wyrost — byłbym właśnie skłonny zaliczyć do tego grona.


ocena: 8/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/hyperdontia

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:

Udostępnij:

6 stycznia 2020

Cancer – Shadow Gripped [2018]

Cancer - Shadow Gripped recenzja okładka review coverCancer powrócił na poważnie, w dodatku w oryginalnym składzie. To już nie tylko wspominkowe koncerty w ramach promocji reedycji, ale i nowa płyta, która w tym całym zamieszaniu jest przecież najważniejsza, i która właściwie przeszła bez echa. No cóż, nie znam nikogo, kto by pokładał w tym zespole jakieś większe nadzieje, a to z tej prostej przyczyny, że ich poprzedni „wielki powrót”" zakończył się potworną kupą w postaci „Spirit in Flames” – płytą, którą każdy, kto miał z nią styczność, w miarę możliwości starał się wymazać z pamięci.

Shadow Gripped aż tak słaby nie jest. Ba, w ogóle nie jest słaby, ale… Angole z pełną premedytacją zaserwowali muzykę w stu procentach w stylu Cancer z pierwszych dwóch krążków – czyli coś, do czego fani klasycznego death metalu wciąż wzdychają. Brzmienie, rytmika, riffy, teksty – wszystko się zgadza, wszystko nawiązuje do starych czasów. Wszystko, z wyjątkiem poziomu samych utworów. Doskonale słychać, że muzycy starali się powtórzyć swoje sprawdzone patenty; problem w tym, że cuś jakby brakowało im sił i wyobraźni, żeby przekuć je w urywającą dupę płytę.

Shadow Gripped to jak dla mnie zestaw dziesięciu zwyczajnych i niezbyt wymagających death metalowych przytupów, które tylko w najlepszych fragmentach („Garrotte”, „Organ Snatcher”, „Thou Shalt Kill”) ocierają się o to, co zespół prezentował sobą na „Death Shall Rise”. Przy czym przez ocieranie się rozumiem w tym przypadku coś na granicy autoplagiatu. Słucha się tego dość przyzwoicie, co nie zmienia jednak faktu, że zdecydowaną większość czasu Shadow Gripped leci w zasadzie w jednym umiarkowanym tempie, bez polotu i znaczących urozmaiceń. Potwierdzenie aktualnej kondycji Cancer znajdujemy także w wokalach. Ogólnie barwa głosu Walkera mi odpowiada, choć więcej w nim dołu niż przed laty i bardziej przypomina ponure pomruki niż growl. Gorzej jest z jego dynamiką, bo John cedzi słowa strasznie monotonnie — jakby w obawie, że przy szybszych tempach po prostu nie wyrobi — czyniąc muzykę bardzo jednostajną.

Trzeba oddać muzykom Cancer, że tym materiałem częściowo zatarli paskudne wrażenie, jakie pozostawili po ostatnim krążku, ale nie jest to nic na tyle fascynującego, by z wypiekami na twarzy wyczekiwać jego następcy. Anglicy udowodnili, że przy odrobinie wysiłku potrafią złożyć do kupy kilka niezłych numerów, tylko to stanowczo za mało na ochy i achy.


ocena: 6,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/goryend/

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

2 grudnia 2019

At The Gates – To Drink From The Night Itself [2018]

At The Gates - To Drink From The Night Itself recenzja okładka review coverNie jest łatwo mnie przyłapać na słuchaniu At The Gates, ale raz na ruski rok (w dodatku przestępny) zdarza mi się zarzucić Szwedów na tackę; dzięki To Drink From The Night Itself nawet częściej niż to wcześniej bywało. Nie żeby zespół nagle zmienił się nie do poznania i zaczął wycinać jakieś nowatorskie cuda. Nic z tych rzeczy, po prostu trafili u mnie w dobry moment, kiedy melodyjny death metal nie stanowi choćby 1% słuchanej przeze mnie muzyki i przez to jest czymś egzotycznym. Poza tym album wydaje mi się znacznie ciekawszy niż nagrany po reaktywacji — a niemal identyczny objętościowo — „At War With Reality”.

Zagorzali fani kapeli przypuszczalnie nie znajdą na To Drink From The Night Itself niczego zaskakującego (ani nielubianego – bo to też ważne), czemu zresztą nie ma się co dziwić skoro pierwszy riff wchodzącego zaraz po introdukcji numeru tytułowego jest tak bardzo etdegejtsowy, że już bardziej się chyba nie da. Dalej Szwedzi jadą również po swojemu, pewnie nawet dość wtórnie, jednak bez popadania w typowe dla gatunku wesołe przytupy. Nie ukrywam, że to do mnie przemawia, podobnie jak fakt, że materiał odkrywa przed słuchaczem swoje zalety stopniowo, dzięki czemu wraz z kolejnymi przesłuchaniami bardziej intryguje niż nudzi. W przeciwieństwie do kolegów po fachu, At The Gates nie podali wszystkiego na tacy, więc wyłapanie czegoś fajnego może zająć chwilę lub dwie, a gdy już poświęcimy trochę czasu, okazuje się, że krążek może się poszczycić większą wyrazistością niż poprzedni.

Ja z prawdziwym zdziwieniem skonstatowałem, że na To Drink From The Night Itself jest na tyle świetnych numerów, że trudno mi wskazać ten najlepszy. Mimo to z mocnego i obszernego zarazem katalogu hitów „Palace Of Lepers”, „To Drink From The Night Itself”, „A Labyrinth Of Tombs”, „In Nameless Sleep”, „The Colours Of The Beast” i „Daggers Of Black Haze” stawiam na dwa ostatnie, które wyróżniają się niestandardowymi zmianami tempa i wyjątkowo melancholijnym klimatem. Co ciekawe, w pozostałych kawałkach At The Gates ani razu nie schodzą poniżej naprawdę dobrego poziomu i żaden z nich nie wydaje się zrobionym na odpierdol zapychaczem.

Jak widać poniżej, oceniam To Drink From The Night Itself bardzo wysoko, jednak weźcie poprawkę na to, że mój entuzjazm wynika po części z tego, że na co dzień raczej trzymam się z daleka od melodyjnego death metalu. Płyty słucha mi się bardzo przyjemnie i bez oporów, jednocześnie mam świadomość, że jest to coś w rodzaju miłej odskoczni od brutalnego dopierdalania. I niewykluczone, że niewiele więcej.


ocena: 8/10
demo
oficjalny profil Facebook: atthegates.se







Udostępnij:

23 października 2019

Sulphurous – Dolorous Death Knell [2018]

Sulphurous - Dolorous Death Knell recenzja okładka review coverPrzy pierwszym przesłuchaniu debiut Sulphurous sprawia wrażenie kolejnego ołtarzyka postawionego ku czci Incantation. Wiecie – odpychający brud, smród i pozbawiona upiększeń death metalowa mielonka w niskich rejestrach. Jednak z każdym kolejnym odpaleniem Dolorous Death Knell skojarzenia biegną w kierunku innych kapel, w tym i takich, w których muzycy Sulphurous jeszcze się udzielają. Koniec końców okazuje się, że chociaż Duńczycy nie proponują niczego nowego, grają na tyle atrakcyjnie i po swojemu, że warto mieć na nich ucho.

Dolorous Death Knell w muzyce i brzmieniu ma trochę punktów wspólnych z Phrenelith i Hyperdontia — co pewnie było nie do uniknięcia — ale Friborg i Tunkiewicz postarali się, żeby nie było ich za dużo i istnienie takiego tworu jak Sulphurous miało w ogóle sens. Przede wszystkim ich materiał jest wolniejszy (jak mocniej wcisną hamulec, to słychać echa Krypts) i znacznie bardziej przystępny niż u wspomnianych kapel, a to dlatego, że pod skorupą pierwotnego syfu duet upchną mnóstwo całkiem sensownych i bardzo klimatycznych melodii. Sporo z nich pojawia się w riffach, ale te najlepsze, najbardziej wgryzające się w mózg to motywy wplecione w tło w formie solówek. Ten prosty patent w udany sposób urozmaica muzykę, a nie czyni jej wcale przesadnie techniczną. Fajnie się to wszystko komponuje z raczej umiarkowanymi tempami i ponurym, niemal nieczytelnym wokalem. Całość spina naturalne brzmienie bez żadnych wodotrysków; nie wiem, gdzie nagrywali, ale zgaduję, że w tym samym miejscu (celowo nie piszę studiu), co Hyperdontia.

Zgodnie z tytułem najlepszego kawałka, nad Dolorous Death Knell unosi się aura rozkładu i to właśnie ten klimat zgnilizny jest, obok wspomnianych melodii, najmocniejszym atutem płyty. Coś takiego zwyczajnie wciąga i zmusza do kolejnych przesłuchań. Strona techniczna jest w tym przypadku całkowicie nieistotna, co nie oznacza, że muzycy Sulphurous mają jakieś problemy z obsługą instrumentów. Nie, oni po prostu grają oszczędnie i z wyczuciem. Rezultat mówi sam za siebie.


ocena: 7,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/Sulphurous-1830777203674450/

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

19 września 2019

Sulphur Aeon – The Scythe Of Cosmic Chaos [2018]

Sulphur Aeon - The Scythe Of Cosmic Chaos recenzja reviewZaledwie 5 lat zajęło Niemcom z Sulphur Aeon wypracowanie sobie na tyle dobrej renomy w podziemiu, żeby ich trzecia płyta była wydawnictwem naprawdę wyczekiwanym. Sam byłem cholernie ciekaw, co też tym razem przygotują; nastawiłem się bardzo ostro i — jak już widzicie po ocenie — nie zawiodłem się. The Scythe Of Cosmic Chaos spełnia wszystkie moje oczekiwania. O jakiejś rewolucji w ramach stylu nie ma oczywiście mowy, jednak zespół z pewnością wykorzystał nowe możliwości wynikające z rozbudowania składu o dwóch muzyków.

Ewolucja Sulphur Aeon jest odczuwalna w każdym elemencie, także w tym, na którym zależało mi najbardziej – w brzmieniu. Zespół nareszcie zadbał o odpowiednią czytelność, aby nie sprowadzić muzyki do nieprzeniknionej ściany dźwięku. Zyskały na tym przede wszystkim gitary. Na poprzednich krążkach bywało, że przy większej zawierusze schodziły gdzieś na dalszy plan i ciężko było wyłapać, co tak naprawdę grają. Na The Scythe Of Cosmic Chaos nie ma takiego problemu i nawet w najgęstszych, najbardziej zagmatwanych fragmentach można delektować się każdym dźwiękiem.

A zapewniam, że jest czym, bo trzeci album Sulphur Aeon odznacza się ogromnym rozmachem, wielowątkowymi strukturami utworów, mnogością zmian nastroju i tempa. Jeśli zespół postawił sobie za cel nie zanudzić słuchacza, to w pełni się z tego wywiązał. Ogarnięcie wszystkich niuansów poupychanych w utworach to zabawa na dziesiątki przesłuchań, bo nawet gdy człowiek jest już pewny, że dogłębnie poznał całość, pomiędzy riffami trafia się jakiś niewychwycony wcześniej ornament. Niektórych ta kompleksowość może odstraszać, ale zapewniam, że warto zaryzykować, bo paradoksalnie The Scythe Of Cosmic Chaos jest najbardziej przystępną płytą w dorobku Sulphur Aeon.

Poza brzmieniem, duża w tym zasługa świetnych, zapadających w pamięć melodii (na pewno nie takich, by przeklasyfikować zespół na „melodic”, jak to już w międzyczasie zrobiono) i bardzo zróżnicowanych partii wokalnych. Do tej ostatniej kwestii Niemcy szczególnie się przyłożyli, żeby były doskonale dopasowane do muzyki – gdy trzeba, są agresywne, innym razem czyste i podniosłe – a zawsze wykonane z pełnym zaangażowaniem. Ponadto mamy też sporo chóralnych zaśpiewów, no bo co innego lepiej pasuje do tajemniczych inkantacji. Na żywo będzie to wszystko dość trudne do odtworzenia, ale z płyty robi duże wrażenie.

Na koniec warto jeszcze wspomnieć, że The Scythe Of Cosmic Chaos to nie tylko kapitalnie przemyślana i intrygująca muzyka, ale również (i ponownie!) całkiem wypasiona oprawa graficzna z zajebistą okładką na czele. Jeśli komuś zdarza się kupować płyty tylko dlatego, że pięknie wyglądają, to i ta powinna znaleźć się w jego kolekcji. Lovecraft byłby dumny!


ocena: 9/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/SulphurAeon

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

3 sierpnia 2019

Mass Infection – Shadows Became Flesh [2018]

Mass Infection - Shadows Became Flesh recenzja okładka review coverBędę szczery, nie miałem zbyt dużych wymagań co do następcy „For I Am Genocide”. Jak dla mnie Grecy mogli ponownie nagrać ten sam materiał tylko ze zmienioną kolejnością utworów i innymi tytułami. Ogólna zajebicha, jaką Mass Infection osiągnęli na trzecim albumie, w mojej ocenie naprawdę nie wymagała zmian czy poprawek. Zespół już do końca swego żywota mógł grać w kółko to samo, a ja nie zgłaszałbym żadnych zastrzeżeń. Tymczasem już na wstępie Shadows Became Flesh dostałem w pysk dającym do myślenia elementem zaskoczenia. „Ominous Prevision” rozpoczyna się bowiem jazdą całkowicie w stylu… Ulcerate. Czyżby Greków wzięło na aż tak daleko idące zmiany?

Ano nie. Po 40 sekundach Mass Infection odpalają typową dla siebie death metalową petardę, za którą pokochały ich tłumy. No, przynajmniej te kilkaset (obym się mylił i jednak chodziło o tysiące) osób, które skusiły się na poprzednie krążki. Shadows Became Flesh nikomu nie powinien dać powodów do narzekań, choć jego skróconą charakterystykę w porównaniu do poprzedniego albumu skróciłbym o jeden „wygar”. Dobrze widzicie, mimo iż trudno w to uwierzyć, ale naprawdę nie napierdalają blastów pod każdy możliwy riff. Zespół uczynił krok w stronę większej różnorodności i oprócz wspomnianych wpływów Ulcerate (także w „To The Lords Of Revulsion”) dorzucił kilka fragmentów w średnich tempach. Przyczyn nieznacznego zwolnienia obrotów można by się doszukiwać w zmianie na stanowisku perkusisty, ale… Po pierwsze odbyło się to bez wpływu na ogólny poziom partii garów, zaś po drugie wystarczy zerknąć, gdzie jeszcze udziela(ł) się Giulio Galati. Po kilku sekundach riserczu nie mamy najmniejszych wątpliwości, że Mass Infection grają wolniej (niekiedy!), bo tak chcą, a nie dlatego, że szybciej nie mogą. Mogą – i korzystają z tego przez jakieś pół godziny.

Wszystkie drobne zmiany/nowości w obrębie wypracowanego stylu — które jak już zaznaczyłem, wcale nie były niezbędne — sprawiają, że Shadows Became Flesh jest produktem bardzo atrakcyjnym i równie szybko wpadającym w ucho co „For I Am Genocide”. Mam tylko jedną uwagę – „Spiritual Entropy” mimo swego potencjału nie rozwija się w pełnoprawny kawałek i żywot kończy jako interludium. Poza tym szczegółem Grecy po raz kolejny udowodnili, że mają talent do gwałtownego i wybitnie chwytliwego napierdalania, więc należy im życzyć więcej tak udanych krążków.


ocena: 8,5/10
demo
oficjalna strona: massinfection.net

inne płyty tego wykonawcy:


podobne płyty:

Udostępnij:

24 czerwca 2019

Serocs – The Phobos / Deimos Suite [2018]

Serocs - The Phobos / Deimos Suite recenzja okładka review coverThe Phobos / Deimos Suite to kolejny przykład na to, że natura dąży do równowagi. Skoro Cryptopsy mają w dupach nagrywanie płyt długogrających, sprawy w swoje ręce wzięli znacznie mniej utytułowani osobnicy z Serocs, którzy nie tyle grają brutalny i techniczny death metal (bo w tym przypadku to mało precyzyjne określenie), co grają w stylu Cryptopsy z najlepszych lat. Mnie to nawet pasuje, bo napierdalają ze wszech miar zajebiście i bez stosowania taryfy ulgowej można ich już stawiać w jednym rzędzie z Kanadyjczykami z okresu „Whisper Supremacy”. Innymi słowy za sprawą opisywanego tu albumu zespół pod dowództwem Antonio Freyre’a dobił właśnie do najlepszych, a u mnie domknął „top 3” za 2018 rok. Zaprawdę powiadam wam, oto death metal, którego chce się słuchać do utraty świadomości, chociaż swoją intensywnością i stopniem skomplikowania potrafi zamęczyć nawet zaprawionego w bojach zawodnika. Nieprzystępność materiału (jak się później okazuje – pozorna) Serocs nie odrzuca, a wręcz przeciwnie – magnetyzuje i nie pozwala się od niego uwolnić. Nie bez przyczyny przywołałem „Whisper Supremacy”. The Phobos / Deimos Suite może się pochwalić podobnie zajebiście dobranymi proporcjami pomiędzy brutalnością, finezją, szybkością i techniką. Wszystkie te składniki podano z dużym wyczuciem i bez przeginania w którąkolwiek stronę, stąd też na pierwszy plan wychodzą… znakomite kompozycje, których na krążku nie brakuje. Dodatkowym atutem The Phobos / Deimos Suite jest stosunkowo duża chwytliwość przy zachowaniu okrutnie popieprzonych struktur, w czym główna zasługa Phila Tougasa, który do kilku kawałków („Revenants”, „SCP-106” i „Deimos”) przemycił charakterystyczne dla siebie (a przynajmniej tej jego strony znanej z First Fragment) partie z pokręconą melodią i totalnym zgiełkiem, kiedy każdy z instrumentalistów musi dać z siebie wszystko. Miazga! Warto jeszcze dodać, że muzyka Serocs wreszcie doczekała się odpowiedniej oprawy — brzmienie jest masywne, przejrzyste i ma dużą głębię — co chyba było nie lada wyzwaniem, biorąc pod uwagę, że album był nagrywany w kilku studiach rozsianych po świecie. Ponownie brawa! Jedyne, czego Serocs teraz trzeba, to solidna promocja, bo nawet tak wspaniale podany death metal nie obroni się sam.


ocena: 9/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/serocsband

podobne płyty:

Udostępnij:

10 maja 2019

Sadist – Spellbound [2018]

Sadist - Spellbound recenzja reviewPłyta powinna zaczynać się od trzęsienia ziemi, potem zaś napięcie ma nieprzerwalnie rosnąć – że tak pozwolę sobie sparafrazować powiedzenie Alfreda Hitchcocka, którego twórczości Włosi postanowili poświęcić Spellbound. Niestety, muzycy Sadist najwyraźniej nie wzięli sobie tych słów do serca, bo ich ostatni krążek trzyma w napięciu jednorazowo – jak gumka w chińskich majtkach.

Uwagi i zainteresowania słuchacza (a przynajmniej mnie) wystarcza jedynie na kontrolne (pierwsze) przesłuchanie; człowiek oczekuje cudu i cały czas ma nadzieję, że Włosi wreszcie pokażą, na co ich stać, że w końcu zza węgła wyskoczy jakiś urywający dupę patent i w rezultacie cała płyta rzuci na kolana. Mija 38 minut i dupa. Nuda jak w polskich telenowelach. Spellbound ma nad nimi jednak tę przewagę, że przelatuje dość szybko i nie wywołuje wielkiej męki, ale chyba tylko dlatego, że zupełnie nic na tej płycie nie zwraca uwagi, materiał nie proponuje niczego angażującego czy choćby na chwilę zapadającego w pamięć.

Jednocześnie od pierwszych minut doskonale słychać, że to Sadist – są tu charakterystyczne gitary, wokale, bas, klawisze (występujące tym razem w nadmiarze), do tego czyste brzmienie, bajeczna technika… po prostu tego zespołu nie można pomylić z żadnym innym. Problem polega na tym, że to Sadist znacznie poniżej swojego zwyczajowego poziomu, a już na pewno poniżej tego, który znamy z „Hyaena”. Poprzednia płyta bardzo mi się podobała i w ogóle nie pojmowałem utyskiwań deafa pod jej adresem, natomiast teraz byłbym skłonny powtórzyć większość wymienionych przez niego wad i przypisać je Spellbound.

Najbardziej w dupę daje wtórność materiału i wynikające zeń nuda i monotonia – a wszystko to obficie polane sosem klawiszowym. Stąd też jeśli nawet pojawiają się jakieś żwawsze fragmenty — a pojawiają się niezmiernie rzadko — są szybko pacyfikowane bezbarwnym plumkaniem syntezatora. To sprawia, że koncept zawarty w tekstach schodzi na dalszy plan i w ogóle nie chce się w niego wgłębiać. Przy tak jednowymiarowej muzyce Włosi równie dobrze mogli oprzeć krążek na „Kwadransie dla rolnictwa” – nie odczułbym różnicy. Spellbound brakuje różnorodności, kompozycyjnego rozmachu i naprawdę udanych melodii, którymi Sadist zachwycał w przeszłości. Przypuszczam, że po (drastycznym) obniżeniu wymagań i w chwili ogólnego tumiwisizmu można się do tego albumu przekonać, ja jednak radziłbym go omijać. Szkoda nerwów.


ocena: 6/10
demo
oficjalna strona: www.sadist.it

inne płyty tego wykonawcy:


Udostępnij: