31 lipca 2021

Grave Miasma – Abyss Of Wrathful Deities [2021]

Grave Miasma - Abyss Of Wrathful Deities recenzja okładka review coverObstrukcja bardzo! Aż ośmiu lat potrzebowali muzycy Grave Miasma, żeby wreszcie wydusić z siebie następcę gorąco przyjętego debiutu. I chociaż w międzyczasie „jakieś coś” się u nich działo — epka i zmiany w składzie — to można było mieć pewne obawy, co do kreatywności i przyszłości zespołu. Jednocześnie, niezależnie od wszystkiego, niebezpiecznie rosły wymagania w stosunku do ewentualnego następcy „Odori Sepulcrorum”, bo na tamtym albumie Anglicy zawiesili sobie poprzeczkę naprawdę wysoko, więc każdy fan obleśnego death metalu chciałby więcej takiego grania. Tylko może podanego trochę inaczej…

Czy wobec powyższego „Abyss Of Wrathful Deities” miał szansę przebić debiut i zaspokoić rozbuchane oczekiwania słuchaczy? Nie sądzę. I raczej nie ma to nic wspólnego z poziomem samej muzyki, a z wcześniejszymi wyobrażeniami na jej temat. Z jednej strony chciano czegoś nowego i zaskakującego, z drugiej zaś, żeby zbytnio nie odbiegała od „Odori Sepulcrorum” – pogodzić się tego nie da(ło), mimo to krążek brzmi, jakby Grave Miasma próbowali. No i cóż, zważywszy na to, w jak hermetycznej stylistyce się obracają, Anglicy stworzyli materiał nieco inny, z inaczej rozłożonymi akcentami, choć wciąż mający dość punktów wspólnych z pierwszą płytą, żeby można było mówić o ciągłości. W mojej opinii rezultat jest co najmniej bardzo dobry, ale nie zdziwię się, gdy znajdą się i tacy, dla których zespół w pewnych kwestiach zwyczajnie dał dupy.

Pierwsze, co się rzuca w uszy, to fakt, że Abyss Of Wrathful Deities nie jest albumem tak surowym i ponurym jak debiut, jest natomiast bardziej zniuansowany i wyraźnie szybszy, jednak o ekstremalnych tempach nie ma tutaj mowy. Zespół uwypuklił groove (w tym taki w stylu klasycznego death metalu), wprowadził rozbudowane i ściśle zespojone ze strukturami partie solowe (fajnie podkreślają klimat i dynamikę utworów) oraz mocniej niż kiedykolwiek zarysował linie melodyczne. Ponadto Grave Miasma nagrali całość zadziwiająco czysto i przejrzyście, choć mogli znacznie, znacznie głośniej. Dzięki tym zabiegom płyta, która ma źródła w z założenia dość odpychającej stylistyce, jest bardzo przystępna i wchodzi bez najmniejszego problemu od pierwszego przesłuchania. Czy to dowód na dojrzałość kompozytorską czy raczej wymiękanie – oceńcie sobie sami. Jedno jest pewne – zespół już tak chętnie nie będzie wymieniany w jednym rzędzie z Dead Congregation i Cruciamentum.

Jak dla mnie, Grave Miasma za sprawą Abyss Of Wrathful Deities udowodnili, że nie stoją w miejscu, że mają jakiś pomysł na siebie i wcale nie muszą się ograniczać do wałkowania riffów pod Incantation. Nie szukałem na tej płycie nowej jakości ani eksperymentów, toteż nie mam tutaj specjalnych powodów do narzekań.


ocena: 8/10
demo
oficjalna strona: www.gravemiasma.co.uk

Udostępnij:

18 lipca 2021

Degial – Death’s Striking Wings [2012]

Degial - Death’s Striking Wings recenzja okładka review coverSzwedzi zaczynali przygodę z muzyką jako Degial Of Embos, który to pogrzebali po zaledwie dwóch demówkach, by chwilę później wystartować od początku, już jako Degial. Trudno stwierdzić, co też się z chłopakami działo w tak zwanym międzyczasie, ale wywarło to na nich niezatarte wrażenie, bo zamienili trampki i niebieskie jeansy na skóry, łańcuchy i pasy amunicyjne. A w muzyce, no cóż… Death’s Striking Wings rozpoczyna się dość typowo i niewinnie, więc w pierwszych chwilach można posądzić chłopaków wyłącznie o fascynacje rodakami z Dissection, Sacramentum czy Necrophobic, ale z minuty na minutę materiał staje się coraz mniej oczywisty i nabiera fajnej wyrazistości.

Degial łoją pierwotny i surowo brzmiący death metal, w którym mieszają się wpływy amerykańskich protoplastów gatunku w postaci Possessed, Morbid Angel (najdalej do „Covenant”), Death (do „Scream Bloody Gore” i basta) czy Necrovore z bardziej melodyjnymi przedstawicielami szwedzkiej szkoły, których wymieniłem powyżej; przy czym w utworach zdecydowanie dominują inspiracje kapelami zza oceanu. Oczywiście tak poskładana muzyka jest zajebiście oklepana i nic nie wnosi do stylu jako takiego, aaale zagrano ją z odczuwalną pasją i zaangażowaniem, że budzi uznanie i po prostu musi się podobać. I chociaż Death’s Striking Wings charakteryzuje się większym pierdolnięciem niż większość wspomnianych klasyków, to wiernie odtwarza obskurną i przesyconą śmiercią atmosferę nagrań sprzed 20-25 lat i brzmi (za nagrania odpowiada ikona szwedzkiej sceny Fred Estby) w pełni autentycznie.

Z brakiem ogólnej oryginalności Death’s Striking Wings wiąże się pewien paradoks, bo z jednej strony można bez trudu wskazać, od kogo kolesie z Degial zapożyczyli sobie konkretny element, a z drugiej wcale nie ma wielu kapel, które by potrafiły w najdrobniejszych niuansach tak jednoznacznie i sprawnie nawiązać do klasyków. Weźmy na przykład „Serpent’s Tide” czy „Temple in Whirling Darkness”, w których pojawiają się riffy jakby żywcem wyjęte z „Seven Churches” – czegoś takiego nie słyszy się codziennie. Jeszcze ciekawiej wyglądają wpływy Morbid Angel, bo te z każdym kolejnym kawałkiem przebijają się coraz mocniej, by w połowie płyty przybrać absurdalne rozmiary. Niektóre utwory („Perpetual Fire” albo wolniejszy i bardziej rozbudowany „Death’s Striking Wings”) to niemalże medley’e polepione z przebojów Morbidów. Czy to źle? Nie przy tym poziomie wykonania i chwytliwości! Wcześniej na szwedzkiej ziemi chyba tylko Luciferion i Soulreaper tak wyraźnie inspirowali się Morbid Angel, przy czym ten drugi zespół był też personalnie powiązany z Dissection i Sacramentum…

Death’s Striking Wings to szybkie tempa, ostre riffowanie, solówkowe szarpidructwo i wściekłe darcie mordy (Pete Helmkamp z Angelcorpse się kłania), a to wszystko bez udziwnień, komplikowania na siłę i słodzenia, w dodatku zamknięte w błyskawicznie umykających 36 minutach. Jeśli tak podany death metal do was przemawia, to debiut Degial sprawi wam mnóstwo radości. Bardzo dobra płyta!


ocena: 8,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/profile.php?id=100063464230015

podobne płyty:

Udostępnij:

14 lipca 2021

Gojira – Fortitude [2021]

Gojira - Fortitude recenzja okładka review coverPięć lat oczekiwania na nowy album Gojira wypełniały mi rozmaite zapowiedzi, spośród których szczególny nacisk położono na te — a przynajmniej ja to właśnie na nich najbardziej się skupiłem — o powrocie do stylistyki znanej z „The Way Of All Flesh”, więc jako wielbiciel tamtego krążka byłem podjarany, że znowu będzie ciężko, technicznie i stosunkowo brutalnie. Tymczasem pierwsze upublicznione single, abstrahując od ich poziomu, nie miały z takim graniem nic wspólnego. A zatem kłamali, oszusty jedne? Nooo nie. Nie do końca, bo w paru (dosłownie) ostatnich utworach takie nawiązania istotnie się pojawiają, ale wydaje mi się, że ich głównym zadaniem jest zainteresowanie/utrzymanie zainteresowania fanów tego bardziej ekstremalnego oblicza kapeli.

Czy się to komuś podoba czy nie, Fortitude to w ogromnej części bezpośrednia i dość bezpieczna kontynuacja poprzedniej płyty wraz z niemal wszystkimi jej zaletami i niektórymi wadami, lecz pozbawiona eksperymentów, zauważalnych nowinek i świeżości tamtego materiału. Trochę to mało jak na pięcioletnią przerwę, czyż nie? Tym bardziej, że „Magma” była dla Gojira pewnym przełomem – zespół pokazał się światu z zaskakująco przystępnej/łagodnej strony i to chwyciło, bo trafił do wielu odbiorców spoza metalowych kręgów. Teraz Francuzi przede wszystkim starają się wykorzystać komercyjny potencjał i często-gęsto powielają znane i sprawdzone patenty, ale na szczęście dla siebie czynią to na tyle rozsądnie i z umiarem, że Fortitude jako całość broni się całkiem nieźle i — jak to piszą w anonsach — zyskuje przy bliższym poznaniu.

Album charakteryzuje się bardziej wyrównanym poziomem utworów niż „Magma” i słucha się go nieco łatwiej (czyli bez totalnych zgrzytów), co jednak nie oznacza, że wszystkie kawałki są równie udane. Jak na moje ucho niektóre fragmenty są zbyt rozwlekłe (w „Hold On”, „New Found”, „The Trails”), inne niepotrzebne (jak tytułowy, będący „mruczankowym” wstępem do mruczanki w „The Chant”) i w rezultacie w muzykę wkrada się za dużo monotonii. Ponadto odnoszę wrażenie, że w paru miejscach ideologia staje się dla Gojira ważniejsza niż same dźwięki, na czym traci wyrazistość utworów. Przeciwwagą dla pojawiających się zmiękczeń i przynudzania jest zestaw numerów zajebiście chwytliwych („Born For One Thing” i „Another World”) oraz mocnych i dynamicznych (jak „Into The Storm”, „Grind” czy „Sphinx”) – to właśnie dzięki nim przez 52 minuty Fortitude brnie się z dużą przyjemnością i naprawdę szkoda, że takich kompozycji nie znalazło się tu więcej. Po stronie plusów warto również wymienić zróżnicowane wokale. Mimo iż Joe coraz częściej stosuje czyste zaśpiewy, to są one na tyle urozmaicone i pewnie wykonane, że zupełnie nie przeszkadzają.

Chociaż pod pewnymi względami Fortitude jest płytą lepszą i bardziej spójną od poprzedniej, wydaje mi się, że to jednak „Magma” będzie częściej wspominana po latach jako materiał, który wniósł do dorobku Gojira coś nowego i niespodziewanego. Opisywany album to po prostu kolejna pozycja w ich dyskografii. Solidna, to fakt, ale bez szału.


ocena: 8/10
demoe
oficjalna strona: www.gojira-music.com

inne płyty tego wykonawcy:










Udostępnij:

4 lipca 2021

Pestilence – Exitivm [2021]

Pestilence - Exitivm recenzja okładka review cover„Ale to już było i nie wróci więcej”… Nic z tych rzeczy – to powraca wciąż i wciąż, a ja powoli mam już tego dość. Na Exitivm — obowiązkowo nagranym w całkowicie nowym składzie — Patrick Mameli po raz kolejny próbuje w muzyce nawiązać do wielkości „Testimony Of The Ancients” i „Spheres” i ożenić ten wiekowy już styl z nowoczesnym (czy po prostu – współczesnym) brzmieniem, w którym zasmakował zaraz po pierwszej reaktywacji zespołu. Czy ta synteza się udała czy nie – ta kwestia w zasadzie schodzi na dalszy plan, bo na pierwszy wysuwa się niestety wtórność takich zabiegów oraz to, że sprawiają wrażenie przeprowadzanych na siłę. Uprzedzając pytania – to nie jest najgorszy album Pestilence, choć do najlepszych bardzo dużo mu brakuje.

Exitivm rozpoczyna rozwlekłe i niepotrzebne intro, które przechodzi w… intro do „Morbvs Propagationem” – utworu, który wraz z następującym po nim „Deificvs” (również z intrem) wskazałbym jako najbardziej udane na płycie. W tych dwóch kawałkach Pestilence pokazują wszystkie swoje atuty, absolutnie wszystko, co mają do zaoferowania i to właśnie nimi wyczerpują temat. Dzięki licznym urozmaiceniom zespołowi udaje się całkiem nieźle utrzymywać uwagę słuchacza, zainteresować go i to jest jakiś sukces, bo już kolejne utwory nie wprowadzają niczego nowego, nie zaskakują, jadą za to na ogranych schematach i skutecznie się rozmywają. Słuchając piątego numeru, nie pamiętam już, co było w czwartym. Słuchając szóstego, nie pamiętam, co było w piątym… I tak dalej. Exitivm brakuje wyrazistych riffów czy zapamiętywalnych melodii, a konstrukcja sporej części kawałków jednoznacznie wskazuje, na jakich utworach z przeszłości Mameli się wzorował. Oczywiście w drugiej części płyty (czyli od 10 minuty w gorę) również trafiają się jakieś lepsze momenty — w „Pericvlvm Externvm”, „Exitivm” czy „Dominatvi Svbmissa” — ale żeby je wyłapać trzeba trochę wysiłku i skupienia.

Aby pogłębić i tak już oczywiste nawiązania „Testimony Of The Ancients”, Mameli zdecydował się na użycie klawiszy, których plamy w zamyśle miały „robić klimat” oraz podkreślać niektóre partie. Piszę „w zamyśle”, bo w rzeczywistości są dość przypadkowo porozpieprzane po całym materiale, bez wielkiego związku z death metalowym trzonem, więc spokojnie mogłoby się bez nich obejść. Równanie do „Testimony Of The Ancients” dotyczy również ogólnego tempa materiału – jest średnio-średnie. Na Exitivm blasty zredukowano do minimum (pojawiają się jedynie w „Morbvs Propagationem”) i tego w ogóle nie rozumiem, bo Michiel van der Plicht specjalizuje się w szybkim i intensywnym graniu, a tymczasem w większości utworów nie ma nawet szansy solidnie rozruszać kończyn. Mimo wszystko i tak jego wkład w muzykę jest bardziej odczuwalny niż Joosta van der Graafa, którego bas przebija się na powierzchnię może przez kilka sekund.

O wykonaniu nie ma sensu się wiele rozpisywać, bo z jednej strony wysoki poziom jest „oczywistą oczywistością”, z drugiej zaś Patrick nie postawił kolegów przed wyjątkowo wymagającym technicznie materiałem, który mógłby im sprawić jakiekolwiek problemy. Więcej uwagi warto poświęcić brzmieniu, bo w tym aspekcie nowy krążek Pestilence mocno różni się od poprzedniego. Exitivm bliżej do przytłaczającego i mechanicznego soundu „Doctrine” i „Obsideo”, więc ogólnie jest cieżko, brutalnie i tak dalej, jednak kosztem spójności z muzyką. „Hadeon” miał dużo lepiej dopasowane brzmienie do stylu i w związku z tym całość wypadała po prostu naturalnie, a przy okazji również była bardziej dynamiczna.

Jak już wspomniałem na początku, Exitivm nie jest najgorszym albumem Pestilence, choć dla mnie na pewno słabszym i mniej przekonującym od poprzedniego. Podobnie jednak jak na „Hadeon”, nie ma tu ani jednego kawałka, który mógłby zostać ze mną na dłużej, i o który mógłbym drzeć mordę na ewentualnym koncercie. Pewien problem widzę także i w tym, że jeśli mnie nachodzi na muzykę w stylu „Testimony Of The Ancients”, to biorę się za „Testimony Of The Ancients”, tanie substytuty zaś pomijam.


ocena: 6,5/10
demo
oficjalna strona: www.pestilence.nl

inne płyty tego wykonawcy:






Udostępnij: