29 grudnia 2013

Skeletonwitch – Forever Abomination [2011]

Skeletonwitch - Forever Abomination recenzja reviewBlack/thrash znów ma się dobrze. Co więcej, już jakiś czas temu przestał być synonimem muzycznych ignorantów i nieudaczników, co przy pomocy telefonu komórkowego z mikrofonem, gitary po tacie i zestawu garnków wygrywają hymny na chwałę Szatana. Teraz i zaplecze jest naprawdę porządne i muzycznie w kulki nie lecą. Jedną z takich kapel właśnie, kapelą, której lektura nie przyprawia o torsje, jest amerykański kwintet Skeletonwitch. Co prawda wydali krążek w 2013 roku, dziś jednak przyjrzymy się ich wcześniejszemu longplejowi pt. Forever Abomination, bo ostatniego nie zdążyłem jeszcze odpowiednio przemaglować. Album to 11 kawałków upchniętych w nieco ponad 30 minutach muzyki. Ujmując to krótko – uwijają się chłopaki jak w ukropie. Rozwiązanie to dobre, bo utwory nie dłużą się, od początku do końca płyty w muzyce coś się dzieje, a intensywność przeżyć jest dzięki zwartości kompozycji zwielokrotniona. Muszę jednak oddać sprawiedliwość muzykom, bo nawet gdyby utwory trwały średnio po cztery, a nie jak teraz – dwie i pół, minuty, nudzić by się nie było jak. Kompozycje są naprawdę dobrze przemyślane i mimo, bardzo bezpośredniej i grubo ciosanej przecież, stylistyki, na monotonię nie można narzekać. Płyta zmianami stoi: zwrotki, interludia, solówki, spowolnienia i nagłe galopady i kolejne solówki – wszystko to czyni muzykę Skeletonwitch naprawdę różnorodną i barwną. Akcenty rozkładane są mniej więcej równo pomiędzy wokale, gitary (choć te może bardziej) i sekcję, uwypuklając raz melodie i talenty kompozytorskie, innym razem rytmy i umiejętności manualne, a jeszcze innym warstwę wokalno-tekstową. Każdy z muzyków ma możliwość zaprezentować się z jak najlepszej strony i, wierzcie – szansę tę wykorzystuje. Przejdźmy do kompozycji. Na płycie nie ma kawałków słabych i choć wszystkie są do siebie w istocie podobne, każdy jest inny i od nowa rozbudza zainteresowanie muzyką. Niekwestionowanym liderem jest jednak „This Horrifying Force (The Desire to Kill)”, bo to, co w muzyce Skeletonwitch najlepsze, utwór ten rafinuje i podaje w najczystszej postaci. Prawdziwy killer. Pozostałe, i nie skłamię tu specjalnie, wchodzą mi równie dobrze, bo każdy ma moment chwały, którego nie posiadają inne. „This Horrifying Force (The Desire to Kill)” jest zaś sumą owych momentów chwały zebranych w jeden, czterominutowy, utwór. I po raz kolejny w niedługim czasie pragnę zwrócić uwagę na okładkę, bo jest niesamowicie klimatyczna, świetnie oddaje zawartość albumu i dopełnia naprawdę zajebistą muzykę odrobiną komiksowego surrealizmu.


ocena: 8/10
deaf
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/skeletonwitch
Udostępnij:

26 grudnia 2013

Dysmorphic – A Notion Of Causality [2013]

Dysmorphic - A Notion Of Causality recenzja reviewFrancuzi z Dysmorphic na poważnie zaprezentowali się światu dość niedawno, bo w 2010, wydając własnym sumptem przyzwoitą epkę. Nie był to materiał szczególnie zapadający w pamięć, do tego brzmiał przeciętnie, toteż nie spodziewałem się, że zespół szybko przeskoczy do wyższej, słuchalnej ligi. Minęły jednak trzy lata, i oto w moim odtwarzaczu kręci się pełnoprawny debiut kapeli, firmowany zresztą przez Unique Leader, którzy ongiś byli ostoją właśnie takiego grania. Debiut to naprawdę udany, ciekawy, solidnie kopiący, a przy okazji skierowany do precyzyjnie określonej (czyli dość wąskiej) grupy słuchaczy. Techniczny death metal uprawiany przez Dysmorphic, jak na moje ucho, inspirowany jest przede wszystkim Psycroptic (zwłaszcza z drugiej i trzeciej płyty), rodzimym Gorod oraz pierwszymi dokonaniami Spawn Of Possession, co zresztą świadczy o niemałych ambicjach muzyków. Pierwsze skojarzenie pogłębiają wysunięte do przodu, mocno striggerowane centralki (i tremola w stylu Dave’a Haley’a), drugie – podejście do dziwnie pokręconych melodii, zaś trzecie – struktury i ogólne wrażenie, plus fakt, że pasują mi do wyliczanki. Chłopaki łoją na całego, robiąc użytek z wszystkich strun i baniaków, jakie im bozia dała, ale na pewno nie są aż tak popierdoleni, jak wymienione bendy. To znaczy jeszcze nie są, bo ani chęci ani predyspozycji zdaje się im nie brakować. Wystarczy, że mocniej popracują nad aranżacjami, żeby każdy kawałek przyciągał czymś wyjątkowym albo zaskakującym, a będzie można ich wymieniać wśród najlepszych. Póki co pewne braki kompozycyjne (bo nie warsztatowe) niekiedy dają o sobie znać, choć i tak jest to poziom, którym mogą zawstydzić niejeden bardziej uznany zespół. Dlatego nie pozostaje mi nic innego, jak polecić waszej uwadze A Notion Of Causality i dalszą działalność Dysmorphic. Ósemka może i trochę na wyrost, ale są duże szanse, że będą z nich porypani ludzie.


ocena: 8/10
demo
oficjalny profil Facebook: https://www.facebook.com/dysmorphicband/

podobne płyty:

Udostępnij:

23 grudnia 2013

Broken Hope – Omen Of Disease [2013]

Broken Hope - Omen Of Disease recenzja reviewBroken Hope to zespół kultowy! Tak nagle. Tego kultu nie było, gdy nagrywali swoje najlepsze płyty; nie było go także w 2010 roku, kiedy wieloletni wokalista Joe Ptacek popełniał samobójstwo; no i w końcu nie było go dwa lata temu, gdy o reaktywacji nikt nawet poważnie nie wspominał. Teraz nie dość, że Broken Hope kultem wręcz ocieka, to można poczytać sobie wypisywane hurtem bzdury, jakie to ze „Swamped in Gore” i „The Bowels Of Repugnance” podwaliny gatunku… Otoczka wielkiej sensacji, jaka towarzyszy kambekowi zespołu, moim zdaniem bardziej zaszkodzi niż pomoże nowej płycie, bo w tym sztucznie wywołanym i podtrzymywanym zamieszaniu łatwo o przesadnie emocjonalne sądy na temat Omen Of Disease. Właśnie dlatego dałem sobie trochę czasu dla nabrania dystansu, a teraz tak już zupełnie na chłodno mogę napisać, że mnie ten krążek specjalnie nie rusza. Właściwie to wcale, choć jest na nim kilka przebłysków, jak chociażby wypasione solówki i momenty niezłego grzania. Wiadomo, byle kto tej płyty nie nagrywał, więc stronie technicznej, wykonaniu niczego nie brakuje – paluchami przebierają zawodowo. Również brzmienie nie wyłamuje się z obecnych standardów – także tu mamy profesjonalizm w każdym calu, wszak wielki James Murphy zajmował się mixem i masteringiem. Problem (jak się zaraz przekonacie – nie ostatni) w tym, że progresywny charakter poprzednich krążków poszedł się jebać. Broken Hope się całkiem skutecznie uwstecznili i pocinają coś, czemu najbliżej chyba do „Repulsive Conception”. Nie wiem, czy było to podyktowane tęsknotą za starymi czasami, chęcią nawiązania do (w sumie wątpliwej) klasyki, czy czymś jeszcze innym, ale wszyło to wszystko tak sobie. Brakuje prawdziwych nowości, elementu zaskoczenia, ręki Briana Griffina i może nawet zaangażowania. Drugi poważny minus to wokale. Nie chciałbym się pastwić nad Damianem Leskim, bo lubię to, co robi w Gorgasm, ale jako następca Joe’go wypada blado; jego partiom brak charakteru, pojebaństwa i czegoś naprawdę chorego. Wyszedł mu zwykły gore’owy bełkot w niczym nie dorównujący nawet temu, co robi w macierzystej kapeli. Muzyczny regres w połączeniu z bardzo zwyczajnym bulgotem sprawiają, że w czasie słuchania Omen Of Disease często mam wrażenie, iż obcuję raczej z zespołem okazjonalnie zrzynającym z Broken Hope niż z prawdziwym, niszczącym Broken Hope. Dobija mnie ponadto boleśnie nieśmieszny „dialog rodzinki kanibali” w końcówce „Rendered Into Lard” oraz fakt dopchania płyty bonusami. O ile nagrany na nowo „Incinerated” można jakoś uzasadnić, to dwa kawałki live są naprawdę z dupy wzięte. Omen Of Disease poleciłbym tylko zagorzałym fanom Broken Hope, a że takich pewnie nie ma, więc i polecać nie ma komu. Ja się na tej płycie zawiodłem.


ocena: 6,5/10
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/brokenhopeofficial

inne płyty tego wykonawcy:


Udostępnij:

20 grudnia 2013

Flourishing – The Sum Of All Fossils [2011]

Flourishing - The Sum Of All Fossils recenzja reviewOcenienie tego albumu przychodzi mi z największym trudem, bo materiał zawarty na nim nie należy ani do prostych, ani łatwych do nazwania i zidentyfikowania, ani jakoś ujmująco przyjemnych i lekkostrawnych. Prawdą jednak jest, że po lekturze wydawnictwa narasta w człowieku jakieś dziwne poczucie dumy, tym większe, im większa frajda z płyty. Brzmi to może nieco komicznie, ale tak właśnie jest – po każdym kolejnym okrążeniu jakoś lepiej na siebie patrzę z tego tylko powodu, że dotrwałem do końca, po dotrwaniu nie zrzygałem się i coś tam z płyty zrozumiałem. I to zrozumienie sprawia, że czuję się bardziej, bardziej niż inni w każdym razie. Wiem, wiem – płytkie to jak kałuża na niemieckiej autostradzie, ale nie będę z tym walczył, bo to wszak pozytywne uczucie. Natomiast wspomniana duma bierze się z prostego porównania siebie samego oraz typowego zjadacza metalowego chleba, który przy dźwiękach bardziej skomplikowanych niż polka na trzy takty wymięka jak fujarka podczas oglądania pornosa, gdy kochana mamusia wraca do domu nieco wcześniej niż zwykle. Wszystko to, co opisałem bierze się stąd, że Amerykańce postawili na chaos, dysharmonie, mocne przestery, brak schematów, zapożyczenia z innych gatunków muzycznych i ogólne pomieszanie z poplątaniem. Późnych Gorguts, Behold the Arctopus z australijskim Portal pomieszaniem, przynajmniej w części „metalowej” płyty oraz motywu z Gwiezdnych Wojen. Tempa są więc co najwyżej średnie, z każdego kawałka wali sporo pustej przestrzeni, melodie (o ile można mówić o jakichkolwiek) są dziwne plus do tego nieco garażowego brzmienie i to wszystko do kupy czyni The Sum of All Fossils tym, czym jest. Fani klasycznych produkcji raczej nie znajdą na płycie zbyt wiele dla siebie, choć muzycy ze dwa czy trzy razy — i to chyba dla przyzwoitości i udowodnienia, że muzykować jednak potrafią — jadą tradycyjnym deathem z całym dobrodziejstwem inwentarza. Wydaje się nawet, że kilkukrotnie zahaczają o granie techniczne, nie trzymają się jednak tego zbyt kurczowo i szybko wracają w bardziej eksperymentalne, awangardowe i pewnie równie skomplikowane i odjechane klimaty. Z tego powodu trudno ocenić umiejętności muzyków, nie mam jednak obaw, żeby mieli jakieś w tej materii niedobory. Co się zaś tyczy kompozycji, to — jak już wspomniałem — są pojebane i próżno się ich spodziewać w radiu. Niemniej jednak, takie np. „Fossil Record”, „The Prospects of Rejection” bądź „As If Bathed in Excellence” potrafią wciągnąć i umilić czas. Wisienką na torcie niech będzie ciekawa okładka, której klimat doskonale oddaje zawartość albumu. The Sum of All Fossils to debiut Amerykanów, debiut ambitny i zdecydowanie nie dla każdego. Mimo całej swojej trudności i undergroundowości wydaje mi się jednak, że na 7,5 zasługuje. Po prostu, bez żadnych kredytów zaufania czy na zachętę. Jest tego najzwyczajniej w świecie wart. Z przyjemnością czekam na album nr 2.


ocena: 7,5/10
deaf
oficjalny profil Facebook: http://www.facebook.com/flourishingnyc

podobne płyty:

Udostępnij:

17 grudnia 2013

Kat – Rarities [2013]

Kat - Rarities recenzja reviewRarities to po angielsku rarytasy… Ciekawostki – taki, moim zdaniem, byłby dużo trafniejszy tytuł dla tego kompilacyjnego wydawnictwa. Za podstawę tracklisty robią tu ładnie wyczyszczone nagrania popełnione w studiu Radia Katowice w 1982 oraz kawałki z Jarocina z 1984. Towarzyszą im utwory dotąd niepublikowane, jak choćby niepowodujący uniesień instrumental z sesji „Róż” (ponoć jeden z dwóch – ja się pytam, czemu nie zamieszczono drugiego?) czy — najbardziej zwracająca uwagę — angielska wersja „Porwanego Obłędem”. W sekcji multimedialnej dorzucono nawet teledysk do tego ostatniego – nic nie widać, nic nie słychać, ale fajnie, że jest.

Zebrane w jednym miejscu archiwalne numery Kata na pewno mają niemałą wartość historyczną, edukacyjną i w końcu kolekcjonerską, ale nie sądzę, żebym wracał do tej płyty częściej niż raz na rok. Po prostu, nie ma u mnie wielkiego ciśnienia na hard rock (mocno inspirowany Deep Purple, Rainbow i całą resztą) wpadający niekiedy w heavy metal w wykonaniu tego zespołu. Oczywiście nie można tym numerom odmówić dobrej konstrukcji i fachowego wykonania, ale powiedzmy sobie jasno – zestarzały się.

Mimo to, dla mnie „Robak”, „Bez Pamięci” i „Delirium Tremens” w swych pierwotnych wersjach, z rockowym feelingiem brzmią dużo ciekawiej i przede wszystkim naturalniej niż ich późniejsze reanimacje na "Balladach”. Rasowe grzanie pojawia się tylko w „Menaced”, a ten jeden numer to trochę mało, żeby brnąć dla niego przez cały album.

Byłoby na pewno lepiej, bardziej bogato, gdyby program Rarities uzupełniono materiałem z singli (zwłaszcza „Noce Szatana/Ostatni Tabor”), wersjami alternatywnymi (jeśli jeszcze jakieś są) i wszystkim, co nie trafiło na płyty; postarano się o potężny katalog zdjęć i obszerne wynurzenia muzyków na temat „starych czasów”, bo w obecnej formie krążek sprawia wrażenie niepełnego. Sam pomysł uważam za udany, do realizacji — jak widać — można mieć zastrzeżenia.


ocena: -
demo
oficjalna strona: www.kat-band.com

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

14 grudnia 2013

Watchtower – Control And Resistance [1989]

Watchtower - Control And Resistance recenzja okładka review coverGdyby miał powstać ranking najbardziej wpływowych a jednocześnie najbardziej niedocenionych zespołów w historii muzyki metalowej, Watchtower z pewnością trafiłby na podium owego rankingu, może nawet zajął pierwsze miejsce. Ten rok rozpocząłem (może nie dosłownie) recenzją debiutu Amerykanów, zakończę zaś (znów figura stylistyczna) ich drugim, i póki co – ostatnim, długograjem pt. Control and Resistance. Nie skłamię wcale, jeśli napiszę, że Watchtower był bodaj najczęściej słuchaną przeze mnie kapelą w 2013 roku. Wydaje mi się również, że był najczęściej odkrywaną na nowo. Mimo iż oba albumy są mi znane lepiej niż dobrze, wielokrotnie łapałem się na uświadomieniu sobie prostego faktu, jak wiele zespołów zawdzięcza im swoją muzykę i swoje „popisowe numery”. Chyba nie ma żadnej poważnej i szanującej się kapeli thrash’owej i death’owej, która nie odwoływałaby się do dorobku kwartetu z Austin. Sprawa nie rozbija się jedynie o podejście do komponowanej muzyki, stosowane środki stylistyczne bądź techniki, ale sięga znacznie głębiej, bo do samych pryncypiów – poszczególnych riffów, pasaży, rytmów i melodii. Tak właśnie wygląda rzeczywistość – to, co jest dziś sprzedawane jako nowość, reklamowane jako powiew świeżości i zupełnie nowe spojrzenie na temat, Amerykanie wymyślili, nagrali, wynieśli na niebotyczny poziom 30 lat temu, tak dawno, że już kurz zdążył wszystko przykryć grubą warstwą i nikt o tym nie pamięta. Cóż – my pamiętamy. Na złość wszystkim Kolumbom metalu. Sam album to logiczne i naturalne rozwinięcie stylu zaprezentowanego na starszym o cztery lata debiucie. Wszystko co było, ale podane jeszcze lepiej, jeszcze celniej i jeszcze bardziej bezkompromisowo. Nowy wokalista Alan Tecchio bez problemu przejął pałeczkę po McMasterze i doskonale wpisał się w stylistykę zespołu, oferując przy okazji kilka ciekawych patentów własnego autorstwa, równie wysokie jak McMaster rejestry i nieco głębsze brzmienie przy zwolnieniach. Roszada dokonała się także na stanowisku gitarzysty i w miejsce Billy White’a pojawił się Ron Jarzombek. Ten gość powinien być wszystkim doskonale znany, więc dość, że napiszę, że reputacja jaką się dziś cieszy, zresztą zajebiście zasłużona, zbudowana została między innymi właśnie na Control and Resistance. Jarzombek wycisnął z gitary wszystko, co jest możliwe do wyciśnięcia, co doskonale słychać od samego początku. Wrzucił też kilka swoich sci-fi solówek i nieco pojebanego spojrzenia na melodie i aranżacje. Trzon zespołu, czyli pozostała z debiutu sekcja w osobach Keysera i Colaluca, nie został zepchnięty do roli ozdoby, co w przypadku wymiataczy pokroju Jarzombka nie byłoby wielkim zaskoczeniem, ale nabrał wiatru w żagle i w towarzystwie nowych kolegów wspiął się na absolutne szczyty muzycznego rzemiosła. Album utrzymał średnie tempa, odważniej jednak podszedł do interludiów, spowolnień i rozmaitych ornamentów. Jak już wspomniałem – lepszy, bardziej złożony i wielowarstwowy, trudniejszy, ale dający jeszcze więcej frajdy niż „Energetic Disassembly” – prawdziwe arcydzieło. Nie dałem w tym roku za wielu 10, nie mam jednak żadnych wątpliwości, że Control and Resistance zasługuje na nią wyjątkowo i bez najmniejszego zawahania.


ocena: 10/10
deaf
oficjalna strona: www.watchtowerband.net

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:

Udostępnij:

11 grudnia 2013

Malevolent Creation – Eternal [1995]

Malevolent Creation - Eternal recenzja okładka review coverMożna było zwątpić w Malevolent Creation po tym, co zaprezentowali na dość miernym „Stillborn”. Sam zespół też nie czuł się z tym najlepiej (zwłaszcza, że stracił wydawcę), stąd też konieczne były zmiany w składzie – przede wszystkim wykopanie Bretta Hoffmanna. Z nowym nabytkiem za garami w osobie Dave’a Culrossa (eks-Disgorged) i Jasonem Blachowiczem w podwójnej roli wokalisty i basisty Malevolenci zmajstrowali Eternal – krążek, na którym praktycznie wszystkie elementy stylu grupy wróciły na właściwe miejsce, zaś sama kapela – do światowej czołówki. Szybka, brutalna i chwytliwa sieczka to coś, co zapewniło klasykom z Buffalo wielu zwolenników, i właśnie z tym (w dużych ilościach – płyta trwa ponad trzy kwadranse) mamy do czynienia na czwartym — przez wielu uważanym za ten najlepszy — albumie Amerykanów. Materiał w odsłuchu powoduje podobne odczucia co znakomity „Retribution”, a to za sprawą morderczej rytmiki i zbliżonego feelingu, choć na pewno nie jest aż tak techniczny i zakręcony. Najważniejsze, że w stosunku do „Stillborn” muzyka odzyskała właściwego dla death metalu kopa — bo z napędzającym wszystko Dave’m nie mogło być inaczej — i można jej słuchać z prawdziwą przyjemnością. Otwierający album „No Salvation” pokazuje, że Malevolenci mają się dobrze, „Blood Brothers” – że lekko nie będzie, zaś „Infernal Desire” – że zdarzy im się dopierdolić nawet szybciej niż w przeszłości. I taki schemacik leci już do końca: utwory motoryczne przeplatają się z ociężałymi i bardzo szybkimi; większość przyprawiona jest popieprzonymi solówkami i rozmaitymi elementami mającymi „robić klimat” – samplami z filmów czy przesterami na wokalu. Może i nie ma na Eternal wielu wodotrysków, ale krążek jest na tyle urozmaicony, dobrze zagrany i zrealizowany (brzmienie znów ma ręce i nogi, gdyż Amerykanie sami zajęli się produkcją), że przebrnięcie przez niego nie sprawi problemu żadnemu miłośnikowi death metalu. Ja w dyskografii Malevolent Creation mam innych faworytów, ale skłamałbym pisząc, że Eternal omijam szerokim łukiem.


ocena: 7,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/malevolentcreation

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

8 grudnia 2013

Infernäl Mäjesty – None Shall Defy [1987]

Infernäl Mäjesty - None Shall Defy recenzja okładka review coverNiewykluczone, że piekielny thrash mógłby sobie istnieć bez Infernäl Mäjesty, ale spójrzmy prawdzie w oczy – bez takiej płyty jak None Shall Defy byłby z pewnością znacznie uboższy. Debiut legendarnej (i niezbyt pracowitej) załogi z Kanady robi wrażenie od pierwszych sekund, bo o tym, że jest to ich pierwszy album świadczy jedynie zadziorność, zaangażowanie i młodzieńcza energia, od której ten materiał aż kipi. Ta muzyka po prostu niszczy – zarówno jeśli chodzi o „parzystokopytny” klimat, jak i stronę czysto techniczną. Muzycy Infernäl Mäjesty nie wychowali się wśród Eskimosów (choć w sumie diabli ich tam wiedzą – z Kanady daleko nie mieli), toteż słychać u nich spore wpływy paru starszych kapel ze szczególnym uwzględnieniem Slayera, Possessed, Venom (ale takiego wyidealizowanego – jakby Anglicy potrafili grać), Mercyful Fate oraz Dark Angel – innymi słowy samej śmietanki plugawego diabelskiego łomotu. Z miksu tych inspiracji i mnóstwa własnych pomysłów powstała płyta, która nawet 25 lat po premierze nie straciła nic ze swojej świeżości i bezkompromisowości. None Shall Defy nie należy jednak do najszybszych thrash’owych wyziewów, bo wszystko rozgrywa się tu raczej w średnich tempach, za to w kategorii budowania i utrzymywania klimatu praktycznie nie ma sobie równych pośród wydawanych wówczas krążków – Szatan, połechtany inkantacjami w tekstach (zwłaszcza wyśpiewanymi z tak pięknym rzygnięciem), wyziera tu dosłownie zza każdej nuty, nawet w instrumentalnym „R.I.P.”. Na rogatej treści atuty None Shall Defy na szczęście się nie kończą, bo jest jeszcze, a raczej przede wszystkim, niecałe 40 minut kapitalnej muzyki. Kanadyjczycy postawili na rozbudowane, wielowątkowe kompozycje przepełnione zmianami tempa, dzikimi i nienagannymi technicznie solówkami, no i oczywiście zapadającymi w pamięć riffami. Tych ostatnich jest tu multum, są przy tym wysokiej próby i kapitalnie zaaranżowane, a to przełożyło się na bardzo wyraziste utwory. Już jedno przesłuchanie wystarcza, żeby zakodować sobie we łbie wspaniałość „Overlord”, „Night Of The Living Dead”, „Anthology Of Death” czy „S.O.S.”, choć daleko tym kawałkom do prostej łupanki. Wysoki poziom trzyma również brzmienie – wszystkie instrumenty są dobrze słyszalne, piłujący dźwięk gitar to miód na uszy miłośnika ostrego thrash’u. To naprawdę może budzić uznanie, bo płytę wyprodukował gitarniak wespół z perkusistą. None Shall Defy to niemal ideał w takiej stylistyce, wszak pomysłom i wykonaniu nie można niczego zarzucić, ale okładka to jakiś koszmar, dla którego nie znajduję wytłumaczenia. Tak zacna muzyka zasługuje na zdecydowanie lepszą oprawę!


ocena: 9/10
demo
oficjalna strona: www.infernalmajesty.com

podobne płyty:

Udostępnij:

5 grudnia 2013

The Faceless – Autotheism [2012]

The Faceless - Autotheism recenzja okładka review coverChyba inaczej niż kolaż metal nazwać się tego nie da. Trzeci, i dotychczas ostatni, album będącej ostatnio na językach wielu, amerykańskiej formacji The Faceless to eklektyczny ponad wszelkie miary zlepek gatunków i stylów, począwszy od zupełnie niemetalowgo Muse, poprzez Devina Townsenda, Cynic (tak wczesny, jak i z czasów „Traced in Air”), Laibacha, Dimmu Borgir, Ihsahna na Transcending Bizarre?, Behemoth i wielu, wielu innych skończywszy. Niektórzy doszukują się nawet jakiejś wyjątkowej, brutalnej techniczności i instrumentalnej wirtuozerii spod znaku Obscura bądź szkoły kanadyjskiej, podczas gdy elementy techniczne dałoby się policzyć na palcach jednej ręki i doszukiwanie należy uznać za porażkę. Nie, to nie to. Swoistą zabawą mogłoby być jednak analizowanie Autotheism pod kątem wspomnianych nawiązań, czy nawet zapożyczeń z dorobków innych zespołów i coś mi się wydaje, że udałoby się zejść do poziomu może nie pojedynczych dźwięków, ale riffów i sekwencji na pewno. Wszystko na Autotheism już gdzieś było, każda kombinacja dźwięków zdaje się kiedyś już słyszana, a każda sekunda albumu zapala w głowie lampkę pt. znam to! Patrząc na album z tej perspektywy, wydaje się więc, że nie jest niczym innym niż plagiatem, nieszczególnie zresztą sprawnie ukrytym i zawoalowanym. Jest jednak druga strona tego medalu – swoista świeżość i w pewnym stopniu innowacyjność takiego mariażu. No bo przyznacie, że tak kolorowego witrażu inspiracji — ale takich żywych i słyszalnych, a nie deklarowanych — tak szerokiego wachlarza odniesień i zapożyczeń, to za wiele zespołów nie ma. Co więcej, w przypadku Autotheism nie woła to o pomstę bożą, ale przyciąga i tylko czasami ma się ochotę zadzwonić po policję, że rżną zbyt chamsko. Generalnie jednak, mimo oczywistości użyczonych elementów, całość sprawia miłe wrażenie i sprawnie, bez zacięć przepływa między Devinem a Dimmu Borgir a Cynic. Są oczywiście momenty lepsze i gorsze, bardziej i mniej płynne i naturalne, jednak nawet w najsłabszych przejściach nie można się doszukać więcej niźli tylko poprawnego wykonania. Muzycznie album jest czymś więcej niż sumą swoich składników, bo opowiada więcej, więcej oferuje, więcej się dzieje niż by to wynikało z prostej matematyki. I za to należy Amerykanów pochwalić. Żeby jednak się nie zapomnieli i nie zakochali w sobie bardziej niż dotychczas, spora porcja krytyki spadnie właśnie na ich głowy. Przede wszystkim – zmarnowany potencjał. Niby wszystko jakoś się układa, ale żeby od razu motylki w brzuchu i tym podobne, to nie. Kolaż wyszedł i wyszedł naprawdę przednio, ale ducha nie ma w nim za wiele. To jest chyba główny problem takich produkcji – pokazanie prawdziwego siebie jest niemal niemożliwe. I tak jest w przypadku The Faceless. Ładnie, płynnie, ciekawie, ale bez serca. Druga sprawa to teksty. Wystarczy, że napiszę, że gimnazjalni buntownicy z minimalnym talentem pisarskim, mogą śmiało startować na tekściarza zespołu. Tak infantylnych, tak zajebiście infantylnie buntowniczych tekstów o martwym Bogu, tryumfie nauki i pokonaniu zabobonów to dawno nie słyszałem. Grafomania i zupełny brak krytycyzmu do własnych, pseudo-filozoficznych wywodów aż prosi o powtórkę ze szkoły średniej. Dno i trzy metry mułu. Nie można za to narzekać na realizację, bo jest soczysta, selektywna i dobrze oddaje wszystko, co się dzieje na krążku. Do najbardziej przeze mnie lubianych utworów zaliczyłbym pierwsze dwa z trylogii „Autotheist Movement”, „Accelerated Evolution”, „Ten Billion Years”, przy czym uwaga – nie w całości, bo każdy z wymienionych ma zarówno momenty chwały, jak i zjazdy poniżej godności. Spędziłem nad Autotheism w ostatnim czasie sporo godzin i wychodzi mi na to, że pomimo sporej ilości niedociągnięć, czy oczywistych wpadek, bilans jest dodatni. Album się broni, nieco na francuską modłę, ale broni.


ocena: 7/10
deaf
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/thefaceless


Udostępnij:

2 grudnia 2013

Anata – The Conductor’s Departure [2006]

Anata - The Conductor’s Departure recenzja okładka review coverSporo brunatnej breji upłynęło już w Wiśle od premiery The Conductor’s Departure, a Szwedzi — mimo iż ponoć cały czas aktywni — wciąż nie zaatakowali z nowym materiałem. Może w ten sposób dają fanom czas na ogarnięcie ich ostatniego — i zdecydowanie najlepszego — dzieła, kto wie? Nie byłaby to wcale taka głupia taktyka, bo na tym ponad piećdziesięciominutowym albumie aż roi się od super skomplikowanych, wielowątkowych struktur, charakterystycznych dla nich dysonansowych gitar, popieprzonej rytmiki i zaskakujących melodii. Innymi słowy na The Conductor’s Departure muzycy Anata grają w całkowicie swoim stylu – może i momentami trudnym do ogarnięcia, może nawet i denerwującym, ale rozpoznawalnym i w dużym stopniu oryginalnym. Trzeba im przyznać, że dokonali dużej rzeczy, bo rozwijana przez nich wizja technicznego death metalu z jednej strony właściwie całkowicie odcina ich od typowo szwedzkiego grania, a z drugiej jest też stosunkowo daleka od dominujących na scenie amerykańskich wyziewów. Warto zaznaczyć, że tym razem owa wyjątkowość idzie w parze z nośnością, bo — z czym miewali duże problemy w przeszłości — materiał udał im się bardziej chwytliwy, melodyjny, zaczepny i intrygujący – chce się go słuchać i odkrywać mimo, iż jest zakręcony jak diabli. Techniczną ucztę z porządnym kopem rozpoczyna „Downward Spiral Into Madness” — jeden z lepszych i bardziej melodyjnych w zestawie — wystarczy kilka pierwszych sekund i już wiadomo, że to nie byle jaki album. Szwedzi rozkręcają się dość szybko, sypiąc pomysłami jak politycy obietnicami, więc już w okolicach drugiego (!) kawałka można poczuć pewien przesyt, ale właśnie wtedy następuje „Better Grieved Than Fooled” ze swymi wkręcającymi się popieprzonymi zagrywkami i siły do słuchania wracają na nowo. Taki schemacik, w którym po paru kompletnie poszatkowanych, wymagających kawałkach wchodzi również poszatkowany, ale chwytliwy i łatwy do zapamiętania na The Conductor’s Departure powtarza się kilka razy (złapaniu oddechu służą też „Cold Heart Forged in Hell” i „Renunciation”), czego absolutnie nie można mieć muzykom za złe. Dzięki takim zabiegom można przetrwać płytę w całości – bez ataków apopleksji i przegrzania mózgownicy. Jasne, co mniej odporni odpadną już na samym początku, ale każdy ambitniejszy fan technicznego death metalu powinien jeszcze nie raz wrócić do krążka, żeby odkryć wszystkie detale, które poprzednio umknęły jego uwadze, a których jest duuużo. Dokopywaniu się do szczegółów sprzyja zresztą bardzo dobre i bardzo czytelne brzmienie – krystalicznie czyste, a zarazem ostre jak żyleta. Mamy tu także polski akcent – za oprawą graficzną płyty stoi Grzegorz Kmin, który odwalił kawał dobrej roboty. The Conductor’s Departure to naprawdę świetny, oryginalny, nowoczesny i wymagający album – taki, który aż prosi się o jakieś, również popierdolone rozwinięcie. Póki co, Szwedzi milczą w tym temacie.


ocena: 8/10
demo
oficjalna strona: www.anata.se

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:

Udostępnij:

29 listopada 2013

Symphony X – Symphony X [1994]

Symphony X - Symphony X recenzja reviewNajbardziej malmsteenowski ze wszystkich gitarzystów, ba, bardziej malmsteenowski niż sam Malmsteen, tak pod względem umiejętności, aparycji, jak i zamiłowania do barokowych koszul. Nawet serdelkowate palce zgapił od Szweda, zgapił, ale i przebił. Jak już wspomniałem – lepsza, bardziej okrągła wersja Yngwiego. A tym panem jest oczywiście Michael Romeo. I ten pan w 1994 roku powołał do życia kapelę nazwaną Symphony X, której debiutancki album Symphony X mam dziś przyjemność zrecenzować. O samym Michaelu nie ma potrzeby rozpisywać się za wiele, bo jest ikoną neoklasycznego shreddingu i gitarowym geniuszem. Shreduje przy tym na takim luzie, z takim wyjebaniem (co widać na jakimkolwiek wideo z jego udziałem), że momentalnie odechciewa się jakiejkolwiek nauki gry na gitarze, bo i po co. Dla niego zagranie solówki to jak dla Krzysztofa Manca z „Alternatyw 4” wypicie szklanki spirytusu z bosmanem. No ale dość o Michaelu. Debiutancki krążek Amerykanów to bardzo zgrabne i ponadczasowe połączenie neoklasycznych aranżacji, power metalu i fascynacji Queen. Ponadczasowe, bo nawet dzisiaj albumu słucha się bez konsternacji i zażenowania i nie czuć dwóch dekad na jego karku. Co prawda niektóre melodie, a także wokalizy Roda Tylera trącą myszką i brzmią bardzo dziecinnie, żeby nie powiedzieć infantylnie, ale całość nie pozostawia po sobie niesmaku. Sam Tyler radzi sobie lepiej niż dobrze i obok Romeo jest najjaśniejszym punktem krążka. Jak na powerowe standardy ma dosyć szorstkie i męskie brzmienie, co jest niepodważalną zaletą i pozwala przetrawić album także tym, którzy na co dzień trzymają się od poweru na dystans. Całkiem nieźle radzą sobie także basista i klawiszowiec, szczególnie basista, czego niestety nie można powiedzieć o garowym. Słychać go, oczywiście, ale nie wnosi nic oryginalnego klepiąc dość pospolite motywy. Podsumowując stronę instrumentalną, Symphony X jest płytą gitarowo-wokalną, co może być tak zaletą, jak i wadą. Mi to jak najbardziej pasuje, bo dobrego szarpania druta nigdy za wiele. Zdążyłem już wspomnieć, że kompozycje są dobre, a melodie — z kilkoma, raczej krótkimi, wyjątkami — przyjazne dla ucha, jeżeli dodać do tego sporą różnorodność temperamentów oraz dużo akcji na każdym z planów to wyjdzie, że mamy do czynienia z albumem ze wszech miar udanym i przyjemnie lekkostrawnym. I nawet, gdy pojawia się jeden z tych lukrowanych, popowych momentów, po kilku chwilach idzie w niepamięć za sprawą wyjebanej solówki. Trudno mi natomiast wskazać prawdziwe perełki, gdyż płyta jest bardzo równa i jeżeli coś szczytuje, to będzie to najpewniej jakaś solówka Romeo, ale tylko solówka, a nie cały utwór. Warto, mimo tego, zagłębić się w muzykę, bo potrafi zaskoczyć i to niejednokrotnie. Tym albumem Romeo pokazał światu, że należy się z nim liczyć, bo talent ma chłop nieprzeciętny i za co się nie weźmie, cokolwiek związanego z gitarą, zrobi to w mistrzowskim stylu, bez potknięć i niedoróbek. Bardzo dobry album, nie tylko dla fanów shreddingu.


ocena: 8/10
deaf
oficjalna strona: www.symphonyx.com

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

26 listopada 2013

Hate – Solarflesh: A Gospel Of Radiant Divinity [2013]

Hate - Solarflesh: A Gospel Of Radiant Divinity recenzja okładka review coverPo odrzuceniu różnego rodzaju sentymentów i uprzedzeń wyszło mi, że Solarflesh: A Gospel Of Radiant Divinity może być najlepszym albumem w ponad dwudziestoletniej historii Hate. Na „Erebos” zespół chyba już ostatecznie określił swoją niszę i brzmienie, dlatego też nowa płyta nie przynosi pod tym względem żadnego przełomu – jest po prostu lepsza, mocniej dopracowana, bardziej zróżnicowana i dojrzalej zaaranżowana. Praktycznie na każdym kroku słychać, jak dobrze przemyślane i dopieszczone zostały struktury składających się na nią utworów – są bardziej rozbudowane, mają bogatsze tło, więcej w nich warstw i niuansów. To wszystko w połączeniu z dość dużą chwytliwością i dążeniami do wykonawczej perfekcji dało bardzo dobre rezultaty. I już nawet nie chodzi o to, że Solarflesh można słuchać bez znudzenia w kółko jako bardzo dobrego materiału. Według mnie istotniejsza jest tu chęć wracania do konkretnych kawałków, wałkowania ich i dosłuchiwania się tego, co poprzednio mogło umknąć uwadze. Sami przyznacie, że albumy wzbudzające podobne zaangażowanie są teraz rzadkością. Tym większy szacunek dla Hate, że podołali wyzwaniu i nagrali coś, co wyrasta ponad chaotyczny zlepek blastów. Wspomniany wyżej brak przełomu nie oznacza naturalnie braku nowości. Dla wielu tą największą — i zapewne najbardziej irytującą — będą pojawiające się w paru miejscach damskie wokale. Moim zdaniem obyło się bez zgrzytu, choć takie partie mocno kojarzą mi się z ostatnimi płytami Rotting Christ. Godne pochwały są za to bardzo udane melodie i solówki (których mogłoby być więcej) oraz kilka wyjątkowo przejebanych riffów (ten z utworu tytułowego jest jednym z lepszych, jakie w tym roku słyszałem!). Wokalnie – bez zarzutu, ale tak jest od lat i zdziwiłbym się, gdyby Adam odwalił fuszerkę. Jak więc widać, nie ma specjalnych przeciwwskazań, żeby tak obrzydliwie obiektywnie uznać Solarflesh: A Gospel Of Radiant Divinity za najmocniejszy punkt w bogatej dyskografii Hate. Tendencja zwyżkowa została zatem utrzymana — bo poprzednie dwa krążki również były tymi najlepszymi — toteż należy oczekiwać, że i następnym razem przebiją samych siebie. Problemem są jedynie bonusy na limitowanej wersji krążka, czy raczej fakt, że wersji innej niż limitowana kupić nie można. Te trzy numery poważnie wydłużają płytę (do ponad godziny), ale spośród nich tylko „Hatehammer” nadaje się do słuchania, bo nie narusza spójnego klimatu, a od jej podstawowej zawartości odstaje tylko tempem i prostszą strukturą. Pozostałe dwa to nic nie warte ambientowo-industrialne syfy. Dlatego też wolę udawać, że bonusów w ogóle nie ma – stąd też ostateczna ocena ich nie uwzględnia.


ocena: 8,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/HATEOFFICIAL

inne płyty tego wykonawcy:


Udostępnij:

23 listopada 2013

Blind Guardian – Follow The Blind [1989]

Blind Guardian - Follow The Blind recenzja okładka review coverWydany rok po debiutanckim „Battalions of Fear” tylko umocnił pozycję Niemców na metalowej scenie i udowodnił, że można grać speed/power bez żenującej otoczki i pedalskich melodyjek. I tak Follow the Blind podążył obraną wcześniej ścieżką zatrzymując to, co najlepsze i poprawiając niedociągnięcia. Stylistycznie albumy są bardzo do siebie podobne, utrzymane w nieco thrashującym klimacie, z tym wszakże, że Follow the Blind wydaje się bardziej bezpośredni niż debiut, który chyba, mimo całej swojej speedowej aparycji, aspirował do czegoś więcej, głównie za sprawą rozmaitych wtrętów i interludiów. Follow the Blind mknie do przodu bez pardonu przeplatając ze sobą motywy szybkie i nakurwy (oczywiście w ramach gatunku i w odniesieniu do swojej epoki). I w tym właśnie upatruję główną wadę krążka, a mianowicie: brak point. Takie „Damned for All Time”, bądź „Hall of the King” rozpoczynają się, trwają i kończą na tym samym poziomie, bez żadnych akcentów bądź suspensów. Są szybkie, dobrze zagrane, ale bez podsumowania. Warto jednak zaznaczyć, że oba utwory mają potencjał, są w nich momenty, które aż proszą się o jakieś jebnięcie. Niestety nic takiego się nie dzieje i przez to tracą one na wymowności, a album na oryginalności. Nieco podobnie jest z „Fast to Madness”, bo i jemu zbywa na liniowości. Niestety owocuje to tym, że 3 z 9 utworów brzmią bardzo do siebie podobnie, są dość monotonne i generalnie nie podnoszą ciśnienia, chyba, że maniaków siermiężnego speed metalu. Jeżeli dodamy do tego chóralne intro rodem z Monty Pythona oraz cover The Regents pt. „Barbara Ann” wyjdzie z tego, że niemal pół płyty stoi poniżej oczekiwań. Z tym ostatnim jest trochę inna sprawa, bo mimo proweniencji z czasów Elvisa, interpretacja Blindów wlewa weń nowe życie i jakąś tam, niemałą w sumie, frajdę sprawia. Na szczęście pozostałe, wliczając instrumentalny „Beyond the Ice”, lepiej niż dają radę, mają dobrze przemyślaną konstrukcję i dzielnie opierają się próbie czasu. „Banish from Sanctuary” i „Valhalla” zaś to koncertowe klasyki, które niejednokrotnie udowodniły swoją klasę i nie powinno nikogo dziwić, że grane są po dziś dzień mimo, iż zespół — ostatecznie — powędrował w progresywne i koncepcyjne klimaty. Follow the Blind — jak już się rzekło — potwierdził, że muzycy są nie tylko dobrymi rzemieślnikami, ale także, iż mają pomysł na siebie i swoją muzykę. Album nie ustrzegł się oczywiście błędów – poza wspomnianą już liniowością, są to nieco nieprzystające, czy raczej wystające, do reszty wokale Hansiego, co jednak jest raczej winą producentów i realizatorów. W moim rankingu albumów zespołu, Follow the Blind znajduje się pod koniec stawki, jest chyba najrzadziej słuchanym przeze mnie krążkiem, albumem po który wracam raczej od wielkiego święta. Tym wszakże, którzy nad postęp cenią sobie szybkość i jasność przekazu, drugi longlplej Niemców na pewno przypadnie do gustu.


ocena: 7,5/10
deaf
oficjalna strona: www.blind-guardian.com

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

20 listopada 2013

Cadaver – ...In Pains [1992]

Cadaver - ...In Pains recenzja reviewMuzycy Cadaver na swoim debiucie pokazali światu, że zupełnie nieźle opanowali tajniki grind core’a i potrafią hałasować jak najlepsi w gatunku. Na …In Pains udowodnili natomiast, że mają dobrze wyrobioną wyobraźnię, jaja ze stali oraz wyjebane na presję otoczenia i prymitywne trendy. Na krążku numer dwa całkowicie zerwali z patologicznym carcassowym napieprzaniem, jednak — co godne pochwały — w jego miejsce nie zaproponowali uwłaczającego blackowego bzyczenia i pomalowanych mordek. Nie, Cadaver poszedł pod prąd i porządnie tu wszystkich zaskoczył. Na …In Pains mamy bowiem do czynienia z dość ambitnym, urozmaiconym technicznie thrash’em (wpływy Voivod są co najmniej namacalne) z pewnymi, acz niewielkimi, death’owymi naleciałościami. Tempa są najwyżej średnie, brzmienie nietypowo czytelne (do tego z wyeksponowanym basem), a pojawiające się tu i ówdzie dodatki (chociażby kontrabas czy flet) nie mają nic wspólnego z jakimkolwiek metalem – ekstremy brak, choć absolutnie nie można im zarzucić, że się tym materiałem sprostytuowali. Ta drastyczna zmiana stylu, o dziwo, nie wyszła zespołowi na złe (no, chyba że bierzemy pod uwagę aspekt komercyjny), bo muzyka zawarta na płycie jest na pewno bardziej oryginalna niż na „Hallucinating Anxiety”: śmiała, nowatorska, a nawet rewolucyjna, gdy odniesiemy ją do średniej norweskiej. A przy okazji zakręcona, wymagająca skupienia i momentami trudna w odbiorze. Swymi przymiotami …In Pains wprawdzie budził pewien respekt na scenie — choć wydaje mi się, że więcej w tym było strachu przed nieznanym niż rzeczywistego uznania — a żadnego z członków zespołu nie zadźgano za zdradę ideałów, jednak album nie spotkał się z szerszym zrozumieniem, co w rezultacie doprowadziło do rozwiązania grupy ledwie w rok po jego wydaniu. Wielka szkoda, bo kawałki typu „Blurred Visions”, „Runaway Brain”, „During The End” czy „Bypassed” do dziś potrafią się nieźle zakręcić w łepetynie, potwierdzając duży potencjał ich twórców. Jeśli tylko nie przeszkadzają wam eksperymenty i stylistyczne odjazdy poza ramy thrash i death metalu, to w ciągu 45 minut z …In Pains znajdziecie sporo interesujących i unikalnych fragmentów.


ocena: 8,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/cadavertheband/

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:

Udostępnij:

17 listopada 2013

Feto In Fetus – Condemned To The Torture [2013]

Feto In Fetus - Condemned To The Torture recenzja okładka review coverCondemned To The Torture, druga płyta Feto In Fetus, uzmysłowiła mi, jaka bieda panuje obecnie na grind core’owej scenie. W ciągu ostatnich miesięcy uwagę wymagającego słuchacza mogły zwrócić jedynie albumy polskiej śmietanki gatunku — Squash Bowels i Antigama — bo szumnie zapowiadane zagraniczne „killery” — choćby Mumakil czy Inhumate — dupy nie urywały, a Exhumed już raczej zerwał z tym gatunkiem. Więcej nazw z pamięci nie jestem w stanie wydobyć, dlatego tak bardzo cieszy mnie to, jaki cios zaserwowali nieutytułowani przecież Feto In Fetus. Album powstał w oparciu o to, co we współczesnym grindzie najlepsze, a dla pikanterii został doprawiony brutalnym amerykańskim death metalem, dzięki czemu w swojej niszy jest bardzo nośny i urozmaicony. Na Condemned To The Torture dominują przede wszystkim krótkie wybuchy skumulowanej energii, ale i w tych bardziej rozbudowanych numerach – najlepsze przykłady to „Countless Victims” i „Let Blood Be Shed” – zespół radzi sobie bez problemu, nie popadając w przynudzanie banalnymi motywami. W ogóle, na nudę nie można narzekać, bo ten napierdol aż kipi świeżością; opakowano go estetycznie (i nietypowo jak na gatunek – w digipack), poziom techniczny nie budzi najmniejszych zastrzeżeń (tym bardziej, że chłopaki nie grają niczego wielce skomplikowanego), a w brzmieniu właściwie niczego bym nie zmieniał. Innymi słowy: zespół bardzo się postarał, żeby ze swoją mielonką nie zginąć w tłumie. Mnie dodatkowo zaimponowali umiejętnością zaskoczenia słuchacza — a przynajmniej mnie — bowiem po trzydziestu minutach totalnego łomotu następuje „The Mist”, czyli długie i zajebiście klimatyczne outro, przy którym większość blackowców swoje mroczności może sobie z powrotem w dupy wsadzić. Nie dość, że to świetne zakończenie porządnego albumu, to jeszcze zwiększa chęć ponownego odpalenia Condemned To The Torture. To już jest poziom najlepszych w kraju, więc wymienianie Feto In Fetus razem z Parricide, Squash Bowels, Antigama, Dead Infection czy Neuropathia nie będzie nietaktem. Jebnięcie zawarte na płycie zespół jest w stanie oddać w wersji koncertowej, więc i za to mają ode mnie dużego plusa.


ocena: 8/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/FetoInFetus

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

14 listopada 2013

Charred Walls Of The Damned – Charred Walls Of The Damned [2010]

Charred Walls Of The Damned - Charred Walls Of The Damned recenzja reviewDebiutancki krążek amerykańskiego all-star bandu pojawił się w sumie znikąd i lekko zamieszał w głowach miłośnikom twórczości poszczególnych gentlemanów. No bo wieść o tym, że Christy i DiGiorgio razem grają power/heavy metal to nie jest coś, co przyjmuje się bez rękojmi, bez większych emocji, z lekkim wzruszeniem ramion, jak, nie przymierzając, kolejną aferę na szczytach władzy w naszym ukochanym kraju. Takie rzeczy raczej się nie dzieją, a jeśli już dochodzą do skutku – budzi to oczywiste, powszechne zainteresowanie… a przynajmniej powinno. Patrząc jak sprawa rozwinęła się w przypadku Charred Walls Of The Damned, należy stwierdzić jednak, że jak zespół był mało znany, tak jest mało znany do dziś, z wyjątkiem oczywiście tych, którzy cokolwiek w temacie siedzą. Dla większości jednak, Charred Walls Of The Damned to kolejna, nic nie znacząca nazwa jakich wiele, kojarzona zapewne, niestety, z jakimś metalcore’owym badziewiem. Tym większe powinno być zaskoczenie tych, którzy mimo tego jakoś się do kapeli dokopali i wykonali, jak to się ładnie mówi „leap of faith”. Dobre pół godziny mięsistej, dzięki obecności Christiego – bardzo rytmicznej i zalatującej deathowymi patentami, melodyjnej, okazjonalnie nawet technicznie brzmiącej muzyki w stylu nieco Judasowym, nieco Iced Earthowym, czyli szybki i bezpośredni heavy metal nie dla picusiów (o ile heavy metal może być nie dla picusiów :)). Obecność Christiego jest dominująca i kilka razy miałem wrażenie, że album był krojony pod niego właśnie – Charred Walls Of The Damned jest krążkiem bardzo perkusyjnym, z dobrze, bardzo dobrze nawet, wyeksponowanymi garami, które niekiedy pochłaniają, niestety (a może stety, ale o tym za moment), pozostałych muzyków. Trochę szokuje za to praktycznie zupełny brak DiGiorgio, który został tak daleko w tyle, że mógłby go zastąpić byle jaki, wiejski chałturnik, bo i tak go nie słychać. Za to, przyznam, karny kutas się zespołowi należy i 100 pompek. Nieco więcej siebie i z siebie mógłby zaoferować także Owens, bo poza jednym — ale za to arcy-kapitalnym fragmentem w „Manifestations” — odrobinę sobie folguje i śpiewa na pół gwizdka. Całkiem dobrze sprawuje się za to Suecof, który nie dość, że przejmuje niekiedy obowiązki nieobecnego basisty, to oprócz tego robi swoją robotę i robi ją dobrze. Choć kilka solówek więcej mogłoby być i nikomu krzywda by się nie stała. Generalnie jednak – wywiązuje się z obowiązków i z podniesionym czołem może występować obok, dalece bardziej uznanych, kolegów. Jednak największą bolączką albumu jest właśnie brak pełnego zaangażowania, z wyjątkiem chwalonego już Christiego, który najwyraźniej postanowił odwrócić uwagę od nieco słabszych w formie kolegów i Suecofa, który radzi sobie dobrze i w kilku momentach ratuje kawałki. Niemniej jednak od strony technicznej, mimo smęcenia, album jest mocno powyżej przeciętnej i udowadnia, że nawet mniej dysponowani DiGiorgio z Owensem dystansują niemałą część konkurencji. Kilka słów o kompozycjach – jest różnie. Album niestety nie trzyma równego poziomu i zdarzają się kawałki zwyczajnie słabe i zupełnie bez jaj. Taki np. „Blood on Wood” mógłby spokojnie zostać pominięty bez straty dla całości. A nawet z zyskiem. Nierówność tyczy się także kawałków, które w jednej chwili potrafią z biednych zmienić się w bardzo dobre i na odwrót. Kilka perełek jednak się udało znaleźć i takie „From the Abyss”, „Manifestations”, „The Darkest Eyes” bądź „Fear in the Sky” dają całkiem przyjemnego kopa. Pozostałe są albo nierówne, albo nierówne z tendencją do słabowania. Płytę odrobinę ratuje nieprzesadna długość, bo co złe dość szybko się kończy. Jak na debiut jednak, album prezentuje się całkiem przyzwoicie, choć po takim składzie można i należy spodziewać się więcej. A tak jest dobrze. Tylko, albo aż.


ocena: 7/10
deaf

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

11 listopada 2013

Obituary – World Demise [1994]

Obituary - World Demise recenzja reviewPoprzedniej płycie Nekrologu zarzucałem przesadną „równość” materiału i niespecjalną innowacyjność. Z World Demise sprawa wygląda już inaczej, bowiem panowie Amerykańcy wykonali odważny krok naprzód i nieco odmienili swoje granie, co wielu osobom zdecydowanie nie przypadło do gustu. O żadnej wielkiej rewolucji mowy oczywiście nie ma, ale jak na ten zespół przeobrażenia i tak są wyraźne. W muzyce pojawiło się trochę bezpośrednich hard core’owych elementów, gdzieniegdzie powplatano rozmaite sample (w tym także o zabarwieniu „etnicznym”), większy nacisk położono na uwypuklenie rytmu (brawa dla Donalda i Franka!), zaś riffy stały się rwane i bardziej plastyczne. Nie zmienia to faktu, że rdzeń całości pozostał nienaruszony – prosty i dość mozolny death metal starej szkoły. Brzmienie jest dużo ciekawsze niż na poprzedniej produkcji – bardzo przestrzenne, organiczne, soczyste i jak zwykle niesamowicie ciężkie. Trzeba przy tym zauważyć, że te utwory pulsują, żyją własnym wewnętrznym rytmem. Wspomniałem wyżej o samplach; owszem, pojawiają się, niemniej jednak w ogóle nie przeszkadzają i w kilku miejscach wyszły całkiem całkiem (np. w „Final Thoughts”). Jak powszechnie wiadomo, John Tardy to prawdziwy mistrz w wyrzygiwaniu „tekstów”, więc i tym razem spisał się znakomicie. Płytę rozpoczyna „Don’t Care” – jeden z tych niewielu numerów, przy których idzie się w tany bez względu na okoliczności i późniejsze konsekwencje – przy nim po prostu rzuca słuchaczem jak rannym niedźwiedziem, obłęd i tyle! Dalej też jest nieźle. „Redefine”, „Solid State”, „Burned In” – to tylko niektóre z ciekawych kawałków na tym albumie. Solówki prezentują się raczej standardowo dla Obituary, choć jest też chlubny wyjątek w postaci dwóch naprawdę dobrych i klimatycznych popisów w „Set In Stone”. Niezły jest też wyjąco-mielący „Killing Victims Found”, który pojawił się na rozszerzonej wersji płyty. World Demise to interesujący i w pewnym sensie dość oryginalny krążek death metalowy, przez który może być trudno przebrnąć za pierwszym razem (ponad 50 minut), ale ja jestem przekonany, że warto spróbować.


ocena: 8,5/10
demo
oficjalna strona: www.obituary.cc

inne płyty tego wykonawcy:


Udostępnij:

8 listopada 2013

Sigh – Hangman's Hymn: Musikalische Exequien [2007]

Sigh - Hangman's Hymn: Musikalische Exequien recenzja reviewJapończycy wciąż w wysokiej formie. Po odjechanym, ale także i genialnym przecież „Gallows Gallery”, muzycy raz jeszcze postanowili zaskoczyć i pobawić się w ciuciubabkę ze swoimi fanami. Więc i mnie się znienacka oberwało. Awangardowe kompozycje, saksofon, rockowy feeling – tym i mnóstwem innych rzeczy stał przywołany „Gallows Gallery”, Hangman’s Hymn zaś jest od niego tak różny, iż wydaje się być nagrany przez kogoś innego. Symfoniczny, surowy black metal z mnogością sampli, klasycznych odwołań i iście King-Diamondowskim klimatem. A to wszystko, ten cały soniczny misz-masz i burdel na kółkach postanowili Japończycy przyozdobić kilkoma chochelkami ironii i wypaczonej, kabaretowej atmosfery rodem z horrorów klasy B. Jednak, o zgrozo, wchodzi to elegancko – wszystkie elementy pasują do siebie, uzupełniają się wzajemnie, a kiedy potrzeba – wzmacniają. Słucham tego albumu i nie mogę oprzeć się wrażeniu, że sprawdziłby się doskonale w roli musicalu o jakiejś groteskowej, grobowo-prześmiewczej tematyce typu Halloween w przycmentarnym psychiatryku. Kolejne utwory aż ociekają chorym patosem i pompatycznością i widok całego chóru ucharakteryzowanych aktorów śpiewających kolejne utwory, wcale nie wydaje się przesadzony. Nie zabrakło również kilku mistrzowsko wykonanych gitarowych solówek, zwykle neoklasycznych, ale w nieco offowej tonacji. Nie mógłbym nie wspomnieć także o garowym, bo jest on cichym (no, nie takim cichym) bohaterem tego albumu: napierdala jak szatan jeden motyw z zaangażowaniem godnym twórców brazylijskich telenowel. Sami zresztą przyznajcie – jechać przez trzy kwadranse albumu dwa riffy na krzyż i robić to cały czas równo i z mocą, to trzeba umieć. I mieć odpowiednio zryty beret. Wokalnie, poza oczywistym powrotem do źródeł: kilka ładnych, czystych linii, kilka — także wspomnianych — falsetów a’la King Diamond, oraz trochę, a jakże, bezpardonowych wyrzygów – w skrócie: wszystko i jeszcze więcej. Pochwalić również trzeba realizację i brzmienie, które uległo znacznej poprawie i w końcu płyta nie brzmi jak puszczana z gramofonu. Podsumowując – album może zaskakiwać i zaskakuje. Kto oczekiwał prostej kontynuacji „Gallows Gallery”, będzie musiał nieco zmienić optykę, bo jednak albumy dość znacznie się od siebie różnią. Nie na tyle jednak, by nie móc znaleźć wspólnego mianownika, tych cech wspólnych, które nadają muzyce Sigh posmaku wyjątkowości i niepowtarzalności. Za to, miedzy innymi, mają mój szacunek i pewność, że ich płyty będą się długo i wartko kręciły w moim playerze.


ocena: 9/10
deaf
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/pages/SIGH-official-page/227550909275

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

5 listopada 2013

Insidious Disease – Shadowcast [2010]

Insidious Disease - Shadowcast recenzja reviewInsidious Disease – jeden z wielu death metalowych super projektów, o którym zapewne wielu słyszało… i równie wielu już zapomniało, choć pierwszą — i, nie ma się co oszukiwać, zapewne ostatnią — płytę wydali stosunkowo niedawno, bo w 2010 roku. Zespół/projekt to pod pewnymi względami szczególny, bo nie dość, że ojcowie założyciele (gitarzyści) wywodzą się z hord umiarkowanie blackowych (Dimmu Borgir i Old Man's Child), to gwiazdorskim statusem — przynajmniej w oczach miłośnika gatunku — przebijają ich ludzie, których dobrali sobie do pomocy. Paka to zaiste mocna, bo mamy tu Shane’a Embury na basie, perkusyjnego boga Tony’ego Laureano, no i oczywiście wciągniętego na powrót do brutalnego grania Marc’a Grewe, którego wokale robią za największy rodzynek. Insidious Disease powstał ponoć w celu przypomnieniu światu o tradycyjnym obliczu death metalu – taki Shadowcast jest z pewnością: bez dziwactw, technologicznych sztuczek oraz totalnej ekstremy (choć akurat z Laureano mogliby nie schodzić poniżej 300 bpm). Mocne, ciężkie, nieźle brzmiące granie w wykonaniu tej piątki może się podobać, może zaciekawić, ale z głowy ulatnia się dość szybko. Niestety, mimo iż płyta jest odegrana tak, że mucha nie siada, to większych przebłysków na niej nie ma, a nawet jeśli już jakaś lepsza zagrywka się pojawi, to są szybko przykrywają ją patenty rzemieślniczo poprawne. Całości słucha się znośnie, świadomość, że za materiałem stoją znane persony rozmywa się w okolicach trzeciego kawałka, później można sobie kilka razy ziewnąć, a prawdziwe ożywienie przynosi dopiero „Leprosy”, przy którym na chwilę się zatrzymam, choć to bonus. Kurwa! Gdyby tylko został zagrany z lepszym gitarowym feelingiem, można by go uznać za wykonany przez któryś ze środkowych składów Death! Odtwórczy majstersztyk, wokalnie ideał – wielkie brawa dla Marc’a, bo tak bliski maniery Chucka był wieki temu na „The Eternal Fall”. Klasyk Death uwypuklił ponadto główny problem autorskich kompozycji Insidious Disease – brak wyrazistych, chwytających za jaja riffów. Silenoz i Jardar może i naprawdę lubią staroświecki death metal, ale na pewno nie czują go w paluchach na tyle, żeby sklecić coś wartego zapamiętania na dłużej. Gdyby nie blackowe wypaczenie, może byliby w stanie lepiej wykorzystać potencjał kolegów.


ocena: 6,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/InsidiousDisease
Udostępnij:

2 listopada 2013

Extol – Burial [1998]

Extol - Burial recenzja review"Burial" — debiutancki album norweskiej formacji Extol — tu i ówdzie okrzyknięty został mianem deathu, w dodatku technicznego. Po okrzyknięciu zaś, i tu już raczej jednomyślnie, dokonano na nim tekstowego i werbalnego bukkake, czyli spuszczono się nań wielokrotnie, że cacany, świeży i nieszablonowy. A skoro tak, także i ja, bo na techniczne wydawnictwa jestem całkiem łasy, a w dodatku takowych (nie mówię nawet, że dobrych) załóg z Norwegii za wiele nie ma, postanowiłem więc owemu zjawisku przyjrzeć się osobiście. I niestety wyszło, jak wyszło. Doprawdy nie wiem, w jakim świecie żyją ci wszyscy decydenci, co to szufladkują kapele względem ich proweniencji, może, z drugiej strony, konkretnie mój egzemplarz jest zwykłym szwindlem i, miast wybornego tech deathu, katuję się podmienioną płytą z jakimś czelabińskim folkiem dla głuchoniemych (głuchych – wiadomo, a niemych, to żeby nie mogli wyrażać swojego niezadowolenia) – może. Wygląda jednak na to, że wszystko, co się o płycie mówi i pisze, to gówno prawda. Rasowego deathu na albumie to z pięć minut pewnie się uzbiera, technicznego grania jest jeszcze mniej, a to, co zostaje, to dość ciężkostrawna mieszanka blacku, jakichś podejrzanych eksperymentów, szwedzkich melodii, czystych wokali i w zasadzie wszystkiego, tylko nie tego, co potrzeba. I nawet jeśli zmienić optykę i oceniać owego wróbelka, co to lepszy niż gołąb, bo w garści, a nie na dachu, to i tak radości wielkiej nie ma – ot godzina, raczej przeciętnego w formie i treści, metalowego grania. Przesłuchałem krążek dobrych kilka razy i wystarczy mi na jakiś czas. Dość długi czas – dla jasności. Po prostu nie mam ani czasu, ani ochoty marnować go na średniaki. A tym właśnie jest Burial – średniakiem. W sumie nic na krążku nie podnosi ciśnienia, nic z niego nie zapada w pamięć, muzycznie nie powala, techniki — co już nadmieniłem — tyle, co kot napłakał, z ciekawostek pozostaje jedynie fakt, że muzycy to dość gorliwi chrześcijanie. Jakieś znamiona ponadprzeciętności, może nawet fajności, nosi „Celestial Completion” i fragmenty drugiej części „Reflections of a Broken Soul”, ale to o wiele za mało, by komukolwiek zaimponować. No chyba, że teraz daje się medale i oklaski na zachętę (co tak właściwie chyba się robi). Chlubię się jednak tym, że na cdb mamy jeszcze możliwość swobodnego wypowiadania się i na poprawność polityczną — mówiąc oględnie — się wypróżniamy, toteż mogę sobie pozwolić na stwierdzenie, że mnie Burial nie robi. Zapewne znajdą się tacy, co dołączą do grona groupies zespołu, ja na pewno tego nie zrobię, a co więcej – płytę będę traktował jako obiekt czystko kolekcjonerski. Będzie ładnie wyglądał i nic innego nie będę od niego oczekiwał.


ocena: 6/10
deaf
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/ExtolOfficial
Udostępnij:

29 października 2013

Nevermore – The Year Of The Voyager [2008]

Nevermore - The Year Of The Voyager recenzja okładka review coverNevermore w szczytowej formie i na bogato – tak w skrócie można opisać to dvd. Dość powiedzieć, że już pierwsza płyta powinna w zupełności nasycić wszystkich fanów ekipy z Seattle, a przecież pod nią kryje się jeszcze druga z tak zwanymi dodatkami, których, lekko licząc, jest w pizdu. The Year Of The Voyager to zapis wyczerpującego (dwie godziny!) koncertu, który Nevermore zagrali w październiku 2006 w Bochum (to gdziesik w Niemczech) w ramach trasy promującej ich najlepszy krążek – genialny „This Godless Endeavor”. Mimo iż właśnie ostatni longplej ma najwięcej reprezentantów (m.in. wspaniałe „Born”, „This Godless Endeavor” i „Sentient 6”), setlista została ułożona w sposób niezwykle przekrojowy, więc każdy fan znajdzie tu coś dla siebie, zwłaszcza pośród największych hiciorów. Mnie, oprócz najświeższego materiału, szczególnie rajcują zajebiste wykonania „Next In Line”, „Garden Of Grey”, „Enemies Of Reality”, „Inside Four Walls” i „The River Dragon Has Come”. O ich zajebistości przesądzają trzy sprawy. Po pierwsze, Loomisa wspomaga (nie po raz pierwszy zresztą) Chris Broderick, a to w końcu mistrz w swoim fachu. Po drugie, cały koncert gitarzyści zagrali na „siódemkach”, więc brzmienie jest po prostu mocarne, niekiedy nawet brutalne, a to wszystko przy mega selektywności. Nie wiem, w jakim stopniu obrabiali ten dźwięk w studiu, ale tym razem gówno mnie to obchodzi – wykop jest potężny. Po trzecie wreszcie – zaśpiewane są tak, że mucha (nawet pani ministra) nie siada. Zestaw utworów, wykonanie, brzmienie, zachowanie na scenie (niekiedy prezentują się lepiej niż niejedna death’owa kapela) – wszystko to sprawia, że koncert ogląda się niemal na klęczkach i z wywieszonym jęzorem. Zespół, muzyka i publika śpiewająca wszystkie teksty – tylko tyle i aż tyle. O wymyślnej scenografii, kostiumach, zadziwiających światłach czy pirotechnice radzę zapomnieć – oprawa wizualna trzyma rozmach „domokulturowy”, a i tak nie odnosi się wrażenia, że czegoś brakuje. Nawet fakt, że jakość obrazu dupy nie urywa (a miło by było) nie stanowi dla mnie powodu do narzekań. W kontekście płyty nr. 1 czepiałbym się wyłącznie czapki Dane’a, które to ustrojstwo wygląda co najmniej nie na miejscu (choć z drugiej strony lepsze to niż kowbojski kapelusz, w którym zdarzało mu się występować) i stanowi przeszkodę w zawodowym trząchaniu kłakami. Nie wiem, po co mu to – może bał się, żeby mu łba nie urwało przy takim wygarze? Teraz krótko o zawartości dysku nr. 2, bo na nim również upchnięto sporo. Na początek lecą — na szczęście dość zróżnicowane — fragmenty występów z kilku festiwali (po cztery kawałki z Wacken 2006 i Metalmanii 2006, oraz dwa z Gigantour 2005) – z jakością dźwięku i obrazu bywa różnie, ale doskonale potwierdzają wielką formę zespołu. Dalej mamy wszystkie oficjalne teledyski (w sumie osiem sztuk), wywiad z Warrelem, fragment koncertu na X-lecie Century Media (nic specjalnego) i trochę promocyjnych zapchajdziur z tej stajni. Ocenę już znacie, więc na koniec polecam wam wzięcie pod uwagę zakupu wersji z dwoma dodatkowymi krążkami audio – koncert z Bochum warto mieć i w takiej formie.


ocena: 9,5/10
demo

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

26 października 2013

Coroner – Punishment For Decadence [1988]

Coroner - Punishment For Decadence recenzja reviewAż strach zabierać się za klasyków, żeby się nie okazało, że się zreaktywowali i mają ochotę nagrać nowy krążek. Po, dajmy na to, dwudziestu latach poza obiegiem. Nie inaczej jest w przypadku szwajcarskiego trio Coroner, które ostatniego długograja wydało dokładnie dwie dekady temu, a które od jakichś trzech lat ostro koncertuje i nie mówi „nie” ewentualnym nowym wydawnictwom. Jak to jednak mawiali starożytni rzymianie „pecunia non olet”, więc tłumaczyć więcej chyba nie trzeba. Nim jednak będę miał powód, by powkurwiać się sprawiedliwie na kolejny obrócony wniwecz wizerunek i kolejną rozmienioną na drobne legendą, pozwolę sobie ukraść nieco waszego czasu na coś, co przyczynkiem do tej legendy było. A mianowicie drugi album muzyków, zatytułowany Punishment for Decadence. Trzeba od razu przyznać, że — jak na zaledwie rok różnicy między wydawnictwami — album jest dość wyraźnie różny od debiutu. Nie całkowicie inny, ale pomylić się raczej nie można. Bardziej kompleksowe i wielowarstwowe kompozycje, odejście od speedowych temp, większy nacisk położony na wirtuozerię i czytelność nagrań – to główne, ale nie jedyne różnice w stosunku do „R.I.P.” Nie ma za to najmniejszych zmian w miodności (pozdrowienia dla pamiętających stare magazyny o grach komputerowych) albumu i ociekającej go wręcz zajebistości. Wprawdzie już debiut zdradzał znamiona progresywnych zapędów, ale dopiero na Punishment for Decadence słychać to wyraźnie. Nie sposób również nie doszukać się wpływów hard rocka, czego koronnym dowodem jest cover „Purple Haze”, przede wszystkim zaś mnóstwo, porozrzucanych po utworach, smaczków. Jak na klasyczną pozycję przystało, kilka utworów doczekało się statusu kultowych, w pełni zasłużenie oczywiście: „Masked Jackal”, „Skeleton on Your Shoulder”, „Absorbed”. Ja dorzuciłbym jeszcze od siebie „Shadow of a Lost Dream", bo jakość riffu nieodmiennie wbija mi uszy w czaszkę. Punishment for Decadence jest dowodem na ponadczasowość dobrej muzyki, która po ćwierćwieczu od premiery nie zrobiła się ani odrobinkę mniej porywająca i wspaniała. I za takie albumy właśnie kocham lata 80-te.


ocena: 9,5/10
deaf
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/coronerband/

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

23 października 2013

Acrania – The Beginning Of The End [2013]

Acrania - The Beginning Of The End recenzja okładka review coverW Unique Leader muszą zatrudniać jasnowidza, albo przynajmniej mają jakieś wtyki w brytyjskim wywiadzie, dzięki którym wiedzą więcej niż inni. Coś musi być na rzeczy, bo nie jestem w stanie uwierzyć w to, że podpisali papierki z młodzikami z Acrania tylko na podstawie opisywanej epki. Ja rozumiem, że ta wytwórnia swoje najlepsze lata ma za sobą, ale chyba aż tak desperacko nie potrzebują nowych kapel? U podstaw tych moich zgadywanek leży poziom The Beginning Of The End, bo to materiał tak bardzo poprawny, że aż w porywach ledwie ocierający się o przeciętność. Czy ludzkość jest w stanie przyjąć kolejną dawkę super typowego, kompletnie pozbawionego tożsamości i oklepanego na wszystkie strony amerykańskiego brutalnego death metalu nowej daty z odchyłami w stronę death-core? Może i jest, ale tylko po to, żeby po chwili zespoliki typu Acranii wyszły jej bokiem. Jasne, gorszych kapel nie brakuje, a kolekcjonerzy takich bezpłciowych materiałów też trzymają się dzielnie, mimo to nie znajduję żadnego uzasadnienia dla istnienia Acrania w oficjalnym obiegu. Albo niech już sobie grają, skoro muszą, tylko proszę poza obszar piwnicy czy garażu z tym nie wychodzić. The Beginning Of The End (oby tytuł był proroczy dla losów zespołu) to ledwie 17 minut muzyki, a mimo to zmęczyć, znudzić i zniesmaczyć potrafi już w okolicach drugiego kawałka. Niestety, naciąć się łatwo, bo okładka jest fajna, a intro do przetrawienia, więc kilka osób pewnie o nich usłyszy.


ocena: -
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/Acraniauk
Udostępnij:

20 października 2013

Ihsahn – AngL [2008]

Ihsahn - AngL recenzja okładka review coverDo premiery najnowszego — piątego już — solowego albumu Ihsahna pozostało niewiele – kwestia godzin, o ile dobrze kojarzę. Nim jednak album ów wejdzie w moje posiadanie, nim przesłucham go odpowiednią ilość razy i będę mógł zrecenzować, trochę czasu zdąży jeszcze upłynąć. W oczekiwaniu na premierę i dorwanie się do niej katowałem więc ostatnio inny album Norwega – co by wejść w klimat i przypomnieć sobie, z czym tak właściwie będę się mierzył. Trafiło na dwójkę, czyli AngL. I zaczęły się schody, bo wcale mnie krążek nie zachwycił, ba, nawet mi brewka nie tykła. A po kopach jakie serwował „The Adversary” i — uciekając w chronologii wydawniczej wprzód — zlasowanym mózgu po „After”, spodziewałem się czegoś, co najmniej dobrego w chuj. „Eremity” do dziś nie obczaiłem zbyt dobrze, ale już zapowiada się na to, że będzie podobnie jak w przypadku AngL właśnie, czyli „harsh love”. Ale o tym inną razą. Wracając zaś do tematu – z perspektywy czasu zastanawiam się, jakim cudem mogłem uznać początek albumu za niestrawny i niewciągający. Tłumaczę to sobie pełnią, brakiem opadów (do których, nawiasem mówiąc, tak się przyzwyczaiłem, że gdy nie pada dłużej niż 3 dni, boję się, że coś złego się stało i może to apokalipsa) i generalnie wszystkim dookoła, bo gdybym tylko uznał, że wina była po mojej stronie, że byłem głuchy jak pień (nawet taki prastary, słowiański), musiałbym uznać również, że mnie serdecznie i z kretesem pojebało. A chciałbym mieć tę konstatację jeszcze przed sobą. No doprawdy – „Misanthrope” to wszak jeden z najlepszych kawałków w całej karierze Ihsahn, łączący wszystko, co było z tym, co miało się dopiero pojawić. Co więcej, w składzie na AngL pojawił się rasowy basista i rozjebał tak zawodowo, że nawet dr House z Hansem Klossem mogliby mieć problem z udzieleniem pomocy. Słuchając „The Adversary” i AngL jednego po drugim, dochodzi człowiek do przekonania, że to właśnie basista dodał albumowi ostatecznego szlifu i sprawił, że z czystym sumieniem można powiedzieć, iż technicznie, studyjnie, realizacyjnie — jak kto woli — album jest idealny. Perfekcja aż do najdrobniejszych szczegółów. Jak się jednak okazało, moje pierwsze romanse z płytą nie były tak całkiem nieświadome, jak mi się mogło wydawać. Otóż kilka, kilkanaście minut po mocarnym openerze, album zwyczajnie siada. Wrażenie to tak utkwiło w mojej głowie, że całkowicie zapomniałem o „Misanthrope”, „Malediction” i paru innych, naprawdę zacnych momentach. W głowie pozostały mi smęcenia i wycia, które za chuja nie mogły się podobać, nawet gdyby słuchacz był głucha i bez rak. Dopiero wielokrotne przewałkowanie albumu pozwoliło zmyć ten nieprzyjemny posmak i delektować się cacuszkami. Kompozycyjnie, ogólnie ujmując, płytą jest naturalnym rozwinięciem debiutu – coraz większą rolę odgrywają progresywne zagrywki, zaś emperorowego blacku coraz mniej. Na szczęście nie za dużo mniej. Pewną ciekawostką, która szczególnie przypadła mi do gustu, są melodyjne wstawki w klimatach, zwykle, bardzo odległych od blacku czy nawet metalu, a które nadają płycie dalszych odcieni i emocji. Za to gościnny udział frontmana Opeth uważam za czysto kurtuazyjny i z muzycznego punktu widzenia całkowicie nic niewnoszący i zbędny. Ale tam jest i nic na to poradzić się nie da. Podsumowując, bo rozpisałem się i tak cholernie, album uważam za fantastyczny. Mimo względnie słabszej kondycji Ihsahna w sferze kompozycyjnej, wszystko inne jest po prostu peachy. Szczególnie bas. 9 się należy jak chłopu pole.


ocena: 9/10
deaf
oficjalna strona: www.ihsahn.com

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

17 października 2013

Armagedon – Thanatology [2013]

Armagedon - Thanatology recenzja okładka review coverPewnie nie przesadzę, gdy napiszę, że „Death Then Nothing” to najczęściej słuchana przeze mnie płyta w ostatnich latach, co oznacza hmm… kilka tysięcy odpaleń. Armagedon tamtym materiałem z jednej strony obiektywnie pozamiatał, a z drugiej idealnie wstrzelił się w moje gusta. Teraz, po premierze krążka numer trzy, album z 2009 będzie miał dłuższą chwilę spokoju, bo odtąd mam zamiar katować w kółko tylko Thanatology. Taaak, moi mili, bracia Maryniewscy i Spółka nie tylko utrzymali zajebisty poziom poprzednika, ale i w paru elementach go podnieśli, choć wydawało się to niewykonalne. Możecie mi wierzyć lub nie, ale płyta wywołuje jeszcze większe zniszczenia niż wyborny „Death Then Nothing”: jest bardziej wyziewna, szybsza (gdy trzeba, to nawet dużo szybsza), bardziej techniczna (na tyle, ile trzeba – bez popadania w szaleństwa), mocniej nasycona świetnymi solówkami (duży plus dla występującego w gościach Pająka), różnorodna… Na Thanatology mamy też garść smaczków/ciekawostek, jak choćby fragment „Helix” zaśpiewany po polsku (wyszło super!), trochę elektroniki (rzecz raczej zbędna) oraz kilka rzygnięć Cezara z Christ Agony. Chwytliwość i wokale Slavo pozostały natomiast bez zmian, bo i co tu zmieniać. Warto zwrócić uwagę na wyraźną poprawę brzmienia – wystarczyło zmienić studio i zatrudnić człowieka z wyczuciem, żeby efekt końcowy miażdżył. Sam styl ponownie pozostał nienaruszony – rdzeń muzyki jest super klasyczny, a cała oprawa współczesna i pełna świeżości. W każdym utworze na Thanatology słychać, że włożono weń nie tylko sporo pracy, ale przede wszystkim serducha, dzięki czemu obcujemy z pierwszorzędną brutalną death’ową rzeźnią zagraną z polotem i pełnym zaangażowaniem. To dlatego „Vultures”, „Corridor”, „Cemeteries”, „Helix” i pozostałe kawałki z Thanatology z taką łatwością trafiają do świadomości i zagnieżdżają się w niej na dobre. Płyty tego kalibru to teraz wielka rzadkość, więc nawet nie zachęcam, a wręcz namawiam do zakupu!


ocena: 9/10
demo
oficjalna strona: www.armagedon.net.pl

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:

Udostępnij:

14 października 2013

Carcass – Surgical Steel [2013]

Carcass - Surgical Steel recenzjaNie ufam Carcass za grosz od pierwszych chwil ich powrotu na scenę, bo z daleka śmierdziało to skokiem na łatwą kasę. Potwierdzenie tych przypuszczeń znalazłem w niekończących się wspominkowych trasach i późniejszej ewakuacji Amotta, który podobno spieprzył ze składu jak tylko usłyszał o przygotowaniach do nagrania nowej płyty. Ostateczne potwierdzenie to załamujący poziom Surgical Steel. Mimo iż jestem do jegomościów i ich motywacji nielicho uprzedzony, to naprawdę wiele mógłbym im wybaczyć, gdyby tym album mnie rozjebali na drobne kawałki.

Niestety, Surgical Steel jest płytą karykaturalną, nieprzekonującą, nieskładną i najpewniej zmajstrowaną tak, by znalazło się na niej „dla każdego coś miłego” – przy czym przez owego „każdego” należy rozumieć młodzików, którzy bez ładnych melodyjek obyć się nie mogą, a Carcass poznali dopiero po 2007. To pewnie dla tych najmniej zorientowanych w temacie ludzi panowie Steer, Walker i Wilding sklecili ten pokraczny krążek z patentów rozpaczliwie naśladujących te co bardziej rozpoznawalne/zajebiste z „Necroticism”, „Heartwork” i „Swansong”. Mało tego, te nawiązania (i autoplagiaty) zlepili jak popadnie, w sposób kompletnie nieprzemyślany, przez co sąsiadują z sobą patenty zupełnie nieprzystające (zazwyczaj rokendrole z blastami), absurdalne, brzmiące po prostu głupio (nie znajduję na to innego określenia), a konstrukcja większości kawałków zwyczajnie załamuje. Nie ma w tym ani naturalnej przebojowości i luzu „Swansong”, ani nowatorstwa „Heartwork”, ani tym bardziej morderczego chłodu „Necroticism” – ot kilka melodyjnych, doprawionych przypadkowymi blastami piosenek, których szybko odechciewa się słuchać, bo najzwyczajniej w świecie wkurwiają swą banalnością. Żaden to „absolute poserslaught”, panie Walker!

Technicznie jest oczywiście cacy, brzmieniem zajmowali się najlepsi fachowcy (choć jak na mój gust dźwięk garów jest zbyt sterylny), a oprawę płyty przygotowano bardzo estetycznie, tylko klimatu i uczucia (oprócz zachłanności) trudno się tu doszukać. Na plus mogę odnotować tylko naprawdę dobry i rozpoznawalny wokal Walkera (bo z poziomem tekstów jest bardzo różnie) oraz kilka fragmentów (bo na pewno nie całych utworów) — w „Unfit For Human Consumption”, „316L Grade Surgical Steel”, „Noncompliance To ASTM F899-12 Standard”, „Captive Bolt Pistol”… — brzmiących, w przeciwieństwie do reszty, dość świeżo (o ironio!) i konkretnie. Tych kilka riffów i zagrywek nie jest jednak w stanie w żaden sposób uczynić materiału bardziej znośnym.

Surgical Steel to dla mnie płyta, którą można przesłuchać z zaciśniętymi zębami, zapłakać nad nią, a potem dla świętego spokoju rzucić na półkę do reszty kolekcji. Choć to zakrawa na żart, ta popierdółka ma realną szansę stać się największym bestsellerem w dziejach Carcass. Fani porządnego ścierwa ukojenie znajdą na płytach Exhumed, Disgorge, General Surgery, Dead Infection, Impaled, The County Medical Examiners czy nawet Aborted.


ocena: 5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/OfficialCarcass

inne płyty tego wykonawcy:




Udostępnij:

11 października 2013

Hieronymus Bosch – Artificial Emotions [2005]

Hieronymus Bosch - Artificial Emotions recenzja reviewNa zakończenie przygody z Hieronymusem opisywanym pozwoliłem sobie zachować ich dzieło najdoskonalsze, dopieszczone w najdrobniejszych szczegółach, niemal zasługujące na miano arcydzieła, a mianowicie drugi krążek zatytułowany Artificial Emotions. Przekonanych przekonywać nie trzeba, gdyż – jak już kiedyś pisałem – muzyka Rosjan broni się sama, niezależnie od tego, za który albumu człowiek się zabierze i jaki ma gust. Tak, proponowane przez moskiewski kwartet spojrzenie na muzykę odporne jest na wszelkie braki gustu i rozmaite dewiacje, z jednym wszak założeniem – osoba musi mieć minimalną chociaż wrażliwością muzyczną. Tym zaś, którzy nie mieli jeszcze styczności z Rosjanami, a którzy dumnie podpisują się pod powyższym założeniem, zaproponowanie Artificial Emotions to jak podanie wody spragnionemu. Albo sfiksowanej babie – chłopa. Nie było chyba od czasów Death kapeli, która nie siląc się na żadne ekstremy (szczególnie ilościowe), potrafiłaby tak sprawnie zagospodarować czas i przestrzeń w swojej muzyce. Wsłuchując się w drugi album Hieronymusa ma się wrażenie, że pustka stanowi połowę ich muzyki, a mimo tego dzieje się tam naprawdę wiele. Co więcej, dzięki temu zabiegowi słychać doskonale najdrobniejszy detal i najskromniejszy szczegół, a one właśnie decydują o wielkości muzyki i klasie muzyków. Warto przy tym zauważyć, że na tech-deathowe standardy Rosjanie są bardzo stonowani i spokojni, można by nawet rzec – mało metalowi. Dla mnie nie stanowi to jednak najmniejszego problemu, bo nie zwykłem metalowości w metalu mierzyć ilością hałasu. Na co zwykłem zaś zwracać uwagę, to swoboda w obsłudze instrumentów, łatwość w przemieszczaniu się pomiędzy kolejnymi częściami utworu i lekkość kompozycyjna – a tym właśnie krążek stoi. „Third Half”, „Escape from Primitivity”, „Tired Eyes”, „Blind Windows Stare”, czy każdy inny kawałek mogą posłużyć za przykład jak należy grać techniczny death i mogą być tymi ulubionymi. Jakkolwiek by do tego podchodzić, lektura Artificial Emotions zawsze i w każdych warunkach będzie ciekawa i przyjemna, i każda z niemal 45 minut będzie dobrze spędzonym czasem.


ocena: 9/10
deaf
inne płyty tego wykonawcy:
Udostępnij:

8 października 2013

Morbid Angel – Formulas Fatal To The Flesh [1998]

Morbid Angel - Formulas Fatal To The Flesh recenzja okładka review coverZmiany, zmiany, zmiany… Sporo ich zaszło przed wydaniem Formulas Fatal To The Flesh – poleciał ideologicznie odstający Vincent, skutecznie zniechęcono Rutana, a Trey tknięty transcendentnym palcem The Living Continuum postanowił samodzielnie stworzyć cały materiał na tą płytę. Nie do końca mu to wyszło, bo swoje trzy grosze — kompozycyjnie zupełnie nieistotne — dorzucił Piotrek Sandoval. Wracając do Azagthotha, wziął on trochę staroci (sięgających nawet początków zespołu), wymieszał je ze świeżymi pomysłami, wpływami trawy i Energii Kosmosu. Rezultat — przynajmniej jeśli chodzi o część death metalową — jest naprawdę dobry. Jest brutalnie, tempa większości kawałków są zabójcze (Commando zamiata jak należy, nie oglądając się na nikogo), riffy odpowiednio wkręcają się w głowę, a solówki to prawdziwa zajebicha. Są jeszcze wokale (i basy) Tuckera – spisał się nieźle, wyrabia nawet przy porąbanych textach Treya (a to łatwe nie jest, oj nie!) i co najważniejsze – nie próbuje naśladować poprzednika. Jak mi nie wierzycie, to posłuchajcie chociażby „Heaving Earth” (dobry napierdol na rozpoczęcie), „Bil Ur-Sag” (krótki, brutalny i dosadny), „Chambers Of Dis” (pierwsza solówka – najlepsza na płycie), albo wyjątkowo skontrastowany klimatycznie „Covenant Of Death”. Irytować mogą te wszystkie hymny, pieśni, wezwania, srutututu… czyli kawałki instrumentalne, które niczego ciekawego sobą nie prezentują, a sprowadzają się do jakiegoś plumkania. Poza tym odnoszę wrażenie, że kilka rzeczy Morbidzi zrobili tu w pośpiechu. Ot np. brzmienie – jest dobre, ale na pewno mogli się do niego bardziej przyłożyć. Nie zaszkodziłby wyraźniejsze wokale, ale tu akurat krótki staż Stevea i ogromna presja na nim spoczywająca chłopaka rozgrzeszają. Schorowane Aniołki trzasnęły album, który na pewno nie jest ich najlepszym, ale nadal trzyma poziom i stanowi smakowity kąsek dla fanów technicznego death metalu. Cóż, Trey najwyraźniej przecenił opatrzność Starożytnych. Chyba, że to zasługa gazów ulatniających się z florydzkich bagien?


ocena: 8/10
demo
oficjalna strona: www.morbidangel.com

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:

Udostępnij:

5 października 2013

Nasum – Grind Finale [2005]

Nasum - Grind Finale recenzja okładka review coverPłyty kompilacyjne rzadko kiedy prezentują sobą coś ciekawego i w obecnych czasach są czymś niezbyt trafionym (tyczy się to zwłaszcza debestofów), ale gdy w łapska wpada takie cudo, to można się tylko zachwycać. To dwupłytowe wydawnictwo robi wrażenie już od początku – formą wydania. Jest to porządny, bardzo estetycznie zrobiony cd-book w twardej okładce, z potężną 80-stronicową książeczką. Mamy w niej ciekawe notki oraz „biografię”, składającą się z opisów zawartości i okoliczności powstania tego, co zespół zarejestrował podczas piętnastu różnych sesji. Poza tym znajdziecie tam: okładki, prawie wszystkie teksty (oj sporo tego…) oraz masę fotek. Jest co oglądać, jest co czytać, szczególnie, że zapiski zawierają informacje, o których nie wszyscy muszą wiedzieć. Ot chociażby, że „nasum” (fonetycznie: nazum) to po prostu… nos! Dowiadujemy się także — w co dziś trudno uwierzyć — że kapela powstała dla żartu i stąd ta oryginalna nazwa. Co do muzyki – Grind Finale to zbiór kawałków z przeróżnych epek, splitów, mcd-ków, składanek, winyli… Są także bonusy z japońskich wersji „Human 2.1”, „Helvete” i „Shift” oraz niepublikowane numery, które zostały nagrane przy okazji sesji pełnych albumów. Daje to aż 152 (!!!) piosenki, czyli… ponad dwie, kurwa jego mać!, godziny grindowych wymiotów i napierdalań. I tu ciekawa sprawa – wbrew temu, co można by oczekiwać, wysłuchanie tego łomotu w całości za jednym posiedzeniem wcale nie nudzi (nie przesadzam) i jest — o dziwo! — wykonalne. Mimo to — dla lepszego „trawienia” i ogarnięcia tematu — jednak najlepiej dawkować sobie w porcjach po 30 tracków. Jako że jest to niemal cały dorobek kapeli (poza nagraniami z prób czy zaginionymi), to trafiły się i te najstarsze twory, ale na szczęście w ich przypadku dokonano niezbędnych poprawek w brzmieniu, przez co obędzie się bez niepotrzebnych drgawek. Cholernie dobrze się tego słucha, przyjemnie jest się przyjrzeć, jak ten zespół zmieniał się na przestrzeni lat i z niemal cover-bandu Napalm Death (no bo trudno inaczej określić początki Nasum) stawał się coraz mocniejszym i ważniejszym (przy okazji posiadającym własny styl) przedstawicielem nowszej generacji grindu. Spośród wydawnictw zebranych na Grind Finale moją szczególną uwagę zwróciły: split 7" „Smile When You’re Dead” (sporo carcassowych klimatów i melodyki, taki „Reek Of Putrefaction” na speedzie), mcd „Industrislaven” i „Regressive Hostility” (naprawdę świetny materiał, dzięki któremu podpisali papiery z Relapse). Bardzo dobrze prezentują się oczywiście wszelkie bonusy do ostatnich płyt, numerom niepublikowanym też niczego nie brakuje. Warto jeszcze wspomnieć o paru wyjątkowych utworach. Ciekawe są, inspirowane wiadomo kim, balladki „Red Tape Suckers” (3 sekundy) i „Rens” (może ze 2). Prawie śmieszny jest „The Political Structure Is Not What It Seems In The So Called Lucid View That Man Has Upon Today’s Society. What The Eye Sees Is A Lie.”, którego tytuł — jak słusznie zauważono — czyta się dłużej niż trwa ten krótki łomot. Polecam wszystkim pierwotną wersję „Fury”, który jest bez wątpienia najbardziej melodyjnym i chwytliwym tworem w historii Nasum. Sprawdźcie też covery (jest ich kilka) bo wyszły całkiem całkiem, a mam tu szczególnie na myśli „Unchallenged Hate” (musieli się za nich zabrać, musieli!) i „Tools Of The Trade”. Hmm… W ten sposób można rozpisywać się właściwie o większej części tego, co na tych dwóch płytach znajdujemy, a to tylko dowód na to, jak wyjątkowym zespołem był Nasum. Inny jest taki, że poprzez własną muzykę wpłynęli na jeden ze swoich ulubionych bandów – to dzięki nim Napalm Death powrócili do tego, co im najlepiej wychodziło. Przyznacie, że często się takie akcje nie zdarzają? Zastrzeżeń nie mam żadnych, więc polecam to wydawnictwo wszystkim miłośnikom muzycznej brutalności – jest warte swojej ceny! Przy tym to doskonały prezent (szkoda tylko, że to w sumie epitafium), dla tych którzy nigdy na oczy nie widzieli nawet ułamka spośród zgromadzonych tu rarytasów. Co prawda nie ma potrzeby oceniać Grind Finale, ale za cholerę nie mogę się powstrzymać – 10!


ocena: 10/10
demo
oficjalna strona: www.nasum.com

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij: