Pokazywanie postów oznaczonych etykietą 2025. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą 2025. Pokaż wszystkie posty

3 listopada 2025

Sadist – Something To Pierce [2025]

Sadist - Something To Pierce recenzja reviewSadist ma swój rozpoznawalny styl, który w pewnych okresach zachwycał fanów, zaś wszelkie odstępstwa od niego były przyjmowane hmm… w najlepszym razie bez entuzjazmu. Nie powstrzymało to jednak zespołu przed zapuszczaniem się w grząskie rejony, co dawało oczywiste rezultaty. Koniec końców muzycy najwyraźniej zrozumieli, w czym są mistrzami (czytaj: są akceptowani) i od jakiegoś czasu grają to, co trzeba, czy tego chcą, czy nie. W związku z tym Something To Pierce jest bezpiecznie sadistowy i zupełnie niczym nie zaskakuje, więc nie ma obaw, że takim materiałem Włosi komuś się narażą. Wiadomo, do topowych pozycji z dyskografii sporo mu brakuje, ale z tymi słabszymi nie ma nic wspólnego.

Dziesiąty album Sadist nie jest tak bardzo obciążony dużymi nazwiskami, jak to było w przypadku „Firescorched”, toteż i wymagania w stosunku do niego były automatycznie mniejsze. No i co? Nowa, dość anonimowa sekcja rytmiczna (obaj z Fate Unburied) stanęła na wysokości zadania i bez zarzutu wywiązała się z powierzonych obowiązków. Ba! Wydaje się, że chłopaki dali od siebie nawet więcej niż ich sławni poprzednicy, co słychać szczególnie w gęściej zaaranżowanych partiach perkusji (rytmy są ciekawsze, a blasty występują w większości kawałków) oraz finezyjnie powplatanych tu i ówdzie basowych solówkach – właśnie czegoś takiego oczekiwałem po Thesselingu i Goulonie.

Pod względem ogólnego pomysłu Something To Pierce nie odbiega od „Firescorched”, a co za tym idzie – sprowadza się przede wszystkim do kolażu znanych, lubianych i przestarzałych (klawisze…) patentów z mniej lub bardziej odległej przeszłości zespołu. Nie ma w tym nic odkrywczego ani wyjątkowo ambitnego, ale wysoki poziom instrumentalistów i spójność materiału sprawiają, że słucha się tego całkiem nieźle, chyba nawet lepiej niż poprzednika. Nie ma przestojów, dynamika jest w porządku, a melodie nieprzesłodzone. Hitów z tego raczej nie będzie, ale jako wypełniacze setu utwory z Something To Pierce powinny się sprawdzić nie najgorzej, zwłaszcza te doprawione blastami (choćby numer tytułowy albo „One Shot Closer”) albo z mocniej zaakcentowanym groove („The Best Part Is The Brain”). Dołuje tylko straszliwie mdły instrumental na zakończenie podstawowej wersji płyty – ani on klimatyczny, ani wirtuozerski, ot pitolenie bez konkretnego celu.

Produkcja Something To Pierce, choć lepsza od tej z „Firescorched”, jak dla mnie wciąż jest daleka od idealnej dla Sadist; brakuje mi mięcha w gitarach i tej zajebistej masywności znanej m.in. z „Season In Silence”. Z drugiej strony selektywność brzmienia budzi uznanie, co się tyczy nade wszystko bardzo wyraźnie pracującego basu.

Nie mam wątpliwości, że Sadist od poprzedniej płyty uskutecznia plan wydawniczo-emerytalny i kolejne płyty, o ile takowe powstaną, będą utrzymane w podobnym klimacie i na podobnym poziomie. Something To Pierce to dobry materiał, jednak traktuję go raczej jako pretekst do jeżdżenia w trasy niż sztukę, przez którą zespół chce coś głębszego przekazać.


ocena: 7/10
demo
oficjalna strona: www.sadist.it

inne płyty tego wykonawcy:


Udostępnij:

16 października 2025

Imperial Triumphant – Goldstar [2025]

Imperial Triumphant - Goldstar recenzja reviewPrzyznam szczerze, że umknął mi moment, kiedy Imperial Triumphant stał się dużym i rozpoznawalnym zespołem — przypuszczalnie miało to miejsce w momencie przejścia pod skrzydła Century Media — ale najważniejsze jest to, że wraz ze wzrostem popularności w twórczości Amerykanów nie pojawiły się żadne kompromisy. Muzyka tego specyficznego trio wciąż ewoluuje w nieprzewidywalnych kierunkach i nie przestaje zaskakiwać, a Goldstar jest tego najlepszym przykładem. To płyta, która z jednej strony logicznie uzupełnia i rozwija dyskografię grupy, a z drugiej znacząco odbiega od tego, co już znamy w jej wykonaniu.

To, co najbardziej uderza w konfrontacji z „Goldstar”, to absurdalna wręcz przystępność tego materiału w kontekście tego, jak pojebane dźwięki nań trafiły. Imperial Triumphant od zawsze słynęli z pokręconych patentów podanych w pokręcony sposób — wszak etykieta awangardy nie wzięła się z niczego — i Goldstar niczego w tym względzie nie zmienia, bo zespół robi młyn aż miło, swobodnie łącząc ze sobą rozmaite stylistyczne skrajności. Czymś zupełnie nowym jest natomiast to, że materiał jest wyjątkowo komunikatywny, przyjemny w odbiorze i wchodzi gładko już od pierwszego przesłuchania – jakoś tak podejrzanie łatwo się w nim połapać, zaś niektóre fragmenty (zwłaszcza „Hotel Sphinx” – toż to hit!) są po prostu… no… chwytliwe, a mimo to nie traci nic z ekstremalności.

Niski próg wejścia przy Goldstar po paru (a w zasadzie wszystkich) naprawdę wymagających krążkach trochę mnie zastanawia, bo muzycy Imperial Triumphant na etapie nagrań zapewniali, że właśnie składają do kupy swoje najbardziej złożone dzieło. Kto wie, może Amerykanie osiągnęli już taką dojrzałość kompozytorską, że nawet maksymalnie chaotyczne i odjechane pomysły potrafią zaaranżować w niemal piosenkowej formie – poszczególne utwory mają swoją osobowość, a jednak dobrze łączą się z pozostałymi i tworzą z nimi spójną (o dziwo!) całość. „Eye Of Mars” czy „Lexington Delirium” nie można pomylić z „Rot Moderne” albo „Industry Of Misery” – każdy ma do zaoferowania coś innego, choć spina je podobny klimat. Swoją drogą nie mogę oprzeć się wrażeniu, że Goldstar — świadomie lub nie — został podzielony za pomocą „NEWYORKCITY” i „Goldstar” na dwie części. Ta pierwsza jest bardziej lajtowa i więcej w niej formalnych nowości, natomiast druga jest bliższa rozbudowanym i przytłaczającym łamańcom, jakie Imperial Triumphant serwowali przez ostatnie lata.

Na podkreślaną już nie raz przystępność muzyki wpływa również bardzo czytelna produkcja, dzięki której do uszu słuchacza dociera więcej aranżacyjnych smaczków i detali, zwłaszcza tych pochodzenia niemetalowego. Zespół wespół z Colinem Marstonem wypracował brzmienie, które masywnością, ciężarem i przestrzennością wyróżnia Goldstar na tle poprzednich, zbyt cicho nagranych płyt, a jednocześnie ciągle jest charakterystyczne tylko dla Imperial Triumphant.

Amerykanie pozamiatali w swojej niszy! Nie pierwszy to już raz i oby nie ostatni, bo odważnej, ambitnej i perfekcyjnie zagranej muzyki nigdy zbyt wiele. Goldstar to doskonały materiał, szczególnie dla tych, którzy już kiedyś próbowali liznąć Imperial Triumphant, ale odbili się od szalonych wizji zespołu – tym razem mają szansę się wkręcić.


ocena: 9/10
demo
oficjalna strona: www.imperial-triumphant.com







Udostępnij:

6 października 2025

Putridity – Morbid Ataraxia [2025]

Putridity - Morbid Ataraxia recenzja reviewPutridity wizjonerami brutalnego death metalu nigdy nie byli i wydany po dziesięcioletniej przerwie Morbid Ataraxia niczego w tym temacie nie zmienia. I w sumie bardzo dobrze, bo przesadnie eksperymentujących i rozwijających się w dziwnych kierunkach kapel mamy obecnie stanowczo zbyt wiele. Włosi natomiast od początku grają swoje — bez kombinowania, unowocześniania na siłę czy sięgania po obce wpływy — i nawet nie próbują udawać, że mają jakiekolwiek ambicje, by wychodzić poza ramy tego stylu. W związku z tym ich czwarta płyta to produkt przeznaczony dla jasno określonego, a przy tym dość wąskiego grona odbiorców.

Wszelkie różnice między Morbid Ataraxia a poprzednimi krążkami — a nie ma ich oczywiście zbyt wiele — wynikają z tak prozaicznych kwestii jak upływający czas, sprzęt czy ludzie. For egzampel – ze składu, który nagrywał „Ignominious Atonement”, ostał się tylko założyciel Putridity, więc wraz z dokooptowaniem nowych muzyków siłą rzeczy coś tam delikatnie w wykonaniu się pozmieniało, ale nie na tyle, żeby zmienić charakter zespołu. Tu nadal chodzi o esencję brutalności, o intensywny, zagrany na maksymalnych obrotach wygrzew, w którym poszczególne instrumenty zlewają się w nieprzeniknioną ścianę dźwięku okraszoną dzikimi bulgotami. Nie ma znaczenia, czy leci „In Disgust They Shine”, „Molten Mirrors Of The Subjugated” czy „Overflowing Mortal Smell” – każdy numer ma miętosić tak samo, bo liczy się ogólne wrażenie, nie zaś indywidualne wyróżniki.

Czwarty album Włochów nie wnosi nic nowego do ich dotychczasowego dorobku, choć trzeba przyznać, że przy pierwszym odsłuchu rozbudza nadzieje na jakiś powiew świeżości i coś zaskakującego, bo wieńczy go aż 12-minutowy kawałek. No, no, taki kolos w wykonaniu Putridity – może być ciekawie, a już na pewno przytłaczająco. Skoro Deeds Of Flesh dali radę na „Reduced To Ashes”, to czemu nie oni? Ha! Ano dlatego, że to wykracza poza ambicje zespołu. „Immersed In The Spell Of Death” trwa tylko trzy i pół minuty, po których mamy przydługą ambientową przerwę przed niepotrzebnym coverem Enmity. Owszem, pod każdym względem wypada on lepiej od oryginału, no ale bądźmy szczerzy – poprzeczka nie była zawieszona zbyt wysoko.

Produkcja Morbid Ataraxia wydaje się mocniejsza i bardziej „natłuszczona” niż chociażby na „Ignominious Atonement”, ale to wciąż typowo podziemne — mimo iż uzyskane w profesjonalny sposób — brzmienie: szorstkie, surowe i utrzymane w niskich rejestrach – do takiej muzyki wręcz idealne. Samej płycie do ideału jednak trochę brakuje, choć tak naprawdę nie potrafię jednoznacznie stwierdzić, czego. Może zwyczajnie inne pozycje z dyskografii Putridity lubię bardziej? W każdym razie powrót zespołu oceniam pozytywnie.


ocena: 7,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/PUTRIDITY.OFFICIAL/

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:

Udostępnij:

20 września 2025

Teitanblood – From The Visceral Abyss [2025]

Teitanblood - From The Visceral Abyss recenzja reviewSwego czasu byłem przekonany, że skoro Teitanblood nagrali już swoje opus magnum, to do kolejnych albumów będą podchodzili na luzie i bez ciśnienia – po prostu pewni siebie i jakości przygotowanego materiału. Rzeczywistość okazała się jednak inna i „The Baneful Choir”, jak na standardy Hiszpanów, był albumem bardzo średnim, żeby nie powiedzieć – rozczarowującym. Zespół najwyraźniej miał tego świadomość, więc majstrując przez kilka lat przy krążku numer cztery, poprawił (zbyt) liczne błędy poprzednika. Rezultat: Teitanblood znów jest taki, jaki najbardziej lubię, czyli przede wszystkim radykalny muzycznie.

From The Visceral Abyss to nie tylko udana rehabilitacja po nieco niemrawym poprzedniku, ale także dowód na to, że Hiszpanie dojrzeli/rozwinęli się kompozytorsko, a przy tym, że nie powiedzieli jeszcze ostatniego słowa i ciągle mają w zanadrzu sporo dewastujących pomysłów. W muzyce Teitanblood jak zawsze przenikają się elementy ekstremalnego death i black metalu (tylko od indywidualnych preferencji zależy, kto czego usłyszy więcej, ja stawiam na death), co samo w sobie jest gwarancją… niczego, bo gdy nie ma w tym odpowiedniego zaangażowania, rezultat może przypominać „The Baneful Choir”. Na szczęście tym razem kwartet z Madrytu (tfu! hehe…) należycie przyłożył się do grania, więc o poziom żywiołowości i pierdolnięcia nie trzeba się martwić – album jest naprawdę brutalny, gwałtowny i chaotyczny oraz, intencjonalnie czy nie, zaskakująco łatwy w odbiorze. To ostatnie wynika z paru chwytliwych riffów (zwłaszcza w „Strangling Visions” i utworze tytułowym) oraz całej masy nieoczywistych solówek (np. pierwsza z brzegu zalatuje typową szwedzizną), z których część chyba nawet była improwizowana.

Objętościowo From The Visceral Abyss niemal nie różni się od poprzedniej płyty (52 minuty), a mimo to zawiera znacznie więcej muzyki sensu stricto. Zespół drastycznie ograniczył ambientowe spulchniacze-naciągacze-wkurwiacze (choć całkiem ich nie wyeliminował – vide zapchajdziura, która doczekała się osobnej ścieżki i tytułu – „Sevenhundreddogsfromhell”), nie wciska „klimatów” na siłę tam, gdzie to niepotrzebne, no i dużo szybciej przechodzi do konkretów, czyli intensywnego napierdalania. Na dobrą sprawę ambientu zostało tylko tyle, żeby podbijał kontrast i służył do dynamizowania muzyki, co przydało się zwłaszcza w zajebiście rozbudowanym „Tomb Corpse Haruspex”, który przy swojej monstrualnej długości (15 minut!) ani przez chwilę nie zamula, nawet w dość transowej końcówce.

Brzmienie From The Visceral Abyss, choć ostre i gęste, jest na tyle przejrzyste, że można bez trudu wyłapać większość aranżacyjnych niuansów i delektować się każdym riffem, co przy tempach osiąganych przez Teitanblood i młynie, jaki sobie upodobali, wcale nie jest takie oczywiste. Co istotne, nikt nie oskarży zespołu, że poszedł na kompromis i wypolerował sobie sound, bo wciąż zalatuje od niego piwnicznym syfem i piekielną siarą.

Teitanblood stosunkowo szybko dorobili się w podziemiu miana zespołu kultowego, jednak przez ostatnie kilka lat nie zrobili zbyt wiele, żeby ten status podtrzymać. Aż do teraz. From The Visceral Abyss zawiera wszystko, co w stylu Hiszpanów najlepsze, rozwija sprawdzone patenty, a zarazem stanowi wyraźny krok naprzód choćby w kwestii produkcji czy ogólnej przystępności. Klasa!


ocena: 8,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/ttnbld.official
Udostępnij:

12 września 2025

Unleashed – Fire Upon Your Lands [2025]

Unleashed - Fire Upon Your Lands recenzja reviewSpośród garstki weteranów szwedzkiego death metalu, która nam się jeszcze ostała przy życiu, to właśnie Unleashed w ostatnich latach wyrastają na liderów tego stylu, choć nawet nie są jego typowym przedstawicielem. Żadna inna zbieranina dziadów nie może się z nimi równać pod względem konsekwencji, wydawniczej regularności i w końcu stabilności formy. Pod względem wtórności także – którą to cechę Szwedzi przekuli w swój atut. Ekipa Johnny’ego Hedlunda od dłuższego czasu nie nagrała arcydzieła czy czegoś, co by można rozpatrywać w kategoriach „top 5”, ale w przeciwieństwie do innych nie daje powodów do rozpaczy.

Fire Upon Your Lands, piętnasta (!) płyta Unleashed, idealnie wpisuje się w to, co zespół robi równo od dekady, a co za tym idzie – zupełnie nie zaskakuje. Jedyne, co jaaako tako odróżnia ją od „No Sign Of Life”, to bardziej masywne brzmienie (ponownie nagrywali w Chrome Studios, ponownie Fredrik kręcił gałkami, czyli to może być kwestia przypadku) i trochę więcej żwawego blastowania (nie na tyle jednak, by nawiązać choćby do „Odalheim”). Same kompozycje są typowe i nie zdradzają odchyłów w żadną stronę, bo trudno tu o wyjątkowe hajlajty, jak i ewidentne mielizny – jest po prostu zajebiście równiutko. Kawałki są dość proste, zwarte, skoczne i wypakowane mnóstwem nawiązań do „Across The Open Sea”, więc, dopalone sentymentem, wchodzą gładko i jak mniemam świetnie sprawdzają się na żywo. Może i jest to wszystko strasznie oklepane i przewidywalne, ale gdy wchodzi taki „To My Only Son” z charakterystyczną dla Unleashed rytmiką, to nóżka sama zaczyna chodzić i nic nie można na to poradzić.

Fredrik Folkare, jako człowiek odpowiedzialny za całość muzyki, nie odwala fuszerki, mimo iż porusza się w bardzo wąskich ramach stylistycznych, w których nie ma miejsca na eksperymenty. Gitarzysta napisał dla zespołu już jakieś 100 utworów i siłą rzeczy pewne patenty muszą się w nich powtarzać; nie przeszkadza mu to jednak w tworzeniu kolejnych, które — jak „The Road To Haifa Pier”, „War Comes Again”, „Midjardarhaf” czy „Loyal To The End” — nie zawierają niczego odkrywczego, a cieszą. No i w solówkach potrafi się wytrzepać po mistrzowsku. Natomiast Johnny… Pomijam to, że momentami brzmi jak nie on, bo trudno od niego wymagać, żeby po tylu latach darcia mordy miał zadziorność i werwę dwudziestolatka. Można, jak mi się zdaje, wymagać od Hedlunda, żeby odrobinkę odświeżył i zróżnicował swoje teksty, bo już hurtowo powtarza pewne frazy i można od tego dostać zajoba. Serio, słuchając któryś raz o białym Chrystusie, czarnym horyzoncie, młotach czy otwartym morzu nie ma się pewności, jaka płyta leci…

Unleashed od dawna są na takim etapie, że kto miał ich polubić, ten polubił, więc najzwyczajniej w świecie mogą grać swoje, bez oglądania się na innych i ciśnienia na zawojowanie list bestsellerów. To się sprawdza, bo są w tym fajni i autentyczni. Doświadczenia i umiejętności mają dość, żeby co nieco poszaleć i wyjść poza sprawdzone schematy, jednak chyba nikt tego od nich nie oczekuje – oni zaś nie zawodzą fanów. Nawet jeśli poziom agresji w muzyce nie jest już taki, jak przed laty, to faktem niezaprzeczalnym jest, że skapcaniały Unleashed na Fire Upon Your Lands potrafi rozruszać znacznie lepiej, niż Amon Amarth w szczytowej formie.

Jaka będzie następna płyta Unleashed, oczywiście zakładając, że taka w ogóle powstanie? Ano pewnie bardzo podobna do tej. I poprzedniej. I poprzedniej. I poprzedniej… Ale komu by to przeszkadzało…


ocena: 7,5/10
demo
oficjalna strona: www.unleashed.se

inne płyty tego wykonawcy:


Udostępnij:

1 września 2025

Rivers Of Nihil – Rivers Of Nihil [2025]

Rivers Of Nihil - Rivers Of Nihil recenzja reviewTytuł piątego albumu Rivers Of Nihil na pierwszy rzut oka wygląda albo ma wyglądać jak deklaracja prawdziwości i niezachwianej stylistycznej konsekwencji w obliczu paru drastycznych zmian w składzie. Wiecie, taka trochę asekuracyjna próba wytłumaczenia ewentualnym czepialskim, dlaczego grają, tak jak grają. W każdym razie jest w tym zapowiedź czegoś grubego. Tymczasem materiał nie odbiega w znaczący sposób od tego, co z różnym skutkiem zespół robił dotychczas – Amerykanie wciąż korzystają z tych samych środków i inspiracji (Fallujah…). Mimo to rezultat jest dużo ciekawszy, niż ostatnio. Jedyna naprawdę istotna zmiana w stosunku do poprzednich płyt, choć dla niektórych może być dosyć kontrowersyjna, nie powinna natomiast zaskakiwać.

Niedługo po wydaniu mocno rozczarowującego „The Work” zespół pozbył się wokalisty i gitarzysty. Obowiązki tego pierwszego przejął basista Adam Biggs; wcześniej robił tylko „bakingi” i można było mieć obawy czy podoła, ale o dziwo jako główny krzykacz sprawdza się lepiej i mniej irytująco od Jake’a Dieffenbacha. Nie zmienia to faktu, że czasami lubi przeforsować i drze japę bardziej, niż tego sytuacja wymaga. Na posadę drugiego gitarniaka wskoczył kręcący się od dłuższego czasu wokół kapeli Andy Thomas z Black Crown Initiate, który przy okazji zajął się dodatkowymi wokalami… czystymi wokalami… całą masą czystych wokali. Thomas, co trzeba mu uczciwie oddać, śpiewa ładnie (choćby w „Water & Time”, „House Of Light” czy „The Sub-Orbital Blues”) i nawet przyjemnie się tego słucha w melodyjnych/klimatycznych fragmentach. Gorzej, gdy zaczyna śpiewać bardzo ładnie – wtedy robi się zwyczajnie mdło; osobną kwestią jest to, że te lukrowane partie trudno do czegoś dopasować.

W samej muzyce, jak już zaznaczyłem, do żadnego wielkiego przełomu nie doszło, choć na pewno jest ciekawsza, niż ta z „The Work”. Na Rivers Of Nihil Rivers Of Nihil podjęli się próby podania progresywnego death metalu w piosenkowej formie, w związku z czym całość jest krótsza, prostsza, bardziej zwarta i komunikatywna. W nowych utworach jest więcej życia, przestrzeni, kopa i przede wszystkim dynamiki. Nawet jeśli niektóre słabują kompozycyjnie — jak „Dustman” czy „Evidence” — to właśnie dynamiki nie sposób im odmówić. Dużo lepiej jest także z wyrazistością poszczególnych kawałków, co w głównej mierze jest zasługą udanych melodii oraz, przyznaję to z trudem, czystych wokali. Poza tym Amerykanie przypomnieli sobie o saksofonie, który w paru fragmentach wzbogaca struktury i dodaje fajnej głębi, nawet jeśli tylko podąża za istniejącym już motywem. Dodatku banjo nie zupełnie rozumiem.

Po Rivers Of Nihil nie oczekiwałem zbyt wiele, a dostałem całkiem klawy album, który może i nie nawiązuje poziomem do „Where Owls Know My Name”, ale jako easy listening naprawdę daje radę.


ocena: 7/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/riversofnihil

inne płyty tego wykonawcy:






Udostępnij:

25 sierpnia 2025

Behemoth – The Shit Ov God [2025]

Behemoth - The Shit Ov God recenzja reviewOstatnia dekada to dla Behemoth równia pochyła, a dziecinnie-prowokacyjnie nazwany The Shit Ov God miał być jej smutnym podsumowaniem. W kampanii medialnej tej płyty nie znalazłem dosłownie niczego, co by mogło do niej nastrajać optymistycznie — z niespójną (i raczej paskudną) stroną wizualną na czele — więc jeszcze przed pierwszym odpaleniem byłem gotów postawić na ten album the shit ov me. No i cóż… zespół nie dał mi do tego okazji, choć dzielnie czekałem z opuszczonymi gaciami przez prawie 40 minut, aż im się noga powinie.

Co zaskakujące, Behemoth mocniej niż ostatnio uderzył w deathmetalowe tony i zaserwował odbiorcom porządną dawkę czystej brutalności, nie zapominając jednak o bardziej klimatycznej stronie swojej twórczości. Wyszło z tego coś, co w duuużym uproszczeniu można nazwać wypadkową „Demigod”, „The Satanist” i „Thelema.6” – The Shit Ov God całkiem udanie łączy elementy tych płyt (niekiedy dość skrajne) w spójną, przekonującą i pozbawioną udziwnień całość oraz zamyka w rozsądnych 38 minutach. Dobrym przykładem wspomnianej synergii jest „To Drown The Svn In Wine”, który obok naprawdę gwałtownego wygrzewu (Inferno potrafi się jeszcze rozpędzić!) zawiera także chórki i trochę wyciszeń, a jego punktem kulminacyjnym jest sieczka wzbogacona chaotycznymi damskimi wokalami w stylu Diamandy Galás.

Spośród ośmiu utworów upchniętych na The Shit Ov God trudno wskazać choć jeden, który w szczególny sposób by się wyróżniał na tle całości i mógłby zostać potencjalnym hitem — jak „Once Upon A Pale Horse” i „Bartzabel” z poprzednich płyt — bo wszystkie prezentują podobny, równy poziom, a każdy z osobna pracuje dla dobra ogółu. Nawet dwa ostatnie kawałki, w których pierdolnięcie wyraźnie ustępuje miejsca klimatowi, nie odstają od średniej na tyle, żeby zepsuć/zaburzyć obraz tego materiału. Nie ma tu stylistycznych zgrzytów, nie ma przestojów czy kombinowania na siłę, więc słucha się tego co najmniej dobrze i z dużym zainteresowaniem. Stąd też zastanawia mnie, jak to możliwe, że numery, które bez zarzutu sprawdzają się na płycie, w formie singli wypadają tak mizernie. Najwyraźniej Behemoth dotarł do punktu, w którym to, co widać za bardzo — w dodatku negatywnie — rzutuje na to, co słychać.

O produkcji czy wykonaniu nie ma sensu się szerzej rozpisywać, bo to od dłuższego czasu klasa światowa – The Shit Ov God jest tego kolejnym potwierdzeniem. Wysoka jakość jest wręcz namacalna. Muzyka… muzyka w zasadzie nie przynosi niczego nowego. Niemniej jednak wolę to „nic nowego” zagrane z odpowiednim kopem i tak, że mucha nie siada, niż efemeryczne „nowe” podane bez przekonania, za to w otoczce wymyślnej ideologii. Trzynasta płyta Behemoth ma właściwe tylko jeden większy problem i polega on na tym, że przy pierwszym kontakcie odpycha brakiem konkretnej wizji.


ocena: 7,5/10
demo
oficjalna strona: www.behemoth.pl

inne płyty tego wykonawcy:










Udostępnij:

12 sierpnia 2025

Unmerciful – Devouring Darkness [2025]

Unmerciful - Devouring Darkness recenzja reviewStopniowa i rozciągnięta na wieeele lat ewolucja Unmerciful doprowadziła zespół — czy raczej muzyków będących jego trzonem — do punktu wyjścia: znów grają jak za czasów swojej bytności w Origin, co w niezbyt subtelny sposób podkreślili covererm „Vomit You Out”. Czy to kółko i powrót do korzeni w ogóle ma sens? Wydaje mi się, że — póki co! — tak, bo Unmerciful nie przekształcili się w kopię obecnego Origin, tylko wypełnili lukę po „starym”. Wiecie, zanim tamci przekroczyli prędkość światła i zaczęli (niebezpiecznie) eksperymentować. W związku z tą wtórnością Devouring Darkness oczywiście nie robi takiego wrażenia, jak „materiał wzorcowy”, ale wchodzi równie dobrze, a może i trochę łatwiej.

Po paru rundkach z Devouring Darkness można dojść do wniosku, że Unmerciful postanowili wycisnąć coś więcej ze stylu, w którym Origin dotarł do ściany jakieś dwie dekady temu, nie brnąc przy tym w jeszcze większą ekstremę, nie unowocześniając zbytnio formy, ani nie komplikując na siłę przekazu. Zamiast grać szybciej, gęściej, brutalniej, itd., Amerykanie zagrali w sposób bardziej zniuansowany, dzięki czemu Devouring Darkness to kawał porządnego, niebiorącego jeńców deathmetalowego wymiotu, którego na pewno nie można określić mianem jednowymiarowego. Chociaż na płycie bezsprzecznie dominują zabójcze tempa, utwory są zaaranżowane z dużą dbałością o dynamikę — tu pauza, tam małe zwolnienie, a jeszcze gdzie indziej trochę ciężkiej mielonki — więc natłok dźwięków nie przytłacza, zaś o monotonii nikt nie zdąży nawet pomyśleć.

Ponadto sporym atutem Devouring Darkness jest to, że wbrew wszystkim znakom na niebie i ziemi nie sprowadza się jedynie do jazdy pod Origin i zawiera także kilka innych, w tym mniej oczywistych nawiązań, choć nie da się ukryć, że z podobnej półki, jeśli chodzi o wyziewność. Obecność wpływów Suffocation czy Hate Eternal w muzyce Unmerciful nie jest niczym nowym ani specjalnie zaskakującym (zaskakiwać może co najwyżej fakt, że ekipę Rutana słychać przede wszystkim w wolniejszych fragmentach), za to nietypowe (bo współczesne?) riffy i niepokojąco duszne klimaty charakterystyczne dla Avtotheism w kawałku tytułowym można już rozpatrywać jako powiew świeżości.

Fajny ten Unmerciful, taki nie za nowoczesny – bez ciągłych sweepów, vokillsów i gravity blastów, za to ciężki, czytelny i po staremu brutalny. Ciekaw jestem, co też Amerykanie wymyślą w przyszłości: czy zostaną przy tym stylu i będą go ulepszać, czy może jednak zechcą się rozwijać… po ścieżce wydeptanej przez Origin.


ocena: 7,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/officialunmerciful/

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:

Udostępnij:

29 lipca 2025

Gruesome – Silent Echoes [2025]

Gruesome - Silent Echoes recenzja reviewI stało się, co miało się stać. W ramach dziejowej misji nagrywania nikomu niepotrzebnych płyt Gruesome przygotowali swoją interpretację „Human”. Amerykanie poświęcili temu tematowi masę uwagi, zajęło im to sporo czasu, a rezultat i tak jest daleki od ideału/oryginału. Bezpośredni i bardzo plastyczny styl „Leprosy” i „Spiritual Healing” był łatwy do powielenia — dlatego, pomimo odpychających motywów, „Savage Land” i „Twisted Prayers” nieźle trzymają się kupy — tymczasem złożenie czegoś sensownego na podstawie czwartego albumu Death okazało się dla Gruesome nie lada wyzwaniem. Wyzwaniem, któremu w moim odczuciu zupełnie nie podołali.

Zacznę od tego, co mi na Silent Echoes pasuje i co doceniam. Pójdzie szybko, bo nie ma tego wiele. Dobry jest wokal Matta, choć emocji w nim za gorsz i należy go traktować jedynie jako kolejny instrument, nie zaś nośnik jakichkolwiek istotnych treści. Podoba mi się również brzmienie albumu: czytelne, selektywne, ale nie sterylne, z mooocno wyeksponowanymi centralkami. Muzycy Gruesome zadbali nawet o to, żeby od czasu do czasu na powierzchnię przebił się bas, który — ot ciekawostka — nagrał gitarzysta Dan Gonzalez, bo nominalna basistka zespołu była zdaje się za cienka w uszach. Poza tym uśmiech wywołuje layout krążka i sam nadruk na CD – zrzynka dopracowana w najmniejszych detalach.

Co mi natomiast na Silent Echoes nie pasuje? Muzyka. Tak po prostu. Gruesome bezwstydnie brną w ten swój „hołd dla Death”, więc na płytę trafiły odpowiedniki wszystkich hitów z „Human”, ale nie znalazło się na niej miejsce na choćby jeden dobry utwór. Życie pokazuje, że nie jest problemem sklecenie kawałka odwzorowującego strukturę „Secret Face”, „Lack Of Comprehension”, „Cosmic Sea” czy „Suicide Machine”; problemem jest ubranie go w sensownie zazębiające się riffy, zaproponowanie ciekawej melodii, fajnie poprowadzonej solówki albo przynajmniej chwytliwego refrenu. Silent Echoes to materiał straszliwie toporny w swej pseudo-techniczności, płaski, bez polotu i choćby szczątkowej wyrazistości – przelatuje między uszami, nie pozostawiając po sobie absolutnie nic, czego najlepszym przykładem jest bezpłciowy instrumental. Jedyne hmm… hajlajty, jakie przychodzą mi do głowy w kontekście Silent Echoes, to jeden riff w „A Darkened Window” (nawet nie muszę precyzować, który) oraz ożywcze nawiązanie do Eagles w „Reason Denied”.

W trakcie pierwszego przesłuchania Silent Echoes można dojść do wniosku, że muzykom Gruesome zabrakło wyobraźni niezbędnej do zrobienia czegoś nieszablonowego (a i tak od szablonu…), a po kolejnych – że chyba także trochę umiejętności. Innymi słowy: że, nie odnajdują się w takim graniu i nie do końca je czują. Tego nie przykryją żadne czary-mary i zabiegi typu pożyczanie werbla, na którym Reinert nagrał „Focus”.


ocena: 5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/gruesomedeathmetal

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:




Udostępnij:

15 lipca 2025

Retromorphosis – Psalmus Mortis [2025]

Retromorphosis - Psalmus Mortis recenzja reviewSpawn Of Possession padł w 2017, by po paru latach powrócić w niemal identycznym składzie jako Retromorphosis. Tak bardzo podjarałem się na wieść o nowej muzyce od tych kolesi, że zapomniałem, czemu Szwedzi zawiesili działalność, a w tym przypadku to akurat dość istotne. Spawn Of Possession dokonał żywota, bo członkowie zespołu nie byli zadowoleni z materiału, jaki przygotowali na następcę „Incurso” – długo przy nim majstrowali, przerabiali na wszystkie strony, a rezultat ciągle nie mógł sprostać wymaganiom, jakie przed sobą postawili. Szacunek za to, że nie chcieli wcisnąć fanom byle czego. Przynajmniej pod starą nazwą… Pod nową – to co innego, wszak szkoda, żeby materiał, nad którym spędziło się tyle czasu — jakikolwiek by on nie był — został pogrzebany gdzieś w szufladzie.

Od pierwszych sekund instrumentalnego „Obscure Exordium” słychać, że za Psalmus Mortis odpowiadają ludzie, którzy z dumą podpisali się pod „Incurso” – tego charakterystycznego stylu po prostu nie można pomylić z nikim innym. Stąd też obie płyty mają mnóstwo punktów wspólnych: na obu pojawiają się te same schematy i rozwiązania aranżacyjne, brzmią bardzo podobnie, wokalnie także są zbliżone, a poza tym łączy je przezajebista precyzja wykonania. Różni natomiast to, co niestety najważniejsze: poziom kompozycji. Miał rację Jonas Bryssling, zmieniając szyld zespołu – Psalmus Mortis na godnego następcę „Incurso” jest zwyczajnie za cienki, choć na tle innych współczesnych płyt z technicznym death metalem — Obscura… — nie wypada wcale obciachowo.

Retromorphosis mieli całą masę czasu na dopracowanie tych kawałków w najdrobniejszych szczegółach, no i trzeba uczciwie przyznać, że brzmią na dopracowane, może nawet na przedobrzone – jakby Szwedzi doszli z nimi do optymalnego poziomu zajebistości, a potem niezadowoleni zaczęli kombinować na siłę i je rozwalili od środka. W rezultacie Psalmus Mortis nie zaskakuje, brakuje mu świeżości, polotu, wyrazistości i pieprznięcia Spawn Of Possession. Imponujących fragmentów oczywiście tutaj nie brakuje — i to w zasadzie w każdym kawałku, szczególnie w „Retromorphosis” — ale od składu z taaakim potencjałem nie oczekuję fajnych fragmentów, tylko urywającej dupy całości. Zamiast tego dostałem bazującego na doskonale znanych patentach odgrzewanego kotleta, przyozdobionego zalatującymi stęchlizną partiami klawiszy i wrzuconymi w przypadkowych miejscach przeciętnymi orkiestracjami.

Mimo pewnych przebłysków i fachowego czesania zawartość Psalmus Mortis koniec końców rozczarowuje. Właśnie tego powinienem się po Retromorphosis spodziewać, ale naiwnie liczyłem na pozytywne zaskoczenie. Nie wyszło. To dobry tech-death’owy krążek, który nie ma startu do Spawn Of Possession; może za to nakręcić zainteresowanie tym zespołem.


ocena: 7/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/retromorphosis.swe

podobne płyty:

Udostępnij:

8 lipca 2025

Consumption – Catharsis [2025]

Consumption - Catharsis recenzja reviewConsumption powstał w 2020 roku jako jeden z wielu niezobowiązujących projektów Hakana Stuvemarka (drugi Rogga Johansson?), a już pięć lat później ma na koncie trzy długograje i przyzwoitą bazę fanów czekających na kolejny ruch zespołu. Nie ma co, szybko poszło, w dodatku chyba bezproblemowo, bo te krążki, choć wyraźnie się od siebie różnią, mają niezłe branie. Jak się zdaje, liderowi grupy pomysłów nie brakuje, mimo iż od początku porusza się w tych samych ramach, łącząc klasyczne szwedzkie brzmienia z szeroko pojętą spuścizną Carcass.

Z dotychczas wydanej trójki Catharsis jest materiałem najprzystępniejszym, z mocno, acz nie do przesady, uwypuklonymi melodiami, większą ilością zwolnień, ciekawie potraktowanymi — od naprawdę efekciarskich do takich zalatujących nawet death 'n' roll — solówkami i mnóstwem rytmów z kategorii „banger”. Nie wzięło się to oczywiście znikąd. Można w tym miejscu coś ściemniać o naturalnej ewolucji, otwartości na nowe środki wyrazu itp. dyrdymałach, ale można też krócej: panowie podpatrzyli to i owo na „Heartwork”. Skoro wpływy Carcass towarzyszą Consumption od zawsze, to nie powinno nikogo dziwić, że w którymś momencie Szwedzi zapragną nawiązać do najpopularniejszej płyty Anglików. Trzeba przy tym nadmienić, że Catharsis wcale nie sprowadza się do ordynarnej zrzynki, zespół po prostu niekiedy przemyca podobne rozwiązania stylistyczne.

Consumption bardziej niż zwykle postawili na chwytliwość muzyki, to niezaprzeczalny fakt, ale to nie znaczy, że zpizdowacieli i plumkają teraz w tej samej lidze, co chociażby Amon Amarth czy inny In Flames. Nic z tych rzeczy! Na Catharsis dominuje ciężar, charakterystycznie bite blasty („Mortal Mess”, „The Cleaver Falls”, „Odium In Corde Tuo”…) i rzygający krwią wokal – czyli wszystko się zgadza. Death metal pełną gębą, któremu — oprócz braku jakiejkolwiek oryginalności — nie można praktycznie niczego zarzucić. Catharsis wchodzi gładko, jest lekkostrawny i nie wymaga żadnego intelektualnego wysiłku. Szwedzi zmajstrowali aż 50 minut materiału, więc każdy powinien zostać nim odpowiednio nasycony, choć raczej nie do wyrzygu.

Catharsis na pewno zasługuje na uwagę i przynajmniej kilka przesłuchań, tym bardziej, że z każdym kolejnym daje więcej radochy. Doceniam wysyłki muzyków Consumption i wysoki poziom całości, ale jednak dla mnie optimum tego stylu zespół osiągnął na „Necrotic Lust” i tamten krążek oceniam wyżej.


ocena: 7/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/consumptionsweden
Udostępnij:

5 czerwca 2025

Rotting Christ – 35 Years Of Evil Existence – Live In Lycabettus [2025]

Rotting Christ - 35 Years Of Evil Existence - Live In Lycabettus recenzja reviewRotting Christ po wieeelu wizytach nad Wisłą wchłonął cuś niecuś z polskiej kultury i wcale nie chodzi mi tutaj o wódkę i pierogi, a o zamiłowanie do wszelkiego rodzaju rocznic, jubileuszy i akademii ku czci… które swoją drogą również można powiązać z wódką i pierogami. W rezultacie ostatnio dostaliśmy już drugi w ciągu dekady podwójny album koncertowy, którym Grecy świętują 35 rocznicę przejścia z prymitywnego grindu na bezbożny black metal. Pod względem wytrwałości mało kto może się równać z braćmi Tolis, natomiast bardziej konsekwentnych (stylistycznie) paru już by się znalazło – stąd też obie płyty wypełniają bardzo różne, niekiedy skrajnie, dźwięki.

Na 35 Years Of Evil Existence – Live In Lycabettus trafił niemal dwugodzinny koncert, jaki Rotting Christ zagrali w czerwcu 2024 w amfiteatrze na górze Lycabettus w Atenach. Koncert stosunkowo przekrojowy i dość satysfakcjonujący, jednak mam wrażenie, że przygotowany głównie z myślą o młodszych/nowych fanach. Skąd te przypuszczenia? Ano z osobliwości w setliście. Do tego, że Rottingi kompletnie olewają „Khronos”, zdążyłem się już z bólem serca przyzwyczaić, jednak całkowite pominięcie „Non Serviam” wydaje mi się zabiegiem z lekka dziwnym, tym bardziej, że numer tytułowy to kult i prawdziwy hymn, przy którym można sobie pokrzyczeć. Dostajemy za to niczym nieuzasadnioną nadreprezentację „Kata Ton Daimona Eaytoy” i niepotrzebny cover Thou Art Lord. Hitów oczywiście nie brakuje — m.in. „The Sign Of Evil Existence”, „King Of A Stellar War”, „Athanatoi Este”, „Nemecic”, „Under The Name Of Legion”, „Demonon Vrosis” — ale Grecy mogli dużo lepiej wyważyć program całości.

Objętościowo 35 Years Of Evil Existence – Live In Lycabettus nie odbiega zbyt drastycznie od „Lucifer Over Athens”, choć na pewno jest wydawnictwem skromniejszym (co się tyczy zwłaszcza liczby utworów i oprawy), nadrabia za to wysokim poziomem odegrania, profesjonalną (ale bez wodotrysków – życzyłbym sobie głośniejszych gitar) realizacją i odpowiednim klimatem. Konferansjerka może i nie rzuca na kolana, ale Sakis przy swoim doświadczeniu wie, co i kiedy powiedzieć, żeby wywołać reakcję u publiki. Właśnie, publika. Słychać ją bardzo dobrze, bierze ona czynny udział w koncercie i fajnie podkręca atmosferę – tego akurat na „Lucifer Over Athens” mi brakowało.

Trochę mnie zastanawia, czemu, zważywszy na ciekawe okoliczności przyrody, 35 Years Of Evil Existence – Live In Lycabettus nie wydano w formie blureja albo chociaż nie dołożono go do płyt audio. Miałoby to więcej sensu i wyglądało atrakcyjniej, niż gołe płyty i pozbawiony książeczki digipak z paskudną okładką. Do zakupu takiego zestawu na pewno bym zachęcał, a tak – bardziej polecam „Lucifer Over Athens”.


ocena: 7/10
demo
oficjalna strona: www.rotting-christ.com

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

8 maja 2025

Phrenelith – Ashen Womb [2025]

Phrenelith - Ashen Womb recenzja reviewPhrenelith zaliczyli bardzo mocny start, czym niewątpliwie przyczynili się do rozruszania i zwiększenia renomy lokalnej sceny, zaś jeśli o mnie chodzi – wbili się w pamięć i rozbudzili nadzieje na jeszcze lepsze materiały w przyszłości. Duńczycy mieli naprawdę duży potencjał, by zawojować kawał(ek) świata, tymczasem lata mijały, a w ich muzyce/karierze nie nastąpił żaden godny odnotowania przełom. Ba, jestem nawet zdania, że z płyty na płytę zespół traci na pierwotnej wyrazistości i coraz bardziej wtapia się w średnią krajową. Nie znaczy to jednak, że Ashen Womb jest krążkiem nieudanym. Absolutnie nie – wszak duńska średnia prezentuje się cacanie. Problem w tym, że wciąż mam w stosunku do ich wyższe wymagania.

Poprzedni album Phrenelith nie zrobił na mnie większego wrażenia, choć nawet nieco na siłę próbowałem znaleźć w nim „to coś”, jakiś powód do podniety – bezskutecznie. Słuchało się go przyjemnie, a potem bez żalu wracało do debiutu. Po wysłuchaniu Ashen Womb chce się natomiast wrócić do „Chimaera”… Jak na moje ucho, Duńczycy zaczęli za bardzo kombinować, babrać się w grząskich klimatach i urozmaicać to, czego urozmaiceń wcale nie potrzebowało. Czyżby doszli do wniosku, że wyczerpali wcześniejszą formułę i koniecznie muszą zrobić coś innego? Chyba nie do końca, bo jednak lwia część Ashen Womb to porządny death metal w niemal identycznym stylu, jaki znamy z „Desolate Endscape”: gęsty, dynamiczny i miażdżący chwytliwymi riffami.

Duńczycy nie zapomnieli ani jak grać na poziomie (aczkolwiek na zmianie perkusisty akurat trochę stracili), ani jak solidnie zabrzmieć, ale za to pojawiły się u nich pewne problemy z kreatywnością. Nie czepiam się zanadto — przynajmniej na razie! — tego, że część patentów z Ashen Womb można przypisać innym kapelom (w tym i takim, w których udzielają się członkowie Phrenelith), bo to zawsze da się wytłumaczyć podobnym stylem czy wypracowanymi nawykami. Nie pojmuję natomiast, skąd na tej płycie tyle nieprzemyślanych/nietrafionych pomysłów, dłużyzn i zapychaczy, które irytują i osłabiają siłę wyrazu. Weźmy na przykład dwa zbędne instrumentale albo osobliwy kawałek tytułowy. Muzycy Phrenelith zawsze (czyli dwa razy) kończyli płyty długimi utworami i nie było w tym nic złego, bo zawsze (czyli dwa razy) były rozbudowane i niosły z sobą coś ciekawego. W „Ashen Womb” treści jest może na 6 minuty, pozostałe 4 to monotonne mędzenie i pseudoklimatyczna wata.

Czy Phrenelith po przeszło dekadzie grania znaleźli się na zakręcie – tego nie wiem. Wiem za to, że powinni się poważnie zastanowić nad tym, w czym są najlepsi i skorygować kierunek, w którym obecnie podążają. Szansa na poprawę jeszcze istnieje – gdyby okroić Ashen Womb z paru pierdół, byłoby wyraźnie lepiej, choć dalej nie idealnie.


ocena: 7/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/phrenelith
Udostępnij:

19 kwietnia 2025

Dione – Astrolatry [2025]

Dione - Astrolatry recenzja reviewDwa lata temu (jak ten czas leci…) miałem okazję zapoznać się z epką Dione „Cosmosphere”, jednoosobowego projektu Krystiana Łukaszewicza. Był to bardzo obiecujący materiał i dzięki uprzejmości twórcy miałem możliwość sprawdzić, w jakie odmęty kosmosu zagłębił się tym razem na pierwszym pełniaku pt. Astrolatry.

Tenże kult ciał niebieskich objawiać się nam będzie w 8 utworach trwających w sumie prawie 38 minut, zatem wątpliwe czy zdążymy się materiałem znudzić. Ocenię album nie tylko pod względem muzycznym, ale także porównam go do EP w celu spostrzeżenia w jaką mroczną kosmologiczną podróż udał się twórca.

Album otwiera nam tytułowy „Astrolatry”. Jeśli ktoś pamięta EP, bardzo szybko zauważy, że pełniak po części kontynuuje dzieło poprzednika. Witają nas szybkie tempa, dzięki którym nie zapomnimy, że mamy do czynienia z black metalem. Nie brakuje tutaj zwolnień czy nawet solowych gitar, dzięki czemu nie znudzimy się „łubudubem”. W końcu Dione to nie Marduk i celuje w zupełnie inne konstelacje gwiazd. Zwłaszcza zakończenie „Astrolatry” nam to dobitnie uświadomi. „Black Discord” jest przedłużeniem poprzedniego tracku. Zasadniczo mogę spokojnie stwierdzić, nie rozdrabiając się na drobne, że płyta jest zarówno spójna jak i różnorodna. Widać, że kompozycyjnie Krystian ma wiele do zaoferowania i wie, jak te pomysły przekuć na muzykę. Słuchając zarówno EP jak i pełnika mamy tutaj niespełna godzinę grania i najważniejsze, że nic nie męczy. Zawdzięczamy to właśnie ciekawym pomysłom i aranżacjom. Dodatkowo cały czas czujemy, że obcujemy z black metalem. Podstawa Astrolatry nie pozostawia złudzeń. Dodajmy do tego tematykę kosmologiczną i wychodzi bardzo interesujące dzieło.

Niestety znajdzie się w tym kosmicznym miodzie radioaktywna łyżka dziegciu. Produkcja. Nie wiem czy Astrolatry było również nagrywane w Black Aura Audio, lecz porównując do „Cosmosphere” mam wrażenie, że dźwięk jest wytłumiony. Odczucie słuchowe jakby Krystian nagrywał w kartonowym pudle. Nie wiem czy to obrazowe przedstawienie sprawy jest wystarczające i trafne, ale ja to tak odebrałem zwłaszcza puszczając sobie album zaraz po Cosmosphere”. EP pod tym względem wydaje się bardziej „mięsista”, pełniejsza, przestronniejsza. No i wokale. Tak samo jak w EP, tak i tutaj są trochę schowane do tyłu. A szkoda. Po pierwsze wokal Krystiana jest bardzo dobry, wpisujący się w graną muzykę. Po drugie, gdy dochodzi do mocniejszych partii, gdzie perka i gitary zasuwają, wokal ginie w tle, nijako mieszając się ze wszystkimi instrumentami.

Podsumowując. Astrolatry to całościowy krok do przodu. Niemal 38 minut spędzimy wsłuchując się w meandry kosmosu. Płyta przedstawia nam świetny klimat wszechogarniającego wszechświata. Co dalej Dione? Czy gdzieś na obrzeżach ciemnej i zimnej kosmicznej pustki natrafimy na Ślepego Boga-Idiotę?…


ocena: 7/10
Lukas
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/dionefb

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

31 marca 2025

Obscura – A Sonication [2025]

Obscura - A Sonication recenzja reviewNieważne jak o tobie mówią, ważne by mówili i nie przekręcali nazwiska – chyba z takiego założenia wyszedł Kummerer przy okazji promocji A Sonication – płyty, która nie ma wiele do zaoferowania, poza kontrowersjami natury prawnej. Szambo wybiło wraz z premierą pierwszego singla – byli członkowie zespołu, Christian Münzner i Alex Weber, doszukali się w nim swoich pomysłów, choć mieli ze Steffenem dżentelmeńską umowę, że ich nie wykorzysta, a już na pewno, że nie podpisze ich swoim nazwiskiem. No i cóż, później było tylko ciekawiej, a z każdym kolejnym dniem los Obscury stawał się coraz bardziej niepewny.

Czy wiedza, że Kummerer wydymał kolegów i pozwolił sobie tu i ówdzie na mały plagiacik wpływa na odbiór A Sonication? Myślę, że nieszczególnie, bo właśnie takiego materiału spodziewałem się po płycie robionej w pośpiechu i nagrywanej w zbieranym na ostatnią chwilę składzie. Materiału bazującego wyłącznie na tym, co już znamy (czy raczej – co zna Kummerer), szalenie schematycznego (na żywo nie byłem w stanie rozróżnić kawałków z tej płyty), przewidywalnego, miałkiego, bez wyrazu i wyładowanego mnóstwem trudnych do uzasadnienia rozwiązań. Słychać w tym wszystkim Obscurę, to fakt, ale jest to Obscura w wersji LITE (uproszczonej, „umelodyjnionej” i pełnej zawstydzających przytupów: „Evenfall”, numer tytułowy…) tudzież na miarę obecnych możliwości Steffena. Zaskakuje tylko jedno: na A Sonication nie ma aż tyle progresywnego pitolonka, ile można było oczekiwać, znając zapatrywania lidera zespołu. Samego pitolonka natomiast nie brakuje.

A Sonication to najkrótszy album w dyskografii Obscury i to akurat działa na jego korzyść, bo gdyby był dłuższy, w typie kilku poprzednich, przebrnięcie przez całość byłaby nie lada wyzwaniem. A tak, przy 39 minutach, po prosu sobie przelatuje, nie pozostawiając między uszami niczego konkretnego; na plus zaliczam, że także niczego specjalnie odpychającego. Jedynym naprawdę wyróżniającym się utworem jest tu instrumentalny „Beyond The Seventh Sun”, ale nie wiem, czy dlatego, że ogólnie jest dość przyjemny, czy dlatego, że pozbawiony wokali – optymistycznie uznajmy, że w grę wchodzi pierwsza opcja.

Album broni się od strony wykonawczej, wszak nagrywali go zawodowcy z nie byle jakim dorobkiem, jednak, co trzeba zaznaczyć, nie ma tu jakiegoś błysku. Żaden z instrumentalistów nie był w stanie wyryć na A Sonication swojej muzycznej osobowości, co najpewniej ma związek z pracą pod presją czasu i brakiem skrystalizowanej wizji. Co do produkcji… Zespół ponownie skorzystał z usług baaardzo znanego w branży Fredrika Nordströma, ale rezultat jego pracy jest co najmniej dyskusyjny. Płyta brzmi płasko, jest wyprana z pierdolnięcia i potwornie szeleści, co fatalnie wpływa na dynamikę i utrudnia dokopanie się do aranżacyjnych detali. Może właśnie taki był zamysł? No chyba, że ktoś tu zwyczajnie zapomniał o masteringu…

Nie przepadam za „Akróasis”, drażni mnie miętkość, przekombinowanie i rozwlekłość tego krążka, ale dzięki A Sonication zaczynam go szczerze doceniać. Artystycznie Kummerer wyłożył się tutaj na pysk i tylko od dobrej woli jego byłych kolegów zależy, czy nie pogrąży się także finansowo.


ocena: 5/10
demo
oficjalna strona: www.realmofobscura.com

inne płyty tego wykonawcy:






Udostępnij:

8 marca 2025

Patriarkh / Патриархь – Prorok Ilja / Пророк Илия [2025]

Patriarkh / Патриархь - Prorok Ilja / Пророк Илия recenzja reviewNiewiele zjawisk na polskiej scenie przeszło mi tak bardzo koło pięciu liter, jak Батюшка, jej schizma i późniejsze sądowe cyrki między jej pomysłodawcami, toteż nigdy bym się nie spodziewał, że pewnego dnia następca odnogi „krysiukowej”, Патриархь, trafi w moje ręce. A trafił. I to wcale nie był koniec zaskoczeń, bo trafił również w mój gust. Kto wie, może to jeden ze zwiastunów objawionego prorokowi Eliaszowi Klimowiczowi przez boga końca świata?

Do Пророк Илия podchodziłem bez uprzedzeń, ale i jakichś szczególnych nadziei czy zainteresowania, w dodatku otulony mgiełką ignorancji – kto, z kim, o czym i po co. Se posłucham, se zobaczę – co mi tam szkodzi. Ku memu ogromnemu zdumieniu materiał zażarł od razu, a entuzjazm i wrażenia z pierwszego odpalenia utrzymały się niezachwiane nawet po późniejszej ich weryfikacji na chłodno. Oznacza to, że Патриархь stworzyli naprawdę zacny album, który intryguje nietuzinkowym konceptem (warto sobie doczytać), przykuwa uwagę klimatem, imponuje wykonaniem i zostaje w głowie na dłużej dzięki trzem powyższym.

Black metal i muzyka ludowa to połączenie, które zawsze mnie odpychało swoją przaśnością (zwłaszcza w wykonaniu kapel ze Wschodu), jednak w wersji Патриархь (swoją drogą, też ze Wschodu, tyle że bliższego) ma swój urok i odpowiednią moc, a przede wszystkim nie zalatuje charakterystyczną dla tamtych rejonów artystyczną oborą. Wynika to zapewne z dobranych z wyczuciem proporcji (black wcale nie wydaje się tu dominujący), bogactwa użytych środków wyrazu, dużej dbałości o aranżacyjne detale (Pavulon…) i prostego faktu, że muzycy zespołu (i sesyjni od instrumentów niemetalowych) potrafią grać, więc nie ograniczają się do najbardziej oczywistych rozwiązań ani nie popadają w banały.

Пророк Илия brzmi spójnie i naturalnie, a pomimo tego, że w utworach mieszają się elementy różnych, w tym dalekich od siebie stylistyk i występuje w nich ogromna różnorodność wokalna (od blackowych wrzasków, poprzez chóry, po delikatne damskie zawodzenie; osobną kwestią jest narrator), całość wcale nie sprawia wrażenia przeładowanej czy przekombinowanej. Z mojej perspektywy wszystkiego jest w punkt, więc album płynie bez najmniejszych zgrzytów, by na koniec pozostawić słuchacza z uczuciem lekkiego niedosytu. Pewne skojarzenia z soundtrackiem do „Dzikiego Gonu” też mogą być na rzeczy…

Jedyny poważniejszy problem, jaki mam z Патриархь, to siłowe wrzaski Barta. Raz, że ich… hmm… barwa nie podchodzi mi jeszcze od czasów Hermh, a dwa, że w przypadku tego materiału zwykle zaburzają nastrój tworzony z takim pietyzmem przez instrumentalistów i czysto śpiewających wokalistów/wokalistki. Owszem, da się wyczuć, że niekiedy takie gwałtowne przełamanie jest zastosowane celowo dla dramaturgii utworu, ale częściej darcie japy wydaje mi się jednak przesadzone.

Пророк Илия to dla mnie płyta-niespodzianka – coś, czego w ogóle nie wypatrywałem, a czego teraz — po wielu sesjach i wkręceniu się w temat sekty Eliasza — naprawdę by mi brakowało. Materiał do tego stopnia działa na wyobraźnię, że wybierając się kiedyś w tamte rejony, na pewno postaram się zahaczyć też o Wierszalin.


ocena: 8/10
demo
oficjalna strona: www.patriarkh.pl





Udostępnij: