Tytuł piątego albumu Rivers Of Nihil na pierwszy rzut oka wygląda albo ma wyglądać jak deklaracja prawdziwości i niezachwianej stylistycznej konsekwencji w obliczu paru drastycznych zmian w składzie. Wiecie, taka trochę asekuracyjna próba wytłumaczenia ewentualnym czepialskim, dlaczego grają, tak jak grają. W każdym razie jest w tym zapowiedź czegoś grubego. Tymczasem materiał nie odbiega w znaczący sposób od tego, co z różnym skutkiem zespół robił dotychczas – Amerykanie wciąż korzystają z tych samych środków i inspiracji (Fallujah…). Mimo to rezultat jest dużo ciekawszy, niż ostatnio. Jedyna naprawdę istotna zmiana w stosunku do poprzednich płyt, choć dla niektórych może być dosyć kontrowersyjna, nie powinna natomiast zaskakiwać.
Niedługo po wydaniu mocno rozczarowującego „The Work” zespół pozbył się wokalisty i gitarzysty. Obowiązki tego pierwszego przejął basista Adam Biggs; wcześniej robił tylko „bakingi” i można było mieć obawy czy podoła, ale o dziwo jako główny krzykacz sprawdza się lepiej i mniej irytująco od Jake’a Dieffenbacha. Nie zmienia to faktu, że czasami lubi przeforsować i drze japę bardziej, niż tego sytuacja wymaga. Na posadę drugiego gitarniaka wskoczył kręcący się od dłuższego czasu wokół kapeli Andy Thomas z Black Crown Initiate, który przy okazji zajął się dodatkowymi wokalami… czystymi wokalami… całą masą czystych wokali. Thomas, co trzeba mu uczciwie oddać, śpiewa ładnie (choćby w „Water & Time”, „House Of Light” czy „The Sub-Orbital Blues”) i nawet przyjemnie się tego słucha w melodyjnych/klimatycznych fragmentach. Gorzej, gdy zaczyna śpiewać bardzo ładnie – wtedy robi się zwyczajnie mdło; osobną kwestią jest to, że te lukrowane partie trudno do czegoś dopasować.
W samej muzyce, jak już zaznaczyłem, do żadnego wielkiego przełomu nie doszło, choć na pewno jest ciekawsza, niż ta z „The Work”. Na Rivers Of Nihil Rivers Of Nihil podjęli się próby podania progresywnego death metalu w piosenkowej formie, w związku z czym całość jest krótsza, prostsza, bardziej zwarta i komunikatywna. W nowych utworach jest więcej życia, przestrzeni, kopa i przede wszystkim dynamiki. Nawet jeśli niektóre słabują kompozycyjnie — jak „Dustman” czy „Evidence” — to właśnie dynamiki nie sposób im odmówić. Dużo lepiej jest także z wyrazistością poszczególnych kawałków, co w głównej mierze jest zasługą udanych melodii oraz, przyznaję to z trudem, czystych wokali. Poza tym Amerykanie przypomnieli sobie o saksofonie, który w paru fragmentach wzbogaca struktury i dodaje fajnej głębi, nawet jeśli tylko podąża za istniejącym już motywem. Dodatku banjo nie zupełnie rozumiem.
Po Rivers Of Nihil nie oczekiwałem zbyt wiele, a dostałem całkiem klawy album, który może i nie nawiązuje poziomem do „Where Owls Know My Name”, ale jako easy listening naprawdę daje radę.
ocena: 7/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/riversofnihil
inne płyty tego wykonawcy:
0 comments:
Prześlij komentarz