28 lutego 2023

Antropofagus – Origin [2022]

Antropofagus - Origin recenzja reviewMeatgrinder, arcymózg Antropofagus, albo jest zwyczajnie leniwy, albo doszedł do wniosku, że pięcioletnie przerwy między płytami to dla niego optimum; ma wtedy dość czasu, żeby bez pośpiechu przygotować wartościowy materiał. W tej strategii oczywiście jest pewne ryzyko, że co bardziej zmanierowani i niecierpliwi fani stracą cierpliwość do zespołu i o nim zapomną, ale przynajmniej dzięki temu mamy jaką-taką pewność, że kolejne krążki — choć bez wątpienia utrzymane w tej samej morderczej stylistyce — w wyraźny sposób będą się od siebie różniły.

Na Origin Antropofagus nie próbuje nikogo zaskakiwać, a jedynie potwierdzają swoją klasę i wysoką formę – to dokładnie taki materiał, jakiego można (i należy) oczekiwać od doświadczonej kapeli parającej się brutalnym death metalem. Bez niepotrzebnych niespodzianek i eksperymentów, acz z jednym dwuminutowym zapychaczem-nibyklimatorobem. Podstawą tej muzyki są zatrważające blasty, makabryczna praca centralek, zakręcone riffy i bulogty debiutującego w Antropofagus Paolo Chiti (kojarzycie go z Putridity i Devangelic). Co ciekawe, Origin bliżej do „Architecture Of Lust” niż do poprzednika – jest bardziej techniczny i zróżnicowany pod względem tempa, w riffach częściej pojawiają się wyraziste melodie, a produkcja odznacza się masywnością i dobrą głębią.

Poziom wszystkich utworów jest wysoki i dość wyrównany, co nie oznacza, że całość jest jednowymiarowa czy monotonna, bo już przy pierwszym przesłuchaniu w uszy szczególnie rzucają się dwa wyjątki od reguły. W „Of Prosperity And Punishment” dostajemy jazdę pod klasyczny death metal z okazjonalną rytmiką charakterystyczną dla wczesnego Deicide, a ta, stosowana w umiarze, zawsze się sprawdza. „Hymns Of Acrimony” jest z kolei bardzo morbidowym walcem kojarzącym się z „He Who Sleeps”, choć nieco bardziej od niego rozbudowanym – wyszedł spoko, ja jednak wolę, kiedy Antropofagus grzeją na pełnych obrotach. Te dwa kawałki, mimo iż nie odbiegają daleko od ogólnej formuły, fajnie sprawdzają się jako urozmaicenia i dodają płycie więcej odcieni.

Za nagrania Origin odpowiada Davide Billia, natomiast za mastering Hertz i właśnie takie połączenie świetnie się sprawdziło. Album brzmi mocno, intensywnie, gęsto i odpowiednio czysto, zaś po nadmiernej surowości „M.O.R.T.E. – Methods Of Resurrection Through Evisceration” nie ma już śladu. W takiej oprawie zespół mógł pokazać pełnię swoich możliwości, z czego zresztą skorzystał. Wydaje mi się, że po części wynika to także z tego, że wspomniany perkusista ograniczył swój udział w „dużych” zespołach do Beheaded i Vomit The Soul i mógł więcej czasu poświęcić na Antropofagus. Nie popisali się za to goście (wśród nich m.in. Dallas Toler-Wade), bo ich wkład w Origin jest praktycznie nieodczuwalny.

Czy warto było czekać tyle czasu na Origin? Odpowiedź wydaje się być oczywista – żaden wielbiciel brutalnego death metalu nie powinien odpuszczać tej płyty. Ja po cichu liczę na trasę zahaczającą o nasz kraj, bo nowe utwory Antropofagus sprawiają wrażenie bardzo koncertowych.


ocena: 8/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/antropofagus.official

inne płyty tego wykonawcy:


Udostępnij:

25 lutego 2023

Triptykon – Requiem (Live At Roadburn 2019) [2020]

Triptykon - Requiem (Live At Roadburn 2019) recenzja reviewNajwiększa pułapka przy recenzowaniu legend polega na tym, że można popaść albo w przesadni zachwyt (bo tak wypada), nadmierną subiektywność (fanboizm) lub kontrarianizm (wszyscy inni lubią, to ja będę na „nie”). Jeszcze gorzej jest jak ma się do czynienia z wybitną jednostką, która jest znana z perfekcjonizmu i ma wyrazistą wizję swojej sztuki. Pojawia się też niemała ochota, aby jak przy „Nowych szatach króla” z miejsca krzyknąć, że „król jest nagi!”, zanim da się sobie szansę porządnie obcować z dziełem i wyrobić sobie świadomą opinię.

Żeby się nie rozpisywać za bardzo, album ten jest nagraniem koncertowym z wykonania w całości po raz pierwszy w historii tytułowego „Requiem”, od początku do końca tak jak to było w planach od 1987 r. Do tej pory znaliśmy tylko część 1 („Dies Irae”) i cz. 3 („Winter”), a teraz mieliśmy dostać cz. 2 („Grave Eternal”), która notabene trwa aż 32 minuty i stanowi danie główne.

Nie będę was przekonywał o jakości opisując, jak przerażająco jest to zgrane, co do mili-sekundy, co się docenia dopiero po kilkuset razach jak się przesłucha. Jest to bardzo dopracowane, bo nawet cisza i pauzy są traktowane jak dźwięk. Nie będę wam również ściemniał, że się zachwyciłem z miejsca. Jesteśmy społeczeństwem konsumpcyjnym i coraz bardziej podchodzimy nie tylko do sztuki, ale również do życia na zasadzie „zakuć, zdać, zapomnieć”, albo „zjeść, wysrać i wyszukać kolejne żarcie”. Jest bardzo dużo muzyki, przy której trzeba się zatrzymać, co rodzi dylemat, czy warto. Nie chcę być pretensjonalny i mówić, że ktoś jest osłem, bo nie rozumie „kunsztu i geniuszu”. Nie chcę też wchodzić w prywatę i mówić co sprawiło, że gdy Warrior nuci z panienką w sposób inwokacyjny zdanie „Wave after wave”, to zaczynam czuć przyjemny rodzaj chłodu w sercu.

Czy była to niekończąca się praca w firmie? Różne problemy osobiste i relacje? Gdzie słuchanie pod rząd „Grave Eternal” raz za razem już nawet nie było rytuałem, a wręcz terapeutyczne? Czy trzeba mieć depresję, aby wczuć się w klimat i pozwolić się wchłonąć dźwiękom? Mam taką teorię, że główny powód, dla którego „Cold Lake” Celtic Frost jest kijowy jest taki, że był to jedyny okres w życiu Tom’a Fischera, kiedy był on w pełni szczęśliwy. To zresztą widać w ówczesnych wywiadach. „Grave Eternal” jest dobrym podsumowaniem naszego mroźnego mistrza posępności i chciałoby się rzec, że mogłoby być doskonałym jego epitafium, ale mam nadzieję, że nie jest to jeszcze ostatnie słowo i że coś jeszcze kiedyś dostaniemy. Może bardziej konwencjonalnego, aczkolwiek wątpię.

Złośliwie więc nie polecam, bo może nie jest to dobry pomysł, aby słuchać to mając ponure myśli i większość osób powinna sobie odpuścić dla własnego dobra, żeby przypadkiem nie stało się to soundtrackiem życia. Ocena nie jest oceną podobania się, bo to będzie budzić spory i kontrowersje, ale tego jak potrafi oddziaływać i wpłynąć, jeśli się trafi na odpowiedni moment i się otworzy na coś takiego. Unikać pod każdym pozorem!


ocena: 10/10
mutant
oficjalna strona: www.triptykon.net
Udostępnij:

22 lutego 2023

Obituary – Dying Of Everything [2023]

Obituary - Dying Of Everything recenzja reviewGęste blasty, pokręcone aranżacje, zróżnicowane wokale i krystalicznie czysta produkcja… A nie, miało być o Obituary. O je-de-na-stej płycie Obituary – co już samo w sobie powinno wystarczyć za recenzję każdemu, kto miał styczność z Amerykanami więcej niż raz, a już zwłaszcza od momentu, kiedy wrócili do aktywnego grania. Oczywiście trafili się i tacy, którzy w długiej, przeciągniętej COVIDem przerwie upatrywali okazji do małej rewolucji, odświeżenia stylu, jednak… Rzeczywistość jest taka, że Dying Of Everything ze względu na znajome tematy i nie tak znowu równy poziom niczego w dorobku zespołu ani tym bardziej w moim życiu nie zmienił.

Bez owijania w bawełnę, już na wstępie muszę zaznaczyć, że Dying Of Everything jest materiałem odczuwalnie słabszym od „Obituary”, choć zaczyna się nadspodziewanie obiecującym akcentem, bo „Barely Alive” to jeden z najszybszych i najbardziej agresywnych kawałków, jakie Amerykanie kiedykolwiek stworzyli. Taka gęsta, zagrana z pasją sieczka w wykonaniu Obituary robi naprawdę duże wrażenie, więc niezwykle mnie cieszy, że znajduje kontynuację (z różnym natężeniem) jeszcze w „Dying Of Everything” (przepiękne wyziewne rzygnięcia jak za starych dobrych czasów!), „Weaponize The Hate” i „Torn Apart”, które obok ołpenera zaliczyłbym do najciekawszych na płycie. Nie chcę w ten sposób sugerować, że Obituary na starość stali się sprinterami, ale na obecnym etapie to właśnie w szybkich tempach wypadają najkorzystniej.

Z pozostałymi utworami jest już różnie. Stylistycznie stanowią wypadkową tego, co Obituary grają przynajmniej od dekady z tym, co niekoniecznie wszystkim pasowało na „World Demise” i „Back From The Dead”, zatem w ogólnym sensie brzmią znajomo, jednak ich poziom jest hmm… średnio-średni, choć z pewnymi przebłyskami. Na pewno całkiem nieźle spisują się „The Wrong Time” i „By The Dawn”, bo pomimo wolniejszego tempa i bujanych rytmów także ich słucha się z przyjemnością. Teoretycznie nie mógłbym się jakoś bardzo przyczepić do „My Will To Live”, „War” (jest tu kilka smyrnięć akustyka, a poza tym zespół nie potrafi w sample…), „Without A Conscience” i „Be Warned” (tu wpadają niemal w doom) jako takich typowo-typowych obitkowych numerów, gdyby nie to, że zostały zbyt mocno przeciągnięte (po 2-3 minuty), a przez to stały się rozlazłe i monotonne. Ponadto ich rozmieszczenie w strategicznych punktach Dying Of Everything — prawie-początek, środek, koniec — sprawia, że album traci na dynamice, zaś do kolejnych przesłuchań trzeba się trochę zmuszać.

Brzmienie Dying Of Everything należy do gatunku tych, do których trzeba się przyzwyczaić, bo przy pierwszym kontakcie na pewno nie zachwyca. Ogólnie jest dość bliskie temu, jakie znamy z ostatnich koncertówek, a zatem z jednej strony wypada dość surowo i naturalnie, a z drugiej brakuje mu głębi i takiego naprawdę profesjonalnego wykończenia. Rozumiem, że ten produkcyjny minimalizm wynika z samodzielności, przyzwyczajeń z sali prób (puszki i butelki walające się pod nogami…) i jest osiągnięty w pełni świadomie, ja jednak tęsknię za efektami współpracy z Markiem Pratorem. Krótko – także pod względem brzmienia „Obituary” wypada okazalej.

Choć w dyskografii Obituary nie brakuje płyt lepszych od Dying Of Everything, to jeszcze nie powód, żeby załamywać ręce nad zawartością tego albumu, bo przynosi on kilka odświeżających numerów, które powinny na stałe trafić do setu zespołu. „Barely Alive”, „Torn Apart” czy numer tytułowy mają dostatecznie duży potencjał, by rozruszać zramolałą publikę, a i zespół przy takim napieprzaniu ma szansę poczuć się nieco młodziej.


ocena: 7/10
demo
oficjalna strona: www.obituary.cc

inne płyty tego wykonawcy:






Udostępnij:

10 lutego 2023

Disharmonic Orchestra – Expositionsprophylaxe [1990]

Disharmonic Orchestra - Expositionsprophylaxe recenzja reviewWszystkich klasyków austriackiego death metalu można z powodzeniem policzyć na palcach jednej ręki, a i tak zostanie nam jeszcze jeden, żeby sobie chociażby w nosie podłubać. Z tego nielicznego grona Disharmonic Orchestra wystartowali bodaj jako pierwsi, również jako pierwsi nauczyli się grać – to istotne, bo dzięki temu ich rozwój przebiegał nader szybko, a kolejne pomysły wprawiały w osłupienie coraz bardziej skołowanych fanów. Okres demówkowy zespół zakończył splitem z Pungent Stench — przełomowe wydawnictwo dla ekstremalnej muzyki w Austrii, dzięki któremu obie nazwy zyskały dużą rozpoznawalność w Europie — oraz krótką epką „Successive Substitution”.

Wydany w 1990 roku debiut Expositionsprophylaxe jednoznacznie potwierdził, że zespół ma wysokie umiejętności i pomysł na siebie, a także, że jest dziwny… i dopiero się rozkręca. Podstawą stylu Austriaków jest tu bezkompromisowy death-grind charakterystyczny dla sceny brytyjskiej, jednak inspiracje zespołu nie ograniczają się jedynie do szaleńczej młócki i obejmują również rozmaite powykręcane dźwięki, które można znaleźć na płytach Voivod i awangardowego oblicza Celtic Frost. Na papierze takie zestawienie nie wróży niczego dobrego, a mimo to muzycy Disharmonic Orchestra na tyle pomysłowo poskładali te pozornie niepasujące do siebie elementy, że tworzą spójną i bardzo rajcowną całość. Kontrasty jak najbardziej występują, ale o jakichkolwiek zgrzytach nie ma mowy.

Muzyka na Expositionsprophylaxe ma kopa, jakiego należy oczekiwać od rasowego death-grindu, a przy tym zawiera mnóstwo nieortodoksyjnych urozmaiceń i niekonwencjonalnych na onczas pomysłów, które sprawiają, że jest jedyna w swoim rodzaju. Największe wrażenie robią chyba partie perkusji, bo Martin Messner dołożył starań, żeby ani przez chwilę nie powiewało nudą – nawala gęsto i często w sposób niestandardowy, komplikując niekoniecznie skomplikowane fragmenty i dodając całości fajnego polotu. Pod względem kreatywności także gitara nie pozostaje w tyle. Choć w czytelnych riffach dominuje brutalna jazda, to często jest ona uzupełniana jakimiś dziwacznymi melodiami czy zagrywkami, których z takim stylem nikt nie utożsamia – za przykład niech służy pojawiający się znikąd akustyk w „Accelerated Evolution”. Trudno oprzeć się wrażeniu, że na Expositionsprophylaxe tylko wokale są typowe dla gatunku.

To, co szczególnie podoba mi się w tym krążku, to podejście Disharmonic Orchestra do komponowania. Na tym materiale nie ma miejsca na kilkusekundowe strzały dla śmiechu i dopchnięcia tracklisty. Wszystkie utwory mają dobrze przemyślane, rozbudowane, a czasami i zaskakujące struktury, w których obrębie dużo się dzieje, a niektóre motywy zmieniają się jak w kalejdoskopie. Muzycy dają sobie dość miejsca i czasu, żeby kawałki mogły się rozwinąć, a oni sami pokombinować z dźwiękami, co doskonale słychać w instrumentalnym „Hypophysis”. To przekłada się na objętość albumu – w wersji CD ponad 47 minut, a to już sporo jak na ekstremalne granie. Ponadto podoba mi się, że numery nie są przegadane i wokale, choć udane, nie dominują nad instrumentami.

Expositionsprophylaxe nie bez powodu szybko stał się klasykiem inteligentnego wymiatania z pogranicza grind core’u i death metalu, na tej płycie po prostu wszystko się zgadza, nawet jeśli nie jest to oczywiste od samego początku. I jak to już wspomniałem wyżej – Disharmonic Orchestra się tu dopiero rozkręcali. Pozycja obowiązkowa obok debiutów Xysma i Carbonized.


ocena: 8,5/10
demo
oficjalna strona: www.disharmonic.com

podobne płyty:

Udostępnij:

7 lutego 2023

Defiled – In Crisis [2011]

Defiled - In Crisis recenzja reviewZespół się reaktywował po dość długiej przerwie z inicjatywy gitarzysty o imieniu Yusuke Sumita. Tym razem do współpracy zaproszono Billa Metoyera (tego pana od Slayera). Do zrobienia grafiki ponownie zaprzęgnięty został Wes Benscoter. I tak jak poprzednio, materiał wydał francuski Season of Mist.

Obecność Metoyer’a sprowadzała się tylko do mixu i masteringu i patrząc na efekt końcowy, była chyba kompletnie niepotrzebna. Istnieje pewna prawidłowość życiowa, że gdy zespół daje swój materiał znanej osobie do obróbki i mixu, to zazwyczaj wychodzi z tego kupa (inny przykład – debiut Internal Bleeding). Niestety, śmiało można zaliczyć produkcję In Crisis do jednej z najgorszych w Metalu. Nie jest to jeszcze poziom „Pure Fucking Armageddon” Mayhem, choć takie skojarzenia również mi się nasuwały.

Doceniam próbę wyjścia poza schemat, zwłaszcza jeśli chodzi o niedoceniany w Metalu bas, który wita nas skromnym popisem już w pierwszym utworze na płycie, ale „klockowate”, cyfrowe brzmienie ze świstem talerzy jak przy 128 kpb/s, zniechęca do zagłębiania się dalej.

A szkoda, bo gdyby panowie wyprodukowali In Crisis przynajmniej tak jak zrobili „Divination”, to wyszłaby z tego bardzo porządna i ciekawa pozycja. Filozofią wyjściową grupy jest chaotyczny i brutalny atak, w otoczce Grindcore’owego Groove. Najprościej mi to jest porównać do wczesnego Cryptopsy. Tzw. huraganowe riffy, z braku lepszego określenia, stylem gry przypominają nawałnicę, zwłaszcza że Defiled nie gra standardowo, a i dźwięk gitar stara się być dysonansowy (jeśli użyłem niewłaściwego określenia, to przepraszam).

I nawet przy tak skopanym brzmieniu, są utwory, które po prostu lśnią swoim potencjałem i pomysłami jak „Retrogression”, „Behind You Pray”, „Resentment Without End” oraz „Revelation of Doom”. Jeśli miałbym pisać manual jak w ogóle tego słuchać, to po pierwsze zarekomendowałbym słuchawki, bo na wieży to po prostu leży. A po drugie, na początek ominąć pierwsze kompozycje i skupić się głównie na środku albumu, najlepiej od tracku 5 do 9, gdzie muzyka się rozkręca na dobre i zespół stara się zaciekawić słuchacza, rzucając po kilka dobrych riffów na minutę. Mam też nieodparte wrażenie, że zespół mocno się inspirował „From Enslavement to Obliteration” Napalm Death, gdyż miałem również i takie skojarzenia przy słuchaniu płyty.

Jakby nie patrzeć, album zapadł mi w pamięci, nawet jeśli nie o takie wrażenie chodziło zespołowi.


ocena: 5,5/10
mutant
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/defiled

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

4 lutego 2023

Desolate Shrine – Fires Of The Dying World [2022]

Desolate Shrine - Fires Of The Dying World recenzja reviewPatrząc na dotychczasową aktywność Desolate Shrine, trudno uwierzyć, że po „Deliverance From The Godless Void” zespół zrobił sobie aż pięcioletnią przerwę. W tym przydługim międzyczasie wszechstronny LL rozkręcił Convocation, a i wokaliści na brak zajęć nie narzekali, więc mogły się pojawić wątpliwości, czy przypadkiem Finowie nie znudzili się wypracowaną przez lata formułą i nie chcą od niej odpocząć albo co gorsza – dać sobie z nią siana. Fires Of The Dying World przynosi jednoznaczne odpowiedzi na te pytania, albowiem na pewno nie jest dokładnie tym, do czego nas (mnie!) przyzwyczaili.

Muzycy Desolate Shrine musieli dojść do wniosku, że już najwyższy czas na zmiany, że trzeba inaczej podejść do tematu i wpuścić do stylu trochę nowych/odświeżających elementów – niezależnie od rezultatu przynajmniej nikt im nie zarzuci, że są wtórni, przewidywalni i nagrywają w kółko tę samą płytę. Stąd też początek Fires Of The Dying World był dla mnie dość zaskakujący – zamiast typowego dla nich wybuchu agresji i ostrej jazdy do przodu dostałem akustyczne i niezapadające w pamięć intro w typie lat 90. ubiegłego wieku. Kolejny, już normalny, utwór również nie podniósł mi ciśnienia, bo mimo iż solidny, to więcej w nim szwedzkiego death metalu (nowej daty) niż Desolate Shrine. Zespół rozkręca się dopiero w kawałku tytułowym, który jako pierwszy spełnia moje oczekiwania – jest szybko, gęsto i brutalnie, z porządnymi wyziewnymi wokalami (zwłaszcza w duetach) i zawiesistym klimatem. Podobnie dobre wrażenie robi jeszcze tylko „Cast To Walk The Star Of Sorrow”, natomiast pozostałe numery wywołują u mnie mieszane odczucia, choć z przewagą tych pozytywnych – dlatego ocena jest mimo wszystko wysoka.

Bez dwóch zdań Fires Of The Dying World jest materiałem bardziej różnorodnym niż to drzewiej bywało, mocniej skontrastowanym, z dobrze zbalansowanymi wpływami doomu i blacku. Niestety nie wszystkie zmiany wyszły Desolate Shrine na zdrowie. O ile z wpływami wspomnianego już szwedzkiego death metalu (pierwsze skojarzenie to Bloodbath) i większą, bezpośrednią melodyjnością nie mam problemu, tak liczne wstawki z gitarą akustyczną nieco mnie irytują. Te spokojne partie przypuszczalnie miały budować napięcie, jednak coś nie pykło i efekt jest taki, że zaburzają płynność i spójność muzyki. Okazuje się, że w przypadku tego zespołu lepiej sprawdzają się klawisze, które niepokojąco snują się w tle, jak choćby w „Cast To Walk The Star Of Sorrow”.

Ponadto wydaje mi się, że całość jest wyraźnie prostsza w odbiorze od poprzednich krążków. Na pewno wpływ na to ma przejrzysta produkcja; album brzmi ciężko, ciężej niż kiedykolwiek, ale też bardzo czytelnie. Każdy detal jest na wyciągnięcie ręki. Przystępności służy również rozrzedzona atmosfera muzyki – Fires Of The Dying World nie jest ani duszna, ani przytłaczająca. Klimatu ma na tyle, żeby zachęcić do słuchania, a nie powodować trwałe zmiany w mózgu. Także długość płyty (47 minut w odróżnieniu od godzinnych poprzedniczek) sprawia, że łatwiej ją przetrawić. No i w końcu – osłuchanie zespołu też robi swoje, bo pomimo kilku istotnych zmian w stylu, Finowie grają dość charakterystycznie.

Chociaż nie jestem rozczarowany zawartością Fires Of The Dying World, to po Desolate Shrine spodziewałem się hmm… czegoś więcej albo czegoś trochę innego. Jeśli w przeciwieństwie do mnie cechujecie się większą tolerancją na akustyczne wstawki, to spokojnie możecie dopisać jeszcze pół punktu.


ocena: 7,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/desolateshrine
Udostępnij:

1 lutego 2023

Static Abyss – Labyrinth Of Veins [2022]

Static Abyss - Labyrinth Of Veins recenzja reviewKolejny z wielu (zbyt wielu) projektów Reiferta, który na dobrą sprawę mógł równie dobrze nie powstawać. Już dużo chętniej chciałbym napisać coś o jego innym projekcie – Painted Doll, który zrobił z jakimś-tam komikiem, ale się nie da, bo to nie jest Metal tylko abstrakcyjny Indie Rock. Druga połowa Static Abyss to nieznany mi w ogóle Greg Wilkinson, który notabene dołączył do Autopsy, przez co cały projekt wydaje się być jeszcze bardziej absurdalnie zbędny.

Nie rozumiem dlaczego najlepsze utwory z tej sesji nie mogły po prostu wyjść w ramach nowego Autopsy (który też troszeczkę ssie), bo nie ukrywajmy, lepszy jeden dobry album, niż dwa przeciętniaki.

Ale niech mu będzie, dorzuciłem się na poczet jego emerytury i wziąłem kredyt w banku żeby kupić cedeka (w razie czego jak go nie spłacę, to mi bank zabierze). Niech ma, zasłużył sobie, bądź co bądź jest legendą. Album natomiast wynudził mnie niemiłosiernie, kompletnie nudne, mało ciekawe zagrywki, które brzmiałyby jak odcinanie kuponów od klasyków, gdyby nie to, że ten kupon to talon na balon.

Muzyka mogłaby nie istnieć wcale i nikt by tego nie żałował, jeśli by przyjąć, że ktoś by w ogóle zauważył. Jakieś faworyty mam, nie powiem – „Mandatory Cannibalism” i „Morgue Rat Fever” to są 2 tracki, które jak wspomniałem wcześniej, mogły pójść do macierzystej kapeli. Niestety więc, jest to kompletna strata czasu i jeden wielki niewypał. Jak już sprawdzać coś od Reiferta, to zdecydowanie lepiej dać szansę Siege of Power albo Violation Wound, bo tam chociaż jest jakiś pomysł na siebie i nawet graficznie się prezentują lepiej (nie mówiąc o książeczce). Tutaj jest kompletnie przewidywalny Doom/Death bez jakiegokolwiek polotu, czy czegoś zapadającego w pamięci. Klimatu też brak. Już wy byście stworzyli ciekawszą muzę, nawet jeśli nigdy nie trzymaliście gitary w ręku.

Omijać, chyba że macie niezdrową ciekawość, albo się naprawdę nudzicie. Ocenę zawyżyłem z litości.


ocena: 3/10
mutant
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/staticabyss/
Udostępnij: