Pokazywanie postów oznaczonych etykietą 2017. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą 2017. Pokaż wszystkie posty

14 lutego 2024

Broken Hope – Mutilated And Assimilated [2017]

Broken Hope - Mutilated And Assimilated recenzja reviewPowrót Broken Hope był sztucznie przehajpowany, więc kiedy „Omen Of Disease” nie znalazła uznania u krytyków i nie sprostała nawet podstawowym wymaganiom fanów — choć niektórzy doszukali się tam rozwiązań niemal rewolucyjnych — Shaun Glass i Chuck Wepfer szybko się ulotnili, żeby robić karierę w metal core, zaś sam zespół wrócił, skąd przyszedł – do głębokiej drugiej ligi. Amerykanie potrzebowali cudu, żeby ponownie zwrócono na nich uwagę. Albo magicznych sztuczek… Sięgnęli więc po jakąś chicagowską odmianę voodoo i do rejestracji większości gitar skorzystali ze sprzętu z kolekcji Jeffa Hannemana, co zapewniło im tajemnicze… nie wiem.

Wiem natomiast, że nagrany w odmłodzonym i odrobinę zaskakującym składzie Mutilated And Assimilated okazał się materiałem znacznie ciekawszym i łatwiej wchodzącym od poprzedniego. Krążek ma jeszcze mniej wspólnego z wyidealizowanym przeze mnie stylem Broken Hope niż „Omen Of Disease” — raz, że Amerykanie skończyli z wpychaniem do kawałków topornych nawiązań do starych płyt (z oczywistym wyjątkiem „Swamped-In Gorehog”), dwa, że wkład w kompozycje mieli Leski i Szlachta — co mogłoby irytować, gdyby nie to, że koniec końców wyszło mu na dobre. Dzięki temu, że całość została ujednolicona stylistycznie i unowocześniona (?), brzmi spójnie i dość naturalnie. Nic się nie rozjeżdża, nie ma zgrzytów ani jakichś bzdurnych zagrywek. W takim anturażu wokale Leskiego wypadły o wiele lepiej niż ostatnio.

Innymi słowy muzycy Broken Hope nagrali materiał na naprawdę niezłym poziomie, do którego wraca się bez oporów i poczucia zażenowania. W utworach na Mutilated And Assimilated jest więcej życia, techniki, poza tym fajnie bujają, niektóre („Malicious Meatholes”, „The Necropants”) są nawet dość skoczne, a dzięki solówkom Szlachty zadziwiająco melodyjne. Urozmaiceń jest akurat, żeby uniknąć monotonii, natomiast teksty (w sumie już same tytuły) zawierają dostatecznie dużo głupot, żeby chciało się w nie wgłębiać. Również brzmienie daje radę, choć samo w sobie jest mocno cyfrowe i bardzo selektywne, to nie wyprano go kompletnie z ciężaru.

Na poważnie przyczepić mogę się jedynie do tego, co na ocenę i tak nie ma wpływu – do dodatków. Po pierwsze, Mutilated And Assimilated dopchnięto ponownie nagranym kawałkiem z debiutu – współczesne brzmienie uwydatniło jego prymitywną strukturę i pozbawione wyrazu riffy – bida i nuda. Po drugie, ktoś wpadł na pomysł, żeby podbić cenę albumu pakując go w digipak i dorzucając obligatoryjne DVD ze średnio porywającym koncertem z czeskiego Obscene Extreme z 2015 roku – bida i żenua.

Mutilated And Assimilated nie ma startu do największych osiągnięć Broken Hope, ale przepaść, jaka ją dzieli od tych słabszych płyt, sprawia, że i tak łapie się do „top 3” zespołu. Ten album to jednocześnie dowód na to, że lepiej robić coś, co przychodzi niejako samo i naturalnie, niż kurczowo trzymać się wątpliwej jakości patentów z przeszłości.


ocena: 7,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/brokenhopeofficial

inne płyty tego wykonawcy:




Udostępnij:

9 stycznia 2024

F.K.Ü. – 1981 [2017]

F.K.Ü. - 1981 recenzja reviewA teraz dzieciaczki, czas na coś z zupełnie innej beczki – Gatki Freddy’ego Kruegera. Przyznaję, że początkowo zdarzało mi się odczytywać ich nazwę jako FUK, co pewnie było zamierzone. Grupa gra niemodny Crossover/Thrash, który mi chwilami przypomina Hirax (zwłaszcza wokalnie, choć wokaliście Larry’emu bardzo daleko jest do umiejętności Katona), ALE zdarza się krwisty growling, a i szorstkość riffów potrafi się otrzeć o Death/Thrash, więc nie odchodzimy aż tak kompletnie odlegle od głównej tematyki na blogu.

F.K.Ü. swój pizzo-Thrashowy debiut zaliczył jeszcze pod koniec lat ’90, zanim przyszła moda na retro-Thrash, a że wciąż się mają dobrze i ani myślą odpuszczać w 2017, kiedy niejeden by się już dawno wysypał, to mają u mnie dodatkowy props. Nie ukrywam, że do zakupu zachęciła mnie okładka – coś podobnego zrobił również Exhumed na „Horror” (w 2019 r.), czyli taki pastiszo-hołd dla klasyków kina grozy klasy-B i C z lat ’80. Jestem zawsze napalony na takie graficzki i cenię grupy, które potrafią zadbać odpowiednio o opakowanie.

Na swej piątej płycie zespolik jest wyjątkowo zwarty i unika większych wygłupów oraz sucharów. Utwory nie przekraczają 3 minut, ale nie schodzą za bardzo poniżej 2, więc jest konkret. Jest też ich odpowiednia ilość, bo 14 – plus moja wersja ma jeszcze cover klasyka Schuldinera „Evil Dead” – to tak a propos obracania się wokół tematyki Death Metalowej, mimo iż nie zadziwię stwierdzeniem, że skutecznie wyciągnięto i wyeksponowano Speed Metalowe korzenie oryginału.

A skoro o Death Metalu mowa, to z tych bardziej growlujących (choć nie jedynych) na pewno należy polecić „The Burning”, a i w „The House by the Cemetery” też się pojawia coś soczystego. Z typowo śpiewno-refrenowych, to z kolei „Nightmares in a Damaged Brain”, „Corpse Mania”, „The Beyond” zasłużyły u mnie na większe wyróżnienie, no i „The Funhouse”, inspirowany S.O.D., też jest w pytkę.

Nie ma o dziwo niczego stricte do picia piwa, ale nic nie szkodzi, to się jakoś zaradzi – wszak piwo jest dobre do każdego soundtracku. I tylko w „Night School” pojawia się króciutki falset na końcu, więc jak ktoś nie lubi takich wokaliz, to może jakoś przeboleje te parę sekund. „Ms .45” ciutek plagiatuje Slayera, ale wybaczam, bo jest to dobry motyw i należy go powielać.

Zróżnicowania wielkiego może i nie ma, ale nie powiem, żebym z tego powodu narzekał. Au contraire, jak to mawiają konsumenci żab, jestem wręcz zadowolony. Dla lepszego efektu, to chyba nawet zgram tę płytę na kasetę magnetofonową, najlepiej trzeszczącą. A jak nie macie czym, to wam pożyczę i też sobie puśćcie (polski język mnie przeraża czasami). A po lekturze muzyki odkurzę jakieś VHS-y i magnetowid wideo – miałem jeszcze to szczęście móc oglądać na nich z kolegami filmy dla dorosłych za gówniaka (tak wiem, taki paradoks).


ocena: 8/10
mutant
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/moshoholics



Udostępnij:

3 stycznia 2024

Wojciech Lis – Metalowe wersety [2017]

Wojciech Lis - Metalowe wersety recenzja reviewCenię sobie działalność Wojciecha Lisa, jako osoby-instytucji dbającej o utrzymanie pamięci o historii polskiego Metalu. Wszak znajomość przeszłości ułatwia spojrzenie w przyszłość. Książka jest w pewnym sensie zbiorem „The Best Of” z fanowskiego zinu „Najświętszy Napletek Chrystusa”, ale zawiera też i parę unikatowych materiałów (o których niżej).
Począwszy od konkretów, najwięcej miejsca jest poświęcone zespołom Imperator i Hektor. Pojawia się też oczywiście Vader, w różnych konfiguracjach, aczkolwiek, ku zdziwieniu nikogo, sam Peter nie mówi nic ciekawego. Były gitarzysta Vika natomiast, zdecydowanie więcej. Ciekawym zabiegiem jest przedstawienie historii Imperatora, przewijającej się przez całą książkę, z punktu widzenia kilku osób.

Dość sporą część książki stanowią również przedruki z oryginalnego zina i to jest lektura najcięższa do przebrnięcia, choć pozwala ona na wczucie się w klimat podziemia. Każdy wywiad, czy lepszy, czy gorszy, mą sporą dozę dziennikarskiej ciekawości i zagajenie o mniej znane tematy, tudzież niezwiązane z muzyką Metalową w ogóle (co nie każdemu się spodoba).

Niezależnie od wtajemniczenia, interlokutor starał się odpowiednio dobierać pytania, aby wyciągnąć możliwie najróżniejszej maści detale, jak i sprawić, aby rozmówca mógł się poczuć swobodnie. Do najczęściej pojawiających się pytań są zagadnienia odnośnie „krojenia” (czyt.: okradania gówniarzy z kasy i ubrania), o tym, czym jest bycie prawdziwym Metalem, czyli tzw. „pozerstwa” oraz klasycznego „teraz to nie to, co kiedyś było”.

Do ciekawszego czytadła najbardziej należałoby zaliczyć wywiad z Mitloffem (Hate), który lubi się rozgadać bardziej niż reszta przepytywanych osób (co bywa nieraz bolączką). Wśród innych atrakcji jest m.i.n. poważny wykład o anatomii pierdzenia Putrified Mushrooms, których jednych rozśmieszy, innych zgorszy, filozoficzne rozważania z Krakusem od Deadspeak, jak i rozmowa z tym drugim znanym Docentem na świecie, co to grał na perkusji w Therion i Carbonized, gdzie poruszane są naprawdę smakowite tematy zakulisowe show businessu.

Wisienką na torcie jest jednak rozmowa z byłym Metalem, Marcinem Wawrzyńczakiem, twórcą „Eternal Torment Zine”, w której można poczytać odnośnie okresu, kiedy mieszkał u Euronymousa. Jest to też ten „słynny” Polak, któremu Euro dosypał trutkę na szczury do jedzenia, o czym pewnie sam Marcin do dzisiaj może nie mieć pojęcia. Niemniej jednak wbrew temu co myślą Necrobutcher i Vikernes, Mr. Wawrzyńczak żyje do dzisiaj i odnajduje się obecnie w buddyzmie.

Ja na pewno po przeczytaniu książki sprawdziłem Insomnia – trudne cholerstwo do znalezienia w necie. Tak samo zresztą z wymienionym wcześniej Hektorem, którego bym prawdopodobnie pominął, gdyby nie ta książka. Nie brakuje tutaj znanych osobistości, są też poruszone wszystkie możliwe style. Całość ma 541 stron i mimo iż poziom wywiadów jest naprawdę różnorodny, to całościowo stanowi nie tylko pokaźne kompendium wiedzy, ale jest również istotnym archiwum polskiej sceny Metalowej XX wieku.


ocena: 10/10
mutant
oficjalna strona wydawcy: www.kagra.com.pl
Udostępnij:

19 grudnia 2023

Ascended Dead – Abhorrent Manifestation [2017]

Ascended Dead - Abhorrent Manifestation recenzja reviewDebiut Ascended Dead to płyta z gatunku tych, których opis, choć możliwie rzetelny, sprowadza się do strasznych banałów, a przez to wydaje się mało wiarygodny. Dlatego miejmy to szybko z głowy – zerknijcie na ocenę, a później sami sprawdźcie, co Amerykanie mają do zaoferowania. Abhorrent Manifestation to 33 minuty pierwotnego (proto)death metalu (z połowy lat 80.) w ekstremalnie podkręconej formie – zagranego bezlitośnie szybko, agresywnie i ze świetnym oldkulowym feelingiem.

Przez większość czasu Ascended Dead utrzymują szaleńcze tempo, a jednocześnie dynamizują je na tyle umiejętnie (nie kombinując zanadto), że materiał nie tracąc nic z zajebistej intensywności, jest daleki od monotonii. Charlie Koryn z wielkim zaangażowaniem serwuje blast za blastem, urozmaicając je gęstymi przejściami i… kolejnymi blastami, praktycznie nie zostawiając sobie chwili na złapanie oddechu. Wydaje mi się, że to właśnie furiackie partie perkusisty robią na Abhorrent Manifestation największe wrażenie, są po prostu bezbłędne. Złego słowa nie mogę napisać o świetnie zaaranżowanych gitarach – klasycznie brzmiące riffy śmigają aż miło, a towarzyszą im równie klasyczne dzikie (ktoś wspominał o Slayerze?) solówki. Wszystko zostało podane po staremu – bez udziwnień i współczesnych rozwiązań (no, może z wyjątkiem jednej zagrywki w „Subconscious Barbarity”), za to żywiołowo i z dużą dawką chwytliwości. Ponadto ogromnym atutem Ascended Dead jest rozpaczliwie wymiotny wokal w typie młodego van Drunena na speedzie – coś wspaniałego.

Po niezwykle dogłębnej analizie i naprawdę wieeelu przesłuchaniach Abhorrent Manifestation, doszedłem do wniosku, że każdy z ośmiu regularnych utworów w równym stopniu zasługuje tu na wyróżnienie, a pominięcie któregokolwiek byłoby zbrodnią. To znakomite deathmetalowe szlagiery, które szybko wpadają w ucho i na długo zostają w pamięci. Dlaczego piszę o ośmiu kawałkach, skoro na trackliście jest dziesięć? Ano dlatego, że właśnie te dwa pozostałe sprawiają, że Abhorrent Manifestation nie jest monolitem, jakim być powinien. O ile jeszcze cover Possessed (co ciekawe – to żaden z najbardziej klasycznych numerów) nie wyróżnia się zbytnio, bo został okrutnie dojebany i zwłaszcza w końcówce powoduje opad kopary, to obecności akustycznego instrumentala nie potrafię w logiczny sposób uzasadnić. „Dormant Souls” może i jest ładny, ale przy tym rozwlekły i w zasadzie nic konkretnego nie wnosi, a umieszczenie go w środku płyty nie było dobrym pomysłem.

Produkcja Abhorrent Manifestation nie jest może wybitna (aż się prosi, żeby całość była głośniej nagrana), ale dzięki dobrze dobranemu balansowi syfu i czytelności do grania Ascended Dead pasuje idealnie. Czegóż chcieć więcej? Oryginalności? Dajcie spokój! Tylko by sobie tym zaszkodzili.


ocena: 8,5/10
demo
oficjalna strona: www.ascendeddead.com
Udostępnij:

1 czerwca 2023

Goatwhore – Vengeful Ascension [2017]

Goatwhore - Vengeful Ascension recenzja reviewSwego czasu miałem sobie grypkę (zwyczajną, żadne modne wirusy) i tak sobie wieczorkiem leżałem i nic mi się nie chciało robić. Postanowiłem więc, jak każdy inny normalny człowiek w mojej sytuacji, puścić sobie coś na wieży. Wyboru możecie się chyba domyśleć.

I tak słuchając sobie muzyki, pozwoliłem jej sobie wejść w siebie w pełni. Na swej już siódmej płycie, Goatwhore w logiczny sposób ewoluuje swoje brzmienie w kierunku grania zdecydowanie bardziej efemerycznego, ze sporą dozą mistycyzmu, czy też okultystycznego rytuału. Jak zwał tak zwał. Muzyka brzmi jak bezkresny, ale wzburzony ocean, w którym można się utopić bez pamięci, jeśli się tylko na to pozwoli.

Perkusja gra różne rytmy, częściej mniej efektowne, ale za to skomplikowane. Lubi też sobie czasem poblastować (jak np. w „Those Who Denied God's Will”), ale jeśli chodzi o miks, to jest niestety trochę za bardzo schowana do tyłu, tak aby nie przeszkadzać gitarom, które grają zdecydowanie pierwsze skrzypce i dominują nad wszystkim innym. Tytułowy numer dobrze odzwierciedla całokształt, nawet polecam na chwile przerwać czytanie recki i sobie go najzwyczajniej w świecie puścić.

A same gitary, jakby tak się w nie wsłuchać, grają stosunkowo… Hard Rockowo? Najlepszym przykładem niech będzie „Mankind Will Have No Mercy” (notabene mój ulubiony numer z płyty). Wydawać to może się śmieszne, bo w niczym nie chcę ujmować zacięcia Metalowego, ale słychać na jakich kapelach członkowie grupy się wychowali. Muzyka ma dużo przekonania i zaangażowania w sobie. Grupa jednocześnie potrafi grać tak, aby wciągnąć słuchacza w poszczególne kompozycje na dłużej, a jednocześnie nie brakuje im intensywności i przekonania, z jakim grają riffy.

I tak też się zacząłem trochę zastanawiać – na ile to, że nigdzie się nie spiesząc, nie goniąc, na spokojnie wchłaniając poszczególne dźwięki i pozwalając im dotrzeć bezwolna do mojej psychiki, że na ile miało to wpływ na mój bardzo pozytywny odbiór całości. W czasach, kiedy jesteśmy zagonieni, gdzie nie jesteśmy w stanie poświęcić należytego czasu poszczególnym sprawom, jak np. słuchaniu swych płyt, bardzo wiele ważnych rzeczy nam umyka i nie dajemy sobie szansy docenić. Vengeful Ascension przeszło bez większego entuzjazmu. Owszem, doceniono solidność i rzemiosło, ale chyba też mało komu chciało się głębiej wgryźć.

To nie znaczy, że jest to jakaś mega skomplikowana sztuka. Ale jednocześnie, żeby coś dobrze poznać, trzeba jednak odrobiny wysiłku. Dlatego tak często zadajemy sobie to pytanie i dlatego też ja i inni recenzenci piszemy słowa takie jak powyższe – aby utwierdzić was w przekonaniu, że warto, jak każdą płytę, nawet jeśli uznacie ją kiepską. W końcu jest to wasza przyjemność, wasze doznanie.


ocena: 8,5/10
mutant
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/thegoat666

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

18 sierpnia 2022

Sinister – Syncretism [2017]

Sinister - Syncretism recenzja reviewTa legendarna holenderska formacja o nieraz szalonych zmianach składu, od ponad już 30 lat konsekwentnie z uporem godnym maniaka tworzy standardowy Death Metal, bez żadnych dodatków, czy upiększaczy (aczkolwiek w dzisiejszym przypadku nie do końca). Dla jednych będzie to nudny zespół jakich (zbyt) wiele, inni będą doceniać upór, z jakim Sinister trzyma się swojego stylu.

Wśród ulubionych albumów Holendrów, poza pierwszymi trzema, bardzo ceniony i godny polecenia wśród fanów jest album „Afterburner” oraz „The Silent Howling” ze względu na unikatowe połączenie przebojowości z brutalnością. Najbardziej z kolei (niesłusznie) jechane sztuki, to „niesławne” płyty z żeńskim wokalem „Creative Killings” i „Savage Or Grace”.

I choć minęło zaledwie 5 lat of wydania recenzowanego tu dzieła, można śmiało powiedzieć, że Syncretism również z jakiegoś względu jest ceniony „bardziej” przez fanów. Dlaczego? Spróbujemy sobie odpowiedzieć na to bądź co bądź, niełatwe pytanie.

Pierwsza rzecz jaka się rzuca w uszy, to nieobecne wcześniej elementy symfoniczno-operowe, nie tylko jako intro i outro płyty, ale również integralna część utworów. Nadaje to czegoś na kształt superprodukcji, jakby zespół chciał pokazać, że tym razem żarty się skończyły i są pod dużo większą inspiracją niż wcześniej.

I faktycznie, gdyż płyta ta zawiera jedne z najlepszych kompozycji w historii grupy. Otwierający „Neurophobic” jest co prawda tylko „przyzwoity”, ale za to następne dwa numery: „Convulsions of Christ” i „Blood-Soaked Domain” są wręcz rewelacyjne i genialne i przypominają mi, za co kocham Death Metal. Pierwszy ma świetny motyw, wokół którego kręci się cała akcja, drugi buduje napięcie poprzez soczyście ostry riff, aż do samej kulminacji.

Po tak dobrych ciosach następuje niestety schłodzenie geniuszu, gdyż dla odmiany „Dominance by Acquisition” jest wg mnie najsłabszym numerem na płycie. Słuchałem go wiele razy i nie byłem w stanie wyłapać z niego nic ciekawego. Następujący po nim tytułowy track jest znów, tylko przyzwoity, ale za to „Black Slithering Mass” jest kolejnym jasnym punktem płyty, ze względu na powrót do inspiracji starym polskim Vaderem, do którego Sinister bywał niejednokrotnie porównywany. Jest to też najkrótszy utwór, gdyż większość materiału stanowią długie 5-minutówki. Ostatnie trzy numery kontynuują klimat płyty i nie schodzą już poniżej pewnego poziomu, nawet jeśli mogły być troszkę krótsze.

Podsumowując, co zatem ma Syncretism, czego kilka wcześniejszych albumów nie posiadało? Poza bardziej zapadającymi w pamięci utworami i riffami, na duży plus jest brzmienie nawiązujące do starych klimatów. Również pod względem konceptualnym zespół się bardziej przyłożył. Zamiast nudnych okładek z diabłami deflorującymi anioły w różnych konfiguracjach, dostajemy bardzo ładne malowidło. Co ciekawe, książeczka zawiera przemyślenia zespołu odnośnie zarówno konceptu okładki, jak i tytułu płyty.

Innymi słowy, od początku do końca jest to dopracowane i przemyślane dzieło. Polecam.

CIEKAWOSTKI:
  • Wersja limitowana jako bonusa ma 13-minutowy „Unhallowed Blood”. Dlaczego jest to na osobnej płycie? Nie wiem. Fakt faktem, utwór jest bardzo nietypowy jak na Sinister, gdyż poza Doom Metalowym tempem i stylem, dość bogato korzysta z efektów dźwiękowych dla dodania klimatu. Początkowo nawet myślałem, że to jakiś cover, ale nie – utwór napisany przez Bastiaana i GertJana (z Heavy Metalowego zespołu Black Knight). Bardzo miła dla ucha odmiana i tym bardziej żal, że większość fanów prawdopodobnie nawet nie wie o istnieniu tego tracku.
ocena: 8/10
mutant
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/SinisterOfficial

inne płyty tego wykonawcy:


Udostępnij:

25 lipca 2022

Birth Of Depravity – From Obscure Domains [2017]

Birth Of Depravity - From Obscure Domains recenzja reviewPrzez lata kojarzyłem ten grecki zespół tylko z nazwy i fajnej okładki, bo muzyka na ich debiucie była tak bezpłciowa i mizerna, że nawet jedna jej sekunda nie osiadła mi w pamięci. Mimo wszystko byłem na tyle wyrozumiały — a raczej chciałem ich definitywnie skreślić — że dałem Birth Of Depravity drugą szansę. I, o dziwo!, nie żałuję – między „The Coming Of The Ineffable” a From Obscure Domains jest przepaść i naprawdę trudno uwieżyć, że to ci sami ludzie odpowiadają za oba materiały. Wprawdzie w międzyczasie do składu dokooptowano prawilnego basistę, ale nie sądzę, żeby miał duży wkład w ostateczny kształt kompozycji.

W ciągu tych paru lat dzielących obie płyty Birth Of Depravit nabrali sporo doświadczenia, znacząco poprawili umiejętności techniczne, a także — co nie pozostało bez wpływu na ich styl — podpatrzyli co nieco u swoich kolegów z innych greckich kapel – Mass Infection, Abnormal Inhumane, Murder Made God czy Inveracity. Dzięki temu From Obscure Domains brzmi tak, jak powinien brzmieć rasowy brutalny death metal. Muzyka jest zatem szybka, gwałtowna, intensywna i zaaranżowana w taki sposób, żeby podkreślić jej dynamikę. Znajdziemy tu wszystko, czego brakowało „The Coming Of The Ineffable”: zajebiście gęste i urozmaicone partie perkusji, wyraziste i klasyczne w strukturach riffy, przebijający się nieraz bas oraz mocne i pewnie wykonane wokale. Ponadto całość odznacza się dość dużą chwytliwością, co przy uskutecznianych tempach zapobiega pojawieniu się monotonii.

Zapewniam, że do tak przygotowanego materiału wraca się często i z prawdziwą przyjemnością. Tym bardziej, że jest wyjątkowo krótki i pozostawia spory niedosyt. From Obscure Domains to tylko osiem kawałków o łącznym czasie trwania niespełna 23 minuty. Reszta, czyli 3 i pół minuty, to „wojenne” outro, dzięki któremu całość miała dobić do przyzwoitego formatu. Kiepskie to, bo wydaje mi się, że Greków było stać na jeszcze jeden-dwa normalne utwory. Koniec końców wolę jojczeć, że płyta jest za krótka niż za długa i wymuszona.


ocena: 7,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/birthofdepravity/

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:

Udostępnij:

7 lutego 2022

The Kennedy Veil – Imperium [2017]

The Kennedy Veil - Imperium recenzja okładka review coverAmerykanom wystarczyły zaledwie trzy lata, żeby drastycznie zmienić logo, skład, brzmienie i podejście do komponowania, skutkiem czego Imperium właściwe w niczym nie przypomina poprzedniej płyty. Drugi album The Kennedy Veil zrobił na mnie naprawdę dobre wrażenie bezkompromisowym napieprzaniem przed siebie, gęstymi strukturami i wyborną techniką. To było fajne i dobrze wchodziło, bo chłopaki nie silili się na jakąkolwiek oryginalność. To dlatego po pierwszych przesłuchaniach Imperium okazał się dla mnie dużym rozczarowaniem, które z biegiem czasu ewoluowało w… zwykłe rozczarowanie.

W recenzji „Trinity Of Falsehood” zastanawiałem się, czy w przyszłości zespół utrzyma wysoki poziom i przy okazji zyska na wyrazistości. No i cóż, zawartość Imperium nie przynosi na te pytania jednoznacznych odpowiedzi. The Kennedy Veil zdecydowanie zwolnili obroty, rozbudowali aranżacje, mocniej zaakcentowali melodie oraz — i tego w ogóle nie pojmuję — uparli się, żeby całość uzupełnić o elementy symfoniczne. Nie wiem jak wy, ale ja trochę inaczej rozumiem rozwój w ramach brutalnego death metalu i tak poprowadzone zmiany niezbyt mi leżą. Podobnie jak mnogość wpływów black metalu sprzed dwóch dekad. Przypuszczam, że Amerykanie chcieli stworzyć coś potężnego, wymykającego się schematom i z epickim klimatem, a tymczasem wyszedł im blackujący death metal z przeciętnym wokalem i doklejonymi na ślinę klawiszami. Pozostaje się cieszyć, że przynajmniej ta brutalna strona muzyki The Kennedy Veil trzyma poziom. Co prawda intensywnością nie dorównuje „Trinity Of Falsehood”, ale pod względem czytelności, pomysłów na riffy i technicznych smaczków wszystko jest OK.

Nowy wokalista nie pokazał niczego nadzwyczajnego, chociaż chyba próbował, bo obok niskich growli (do zaakceptowania) dorzucił sporo blackowych wrzasków (takie se) oraz wyjątkowo kiepskiego czegoś, czemu chyba najbliżej do krzyku. Jego poprzednik na tym stanowisku spisał się znacznie lepiej. Spośród zaproszonych wokalistów na uwagę zasługuje tylko Sven de Caluwé, który — jak to ma w zwyczaju — czego się tknie, zamienia w Aborted. Pozostała dwójka — Trevor Strnad z The Black Dahlia Murder i Dickie Allen z Infant Annihilator — jest na tyle niecharakterystyczna, że ich udział można tłumaczyć wyłącznie względami komercyjnymi i chęcią poszerzenia grona potencjalnych odbiorców.

Zmiana stylu pociągnęła za sobą również zmiany w brzmieniu. I o ile jego dużą selektywność mogę zaliczyć na plus, to pozostałe kwestie już nie dają powodów do zachwytu. Imperium pracuje w stosukowo wąskim paśmie, brzmi strasznie sucho, a jego produkcja jest jakaś taka płaska, żeby nie napisać – tania. Zresztą już dźwięk klawiszy daje do myślenia…

Imperium nie zachwyca. Raz, że poważnie rozmija się z moimi oczekiwaniami, a dwa, że jest zrealizowany w nieprzekonujący sposób. Wprawdzie w końcu udało mi się do tego albumu przyzwyczaić (nie mylić z przekonać), ale o wiele chętniej sięgam po poprzedni. Nie tędy droga, The Kennedy Veil, nie tędy.


ocena: 7/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/thekennedyveil

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

12 września 2021

Beneath – Ephemeris [2017]

Beneath - Ephemeris recenzja okładka review coverTrzy lata przerwy, drobna korekta składu i… większa korekta w muzyce. Islandczycy trochę niespodziewanie odeszli od stylu dwóch poprzednich płyt i przerzucili się na granie odrobinę nowocześniejsze: bardziej mechaniczne, chłodne, podporządkowane rytmowi i w większym stopniu techniczne. Pomimo iż nie zrezygnowali ze wszystkich wykorzystywanych wcześniej przez siebie patentów, na pewno nie można uznać Ephemeris za oczywistą i bezpośrednią kontynuację „Enslaved By Fear” i „The Barren Throne”. Trzeci album Beneath to materiał mocniej skondensowany, nastawiony na uderzenie i przytłoczenie słuchacza.

Należy docenić zespół za to, że miał dość odwagi, by wyjść poza wypracowane wcześniej schematy i nieco inaczej podejść do konstruowania utworów – by były możliwie zwarte, treściwe i nie zawierały (zbyt wielu) rozpraszających przeszkadzajek. Ponadto niezmiernie mnie cieszy, że Islandczycy poszli po rozum do głowy i przestali rozbudowywać aranżacje ponad miarę i swoje możliwości; na Ephemeris dłużyzn i zapychaczy jest naprawdę niewiele, dzięki czemu całość jest o kwadrans krótsza od poprzedniego krążka, a przez to wchodzi lepiej. Niestety, Beneath wciąż nie do końca radzą sobie z ogarnięciem zwolnień i partii, które mają „robić klimat”. W ich wykonaniu niespecjalnie to rajcuje – takie fragmenty wydają się być nie na miejscu, wręcz dołożone na siłę. Jeśli o mnie chodzi, mogą z tego zupełnie zrezygnować i skupić się wyłącznie na szybkim, brutalnym i opartym na dość chwytliwych riffach graniu, bo to im wychodzi najlepiej.

Mniejsze lub większe zmiany w stylu Beneath nie ominęły i wokali, jednak w przeciwieństwie do muzyki, w kwestii odgłosów paszczą jedynie na minus. Wokalista jest ten sam, co ostatnio, jednak z jakiegoś tajemniczego powodu postanowił ograniczyć się do jednostajnych i bezbarwnych pomruków. Zero dynamiki, zero wyrazistości, zero ekspresji, a i prawdziwej głębi — co po części może być również winą produkcji — brakuje. Na czym to polega, że na „The Barren Throne” wokale mogły być urozmaicone, a na Ephemeris już nie – ot zagadka.

Ostatnią rzeczą, na którą chciałbym zwrócić uwagę, jest brzmienie. Zespół sięgnął głębiej do kieszeni i skorzystał z usług mainstreamowego producenta Fredrika Nordströma, który spisał się no… nieźle, po prostu nieźle. Jak dla mnie Szwed nie do końca odnajduje się w aż tak brutalnej muzyce (bo i nie ma z nią wielkiego doświadczenia) i nie wszystko potrafi należycie uwypuklić. Dźwięk jest mocno skomasowany na zasadzie „ustawimy wszystko głośno i będzie git”, więc niuansów (zwłaszcza gitarowych) trzeba się doszukiwać na własną rękę.

Beneath chcą się zmieniać, iść do przodu i to się chwali. Na mnie stopniowo robią coraz lepsze wrażenie, ale mam przeczucie, że minie jeszcze sporo czasu, zanim będą wymieniani obok Björk jako główne towary eksportowe islandzkiej kultury. No i nie ukrywam, że bardziej przemawiają do mnie Ophidian I.


ocena: 7,5/10
demo
oficjalna strona: www.beneath.is

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

10 września 2019

Cannibal Corpse – Red Before Black [2017]

Cannibal Corpse – Red Before Black recenzja reviewNaiwność ma swoje granice, ja jednak dałbym sobie rękę uciąć, że wśród fanów zespołu znaleźli się i tacy, którzy po zachłyśnięciu się świeżością „A Skeletal Domain” uwierzyli, że kolejne płyty Amerykanów będą równie nowatorskie i zaskakujące. Nie będą. Red Before Black to powrót Cannibal Corpse do bardziej tradycyjnego brzmienia (Mana + Rutan) i sprawdzonych już setki razy rozwiązań. Innymi słowy — mamy tu doskonale znany standard. Natomiast wszystkie nowości — jeśli optymistycznie założymy, że takowe w ogóle występują - można policzyć na palcach jednej ręki. Tylko to wcale nie oznacza, że materiał jest słaby.

Cannibal Corpse ponownie udowodnili, że konsekwencja i niemal konserwatywne podejście do własnej twórczości w niczym nie przeszkadzają, gdy ma się w zanadrzu dobre pomysły na riffy, zajebisty warsztat i niedźwiedzia grizzly na wokalu. Amerykanie nie muszą wymyślać koła na nowo, żeby stworzyć tak mocarne kawałki jak „Remaimed” (morderczy podkład pod solówką), „Red Before Black” (ten jest chyba najbardziej chwytliwy), „Heads Shoveled Off” (wyjątkowo głupawy tekst) czy „In The Midst Of Ruin” (tu z kolei mamy gościnne solo Rutana) – każdy z nich w jakimś stopniu brzmi znajomo, ale to nie problem, bo wszystkie są w porównywalnie rajcowne. Póki klasyczna formuła ich muzyki się sprawdza, nie dziwię się, że Cannibal Corpse się jej trzymają, a eksperymenty wprowadzają jedynie od święta.

Nie pojmuję natomiast, czemu akurat przy okazji Red Before Black cięgi za hamowanie zespołu (takie dosłowne oraz w rozwoju) zbiera „Lars Ulrich death metalu”. Czyżby niektórym naprawdę umknęło, że Paul od trzydziestu lat gra w zasadzie w ten sam sposób? Na czym polega ten drastyczny spadek formy, jeśli mogę zapytać? Ktoś się spodziewał gravity blastów i jazzowej rytmiki? W moim odczuciu partie perkusji na tej płycie poziomem nie ustępują tym z „Bloodthirst", „Evisceration Plague” czy „Torture”, a „anty-mazurkiewiczowskie” jojczenie jest szukaniem problemu na siłę.

Tymczasem Red Before Black ma tylko jeden odczuwalny minus – nie ekscytuje aż tak bardzo, jak dwa poprzednie krążki, bo jest totalnie typowy i dość przewidywalny. Ciężar, brutalność, wokale, produkcja – tu wszystko się zgadza, jest cacy, ale z odrobiną świeżości byłoby jeszcze lepsze.


ocena: 8/10
demo
oficjalna strona: www.cannibalcorpse.net

inne płyty tego wykonawcy:




Udostępnij:

24 sierpnia 2018

Oblivion - The Path Towards... [2017]

Oblivion - The Path Towards... recenzja okładka review coverPierwszy album Amerykanów wzbudził tu i ówdzie spore poruszenie – że taki genialny, techniczny, nowatorski, nietuzinkowy… A prawda wyglądała tak, że był równie oryginalny co nazwa zespołu i nie wnosił kompletnie nic do reprezentowanego (pod)gatunku. The Path Towards… tego stanu rzeczy nie zmieni, bo chociaż Oblivion starali się zaprezentować z ciekawszej strony, w dalszym ciągu prezentują dość oklepany średnio brutalny i średnio techniczny death metal w typie kalifornijskim. Podobnych kapel jest w tamtym rejonie co najmniej kilkanaście, a ze wskazaniem tych lepszych, na nieszczęście Oblivion, nikt nie powinien mieć specjalnego problemu. Nie oznacza to jednak, że chłopaki odwalają jakiś syf, bo w paru fragmentach The Path Towards… potrafi naprawdę zaciekawić fajnym riffem czy sprytnie poprowadzoną linią melodyczną. Na klawiaturę w tym miejscu ciśnie się szczególnie przypadek „Concrete Thrones”, który bez zbędnego zastanowienia mogę nazwać najlepszym, najbardziej wyróżniającym się kawałkiem na płycie, także pod względem chwytliwości. Gdyby cały album był zbudowany z podobnych utworów, pewnie zachęcałbym do zakupu i częstego słuchania w celach rekreacyjnych. Gdyby… Większość materiału to granie raczej typowe, na którym trzeba się porządnie skupić, żeby nie zlało się z odgłosami w tle – pralką, odkurzaczem czy passatem sąsiada-złodzieja dogorywającym za oknem. Jak dla mnie The Path Towards… niewiele pomagają urozmaicenia ogólnej formuły, które zaproponował zespół, tym bardziej, że większość jest z importu. Oblivion zaprosili do nagrań wokalistów z kilku mniej lub bardziej znanych kapel, ale żaden z nich nie dysponuje na tyle rozpoznawalnym głosem, żeby wynieść utwory na wyższy poziom albo chociaż stanowić wabik na fanów. No, chyba że kogoś kręci syf pokroju Suicide Silence, bo koleżkę z tej niby-deathcore’owej żenady też ściągnęli. Czymś osobliwym jest ponadto wkład w The Path Towards… Karla Sandersa, który… napisał dla Oblivion „Awaiting Autochthon”, swoją drogą numer zupełnie nie w jego stylu. Trochę mi to pachnie robieniem „sellingpointów” na siłę, jakby kapela zdawała sobie sprawę z tego, że bez pomocy kogoś sławnego wiele nie nawojuje. Od siebie dodam, że z takim wsparciem też cudów nie będzie.


ocena: 6,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/OBLlVlON

Udostępnij:

19 maja 2018

Carnal Decay – You Owe You Pay [2017]

Carnal Decay - You Owe You Pay recenzja okładka review coverYou Owe You Pay to mój pierwszy kontakt z muzyką Carnal Decay i coś czuję, że nie ostatni. Szwajcarzy nie należą do najbardziej finezyjnych kapel pod słońcem, ale z brutalnym death metalem radzą sobie na tyle dobrze, że od czasu do czasu warto zarzucić ich materiał na słuchawki. Oryginalności w tym graniu tyle co nic, jednak ogólny poziom wykonawczy, produkcja i w końcu całkiem przyzwoite pod względem chwytliwości numery sprawiają, że zespołu nie można od tak olać. Dotyczy to zwłaszcza miłośników wybuchowego death metalu uprawianego w krajach Beneluxu. Wpływy Severe Torture, Emeth, Prostitute Disfigurement i przede wszystkim Aborted przewijają się przez cały czas trwania You Owe You Pay i właściwie nie dają o sobie zapomnieć. Podobieństwa riffów, rozwiązań rytmicznych czy wokali są zbyt oczywiste, żeby dały się zignorować, choć to oczywiście jeszcze nie ten poziom techniczny, co wymienione kapele. Mimo tych skojarzeń coś mi się wydaje, że Carnal Decay baaardzo by chcieli, by stawiano ich w jednym rzędzie z Dying Fetus. No cóż, w sejmie mamy takich, którzy w podręcznikach historii widzą siebie obok Piłsudskiego… Uczciwie trzeba przyznać, że Szwajcarzy są w ciut lepszej sytuacji, bo przynajmniej mają minimalny cień minimalnej szansy na osiągnięcie swego celu. Wracając do You Owe You Pay, płytki słucha się całkiem miło – jest brutalna, bezpośrednia i stosunkowo urozmaicona. Ponadto materiał sprawia wrażenie zmajstrowanego pod kątem koncertów – w paru miejscach pojawiają się chórki, riffy są bardzo czytelne (może to zasługa kobiecej ręki?), a zmiany tempa rozłożono tak, żeby każdy znalazł coś dla siebie. Najlepiej to słychać w „Not Worth A Bullet”, „No Sequel”, „Decimating The Living” i „Your Guts My Glory”, przy czym ten ostatni wybija się najlepszymi wokalami, bo właśnie w nim Julien Truchan z Benighted dorzucił trochę swoich bulgotów. Jedynym poważniejszym zgrzytem na You Owe You Pay są dla mnie teksty, a dokładnie nagromadzenie w nich faków, co zalatuje mi rebelianctwem na siłę, wiochą i gangsta rapem. Jeśli przymknąć oko na tą nie najwyższych lotów poezję, to mamy do czynienia z naprawdę przyzwoitym łomotem.


ocena: 7/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/carnaldecayband/

podobne płyty:

Udostępnij:

13 marca 2018

Cenotaph – Perverse Dehumanized Dysfunctions [2017]

Cenotaph - Perverse Dehumanized Dysfunctions recenzja okładka review coverCenotaph jaki znamy od „Reincarnation In Gorextasy” to siła, z którą już trzeba się liczyć. Turecka horda sukcesywnie podnosiła poziom wyziewności generowanych przez siebie dźwięków, żeby wraz z „Putrescent Infectious Rabidity” właściwie zrównać się ze światową (podziemną) czołówką. Po tym albumie nastąpiła jednak długaśna przerwa, w czasie której dość poważnie posypał się skład – ostał się jedynie wokalista-ojciec założyciel, który — jak mniemam — wielkiego wkładu muzykę nie miał. Miał natomiast przekonanie, że warto jeszcze ciągnąć ten wózek: zebrał nowych kolegów i wraz z nimi nagrał taki materiał, że łeb urywa.

Warto było tak długo czekać, bo Perverse Dehumanized Dysfunctions po prostu miażdży, wgniata w ziemię i pozostawia tylko zgliszcza. W tej chwili Cenotaph to jeden z niewielu zespołów — do tego grona zaliczyłbym też Putridity, Disentomb czy Afterbirth — w przypadku których aż prosi się o przymiotnik „brutalniejszy” przed nazwą gatunku. To, czego panowie dokonali w obrębie tych 31 minut, to jest, kurwa, jakaś trudna do ogarnięcia masakra. Mega intensywny i techniczny napierdol w, zazwyczaj, okrutnych tempach, przyprawiony chorymi bulgotliwymi wokalami i z przepięknie masywnym, głębokim brzmieniem.

Naprawdę jestem w lekkim szoku, bo aż tak potężnej płyty, tak bardzo wykraczającej ponad to, co dotychczas robili, po Cenotaph się nie spodziewałem. Moje zaskoczenie potęguje fakt, że za część materiału odpowiada znany z Decimation Erkin Öztürk, który w swoim macierzystym zespole jak dotąd nic wielkiego nie pokazał, natomiast na Perverse Dehumanized Dysfunctions dokonał niemal cudów. Opad kopary powodują również partie Alicana Erbaşa — bębniarza właściwie znikąd — który dopierdala taką ekstremę, że ręce opadają z niemocy. Właśnie tak powinna pracować perkusja w ultra brutalnym death metalu – gęsto, precyzyjnie i różnorodnie.

Za ponadprzeciętną zajebistością Perverse Dehumanized Dysfunctions przemawia również zaskakująco duża chwytliwość tej płyty – niby całość sprowadza się do patologicznego nakurwu, a jednak jest tu na tyle fajnych niuansów, że łatwo się w niego wkręcić, czego najlepsze przykłady mamy w „Parasitic Worms & Prenatal Cranial Deformation” i „Multi-organ Failure Epidemie”. Po takim ataku ze strony Cenotaph Defeated Sanity powinni czuć się poważnie zagrożeni.


ocena: 8,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/cenotaphtur

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:


Udostępnij:

26 lutego 2018

In Silent – Martwy Dopływ Wisły [2017]

In Silent - Martwy Dopływ Wisły recenzja okładka review coverIn Silent zaczynali w połowie lat 90., a pomimo tego, że poważniej rozkręcili się dopiero dekadę później i oficjalnie debiutowali w 2013, w muzyce zespołu słychać przede wszystkim klimaty charakterystyczne dla polskich death’owców właśnie sprzed dwudziestu lat. Trochę mnie tym zaskoczyli, bo spodziewałem się — zwłaszcza po takim tytule jak „Southern Blast” — zmasowanego grzańska w stylu, powiedzmy, Convent czy Azarath, a tymczasem zawartość Martwego Dopływu Wisły kojarzy mi się choćby z Calvarią i innymi, mocno zainteresowanymi Deicide i Vader wesołkami. Konotacje z tymi zamierzchłymi czasami pogłębia ponadto brzmienie materiału, które kiedyś było w Polsce czymś typowym, zaś w obecnych realiach trudno je określić inaczej niż jako „demówkowe”. Do pewnego stopnia ma to swój urok, jednak wolę dźwięk trochę bardziej na czasie, bo ten made by Janusz Bryt momentami nieco kaleczy uszy. Gdyby w realizację studyjną tchnąć więcej mięsa (i pieniędzy, zwłaszcza pieniędzy… i może innego realizatora), zespół na pewno by na tym zyskał, a sama muzyka nabrałaby wyrazistości i większego kopa. Póki co nawet te lepsze, najbardziej jadowite riffy po prostu przelatują; nie robią należytego wrażenia i zlewają się z tymi mniej udanymi. Przy (następnej) okazji warto również popracować nad aranżacjami, żeby pozbawione mielizn kawałki kosiły od początku do końca. Jak mi się wydaje, In Silent mają ku temu wystarczające umiejętności i doświadczenie, więc do trzeciego krążka powinni ładnie ogarnąć temat. Ciekawą sprawą jest, że zespół wciąż trzyma się polskojęzycznych, podszytych humorem („Satandomierz”, „Niech będzie podpalony”) tekstów. Wprawdzie nie znajdziemy ich na płycie, ale są wyśpiewywane na tyle wyraźnie, że z załapaniem treści tej (nieszczególnie subtelnej) poezji nikt nie będzie miał problemu, co na koncertach powinno zachęcić publikę do udzielania się przynajmniej w refrenach. A propos tekstów – ufam, iż za motto In Silent posłuży ostatnie zdanie „Necrofucker Zwei”: „to dopiero początek, bo stać mnie na więcej”. Trzymam za słowo!


ocena: 6/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/pages/In-Silent/144051922326331
Udostępnij:

9 lutego 2018

Spectral Voice – Eroded Corridors Of Unbeing [2017]

Spectral Voice - Eroded Corridors Of Unbeing recenzja reviewSkoro już raz się udało, to czemu by nie spróbować ponownie – pomyśleli muzycy Blood Incantation, zasadzając się na kolejny tytuł „debiutu roku”, tym razem pod szyldem Spectral Voice, w którym występuje aż trzech z nich. Moim skromnym zdaniem poradzili sobie nawet lepiej niż poprzednio, po części także dlatego, że konkurencję mieli mniejszą. Nie zmienia to faktu, że Eroded Corridors Of Unbeing jest albumem bardzo udanym i gładko wpisuje się w katalog Dark Descent Records.

Oczywistym jest, że skoro składy tych dwóch zespołów pokrywają się w 3/4 (jedynie perkusistów mają innych), to ich muzyka będzie w mniejszym lub większym stopniu podobna. I jest, choć doskonale słychać, że panowie od przebierania palcami po strunach dołożyli wielu starań, aby nie powielać pomysłów już raz przez siebie wykorzystanych. Brawa za ambicje, ale pewnych kwestii nie przeskoczyli, bo „Starspawn” i Eroded Corridors Of Unbeing były nagrywane w tym samym studiu i przez tych samych ludzi, więc i brzmieniowo są do siebie zbliżone. Z tym akurat nie mam problemu, bo dźwięk uzyskany w World Famous Studio bardzo mi odpowiada – brzmienie jest proste, naturalne, dość przejrzyste, z fajnym klasycznym pogłosem, no i szorstkością doskonale pasuje do prezentowanego przez Spectral Voice stylu.

Od strony muzycznej Eroded Corridors Of Unbeing to zaskakująco dynamiczny death-doom z mnóstwem wgniatających partii, jak również dzikich przyspieszeń i nieco kosmicznym klimatem. Na pewno nie jest to granie tak techniczne i brutalne jak w przypadku Blood Incantation, ale dla wyrobionego ucha powinno być równie przystępne i wciągające. Wbrew pozorom niewielka w tym zasługa paru bardziej melodyjnych riffów, na które można trafić choćby w „Thresholds Beyond” czy „Terminal Exhalation Of Being”. Większą rolę odgrywa w tym wspomniana już dynamika i łatwe do podchwycenia rytmy, których użycie muzycy opanowali już w Blood Incantation.

Utwory na Eroded Corridors Of Unbeing są zbudowane z wielu różnych, nieraz naprawdę skrajnych elementów, jednak bardzo płynnie z sobą połączonych, dzięki czemu cały album nie jest ani smętny, ani nudny ani w końcu zamulający, co przy dużej objętości poszczególnych kawałków (najdłuższy trwa 14 minut) jest sporym osiągnięciem.

Za zbędne (i denerwujące) uważam tylko ambientowe zapychacze, po które Spectral Voice sięgają w paru momentach (zwłaszcza w „Visions Of Psychic Dismemberment”), ale ta uwaga wynika bardziej ze względu na to, że ja po prostu takiego gówna nie lubię, niż dlatego, że im jakoś strasznie nie wyszło. Grunt, że te pierdoły w żaden sposób nie odrzucają od Eroded Corridors Of Unbeing, zaś sama płyta pozostaje w głowie na dłużej.


ocena: 8/10
demo
Udostępnij:

30 stycznia 2018

Redemptor – Arthaneum [2017]

Redemptor - Arthaneum recenzja okładka review coverRedemptor nigdy nie miał dość komercyjnego potencjału, by zapełniać stadiony, nawet te krakowskie; egzystował sobie raczej na uboczu – bez szumu, skromny i niespecjalnie doceniony. Po wydaniu Arthaneum sytuacja pewnie się nie zmieni, mimo iż to ich bezsprzecznie najlepszy album i zarazem bardzo mocna pozycja w top 3 za 2017 rok. Patrząc bowiem na ten materiał z perspektywy realisty-cynika, wydaje mi się, że Redemptor zejdzie do jeszcze głębszego podziemia, a jego status jedynie się pogorszy.

Wszystko dlatego, że Arthaneum w swej zajebistości to płyta nieszablonowa, odważna, nietypowa i w dużym stopniu oryginalna. Panowie Kesler i Loranc przestali się ograniczać do nowoczesnego technicznego death metalu i poszerzyli swój koncept o masę nowych, niekoniecznie oczywistych i przewidywalnych elementów, a przede wszystkim jak nigdy dotąd zwrócili uwagę na klimat muzyki i jej stronę emocjonalną. Rezultat jest zachwycający, jednak przypuszczalnie zespół zapłaci za to niezrozumieniem dla swoich poczynań – podobnie jak Nomad przy okazji „Transmigration Of Consciousness”.

Czy ta artystyczna fanaberia była tego warta? Tak! Po trzykroć, kurwa, tak! Poprzedni krążek Redemptor, jak nieliczni pamiętają, był jedną wielką popisówką – napierdalali aż iskry leciały od tej całej pirotechniki i ogólnie trudno było za nimi nadążyć. Na Arthaneum słychać natomiast więcej umiaru, subtelności i dojrzałości kompozytorskiej. Oczywiście stronie instrumentalnej nie można absolutnie niczego zarzucić, bo wszyscy wymiatają wprost przepięknie, ale tym razem technika to wyłącznie środek do celu, nie zaś cel sam w sobie. Przy okazji skręcono również poziom intensywności, więc album nie ma aż tak ofensywnego charakteru jak poprzedni – jest wolniejszy, mniej brutalny, oszczędny w solówki, uzupełniony o partie klawiszy – jednakowoż wcale na tym nie traci.

O sile Arthaneum stanowią przede wszystkim doskonale przemyślane i dopracowane struktury — pełne zaskakujących zmian i naprawdę wgniatających fragmentów (lubią zapachnieć miksem Gojira i Immolation, ugh!) — w których wszystko znakomicie ze sobą współgra, a nawet najbardziej zróżnicowane wewnętrznie utwory nie sprawiają wrażenia klejonych na siłę. Kolejnym plusem płyty i elementem mocno wpływającym na jej nastrój są wokale Michała. Xaay dokonał ogromnego postępu względem poprzednich wydawnictw i typowe death metalowe ryki uzupełnił jakimiś ponurymi pomrukami, niepokojącymi szeptami i cholera wie, czym jeszcze, co zbliżyło go niekiedy do industrialnych brzmień. Duże brawa! Nie co ściemniać – ze zwykłym growlem kogoś przypadkowego Arthaneum byłby odczuwalnie uboższy.

Do pełni szczęścia brakuje mi tylko głębszego brzmienia perkusji. Same partie Pavulona są bardzo dobrze wstrzelone, jednak przy ciężkich gitarach wydają mi się zbyt miękkie, „plackowate” i niedostatecznie uwypuklone – ciśnie mi się na klawiaturę casus „Kingdom Of Conspiracy”. Nawet mając na uwadze ten realizacyjny zgrzyt, nie mam problemu z uznaniem Arthaneum za absolutnie wciągający materiał, dzięki któremu Redemptor trafił do ekstraklasy. Przynajmniej tak teoretycznie…


ocena: 9/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/RedemptorPL

podobne płyty:

Udostępnij:

19 stycznia 2018

Devangelic – Phlegethon [2017]

Devangelic - Phlegethon recenzja reviewOdpaliłem Phlegethon zaraz po „Parallels Of Infinite Torture”, a jedyna poważniejsza zmiana, jaką dało się odczuć po tych kilku sekundach ciszy, zaszła w obrębie brzmienia… Znaczy to mniej więcej tyle, że Devangelic łoją brutalny death metal z niezłym zapleczem technicznym w prostej jak w mordę strzelił linii wyrosły z tradycji kalifornijskiego Disgorge. Od debiutu upłynęły trzy lata, a tu u Devangelic bez zmian. Nie powiem, odrobinę jestem zaskoczony, może nawet i nieco zawiedziony, bo po następcy „Resurrection Denied” oczekiwałem jednak materiału nastawionego przede wszystkim na szybkość i diabelskość — czyli cuś jak u Blasphemer — no i choćby z minimalnie zarysowaną własną tożsamością. Nic z tego, mamy tu do czynienia jedynie z naturalnym rozwinięciem debiutu, co dla słuchacza sprowadza się do jeszcze wierniejszego napierdalania pod Disgorge. Żeby oddać Włochom sprawiedliwość, trzeba odnotować, że i tak grają trochę żwawiej niż Amerykanie na swej ostatniej płycie (mimo iż tempami nadal nie zabijają), zaś ich muzyka — i to już nie każdemu musi się spodobać — nie jest aż tak duszna i technicznie poszatkowana. Ale powiedzmy sobie szczerze – czy to coś zmienia? W zasadzie nic, bo od rozpoczynającego się w znajomy sposób „Plagued By Obscurity” wiadomo, o co Włochom chodzi; nie kryją się ze swoimi fascynacjami do tego stopnia, że również pozwolili sobie na nic nieznaczącą „instrumentalną” zapchajdziurę. Ogólny poziom Phlegethon jest zatem naprawdę wysoki, więc fanatycy brutalnego death metalu — a zwłaszcza „Consume The Forsaken” i „Parallels Of Infinite Torture” — znajdą tu sporo powodów do uciechy. Druga strona medalu jest taka, że nawet z mikroskopem elektronowym oryginalności nikt się u Devangelic nie dopatrzy. Trochę szkoda, bo potencjał, jak mi się wydawało, mają dostateczny, żeby z tego stylu wykrzesać coś więcej.


ocena: 7/10
demo
oficjalna strona: www.devangelic.com

podobne płyty:

Udostępnij:

29 grudnia 2017

Morbid Angel – Kingdoms Disdained [2017]

Morbid Angel - Kingdoms Disdained recenzja okładka review coverPierwszemu przesłuchaniu "Kingdoms Disdained" towarzyszy westchnienie ulgi, bo album nie ma nic wspólnego z „Illud Divinum Insanus”. Drugiemu towarzyszy… w zasadzie nic, bo i niczego specjalnie odkrywczego ten materiał nie oferuje. Dlatego też wydaje mi się, że w kontekście tego „wielkiego powrotu do formy” największą zaletą Kingdoms Disdained jest po prostu niebycie ”Illud Divinum Insanus”. Niezbyt ambitne to zagranie jak na zespół kalibru Morbid Angel, ale powinno się sprawdzić przede wszystkim u nowych/mniej wymagających słuchaczy. Pozostali bez większego bólu przebrną przez album — wszak nie jest zły! — jednocześnie mając świadomość, że TAKI zespół stać na znacznie więcej.

Może się mylę, ale samo granie death metalu w średnich i średnio-szybkich tempach — a właśnie z tym tu obcujemy — to w obecnych czasach niespecjalne osiągnięcie. Tym bardziej, że mamy tu do czynienia z odczuwalnym ubytkiem w sferze tożsamości – Kingdoms Disdained w (zbyt) wielu momentach brzmi jak inspirowana Morbidami kapela z Tuckerem na wokalu, nie zaś jak Morbid Angel z krwi, kości i bagien Florydy. Wygląda mi na to, że w swoich utworach Trey chciał koniecznie zrobić coś innego — tym samym przyznając się do błędu, jakim był poprzedni krążek — ale nie do końca wiedział, w jakim pójść kierunku, więc w miarę możliwości nawiązał do materiałów nagranych ze Steve’m. Z kolei Tucker wespół z Fullerem wyszli naprzeciw oczekiwaniom fanów i stworzyli trzy klasyczne numery nastawione na jebnięcie – szybkie, brutalne i bezpośrednie, ale odczuwalnie mniej złożone niż kompozycje Azagthotha.

Nie zmienia to jednak faktu, że na Kingdoms Disdained dość często występują odniesienia do „Formulas Fatal To The Flesh” i „Heretic”, ale nie są one na tyle nachalne, żeby mówić o autoplagiacie – to raczej podobne podejście do rytmów i konstruowania riffów. Grunt, że płyta jest zaskakująco spójna, a słucha się jej całkiem nieźle, ba!, nawet lepiej niż przypuszczałem – wprawdzie bez szału (brakuje prawdziwych hajlajtów), ale na pewno bez skrętu kiszek. Morbid Angel przede wszystkim wyprostowali swoje granie, zrezygnowali z formalnych udziwnień i wszelkich wypełniaczy – czy to z klawiszowego pseudoklimatycznego plumkania czy też elektronicznych popierdywań. Na płycie znajduje się wyłącznie death metal w stanie czystym. No, może prawie czystym – bo rytm w „Declaring New Law (Secret Hell)” brzmi trochę ryzykownie, a w kontekście całego albumu wręcz ekstrawagancko, ale jest fajnie równoważony wypasioną solówką – jedynym wkładem Vadima w nowy album.

A propos solówek – są potraktowane dość oszczędnie i jest ich znacznie mniej, niż można by oczekiwać, przez co stały się czymś wyczekiwanym. Wydaje mi się, że istnieje też druga przyczyna tej powściągliwości, bo Trey odgrywa je tak, jak zwykle – w sposób doskonale wszystkim znany i zupełnie nie zaskakujący. W każdym razie od strony kompozytorskiej Kingdoms Disdained wypada dość przekonująco.

Tymczasem nie do końca przemawia do mnie koncepcja produkcji — albo brak koncepcji, bo ta opcja też wchodzi w grę — tego albumu. Ogólnie brzmienie sprawia wrażenie do przesady skompresowanego. Ma przytłaczać, a nie przytłacza. Postawiono na mocno wyeksponowany wokal (bardzo dobry, swoją drogą) i rażącą triggerami perkusję (kłania się sound „Domination”), natomiast gitary upchnięto gdzieś z tyłu – są przybrudzone i nie zawsze należycie czytelne. Bas dopchnięto chyba kolanem, więc na powierzchni pojawia się tylko od święta – choćby w „Paradigms Warped”. Naprawdę niewiele mi już brakuje do rozpowszechniania teorii spiskowej, że Rutan przykłada się wyłącznie do brzmienia własnych płyt.

Czy wobec powyższego mogę napisać, że Morbid Angel powrócili do formy? Wydaje mi się, że tak. Wprawdzie nie do tej najwyższej, sprzed 25 lat, ale i tak idzie ku lepszemu. Mimo to znacznie ważniejszy jest w tym przypadku powrót do normalności.


ocena: 7,5/10
demo
oficjalna strona: www.morbidangel.com

inne płyty tego wykonawcy:


Udostępnij:

23 grudnia 2017

Decrepit Birth – Axis Mundi [2017]

Decrepit Birth - Axis Mundi recenzja okładka review coverPewien mądry człowiek określił onegdaj Decrepit Birth mianem zespołu przereklamowanego. Zaraz… moment… aaa… To byłem ja! I choć w muzyce zespołu niewątpliwie zaszło sporo zmian od ostatniego krążka sprzed siedmiu lat, po wysłuchaniu Axis Mundi tę opinię podtrzymuję. Amerykanie ciągle trzymają się technicznego i dość brutalnego death metalu, ale nareszcie odpuścili sobie ambicje zadziwienia świata melodyjnością swych poczynań. Niektórzy strasznie na to narzekają, ja natomiast mogę jedynie przyklasnąć takiej decyzji, bo akurat talent do melodyjnych partii i wtapiania ich w struktury utworów Decrepit Birth mają co najwyżej średni. Zespół poszedł za to z duchem czasu i wprowadził do muzyki trochę symfonicznych elementów, które przewijają się zwykle gdzieś w tle, zaś mocniej o sobie dają znać tylko w instrumentalnym „Embryogenesis”. Nic to specjalnie porywającego, ale dają radę i zbytnio nie drażnią. Trzon Axis Mundi to jednak świetny warsztatowo death metal z całkiem niezłym jebnięciem – szybki, pokomplikowany i nastawiony na atak. Pewnie nie każdemu spasuje suche brzmienie tego materiału, bardzo zresztą podobne do tego, jakie uzyskali Hour Of Penance na „Regicide” (bo i oni nagrywali w 16th Cellar Studio), ale ja cenię w nim dużą selektywność. Sama jazda jest solidna i może się podobać, zwłaszcza kiedy Decrepit Birth forsują tempo, a perkman ma kończyny pełne roboty. W takich fragmentach zespół pokazuje, że instrumentalnie stać go na wiele – basman szaleje (najbardziej to słychać w „Hieroglyphic”), gitarniak szaleje (choć mógł sobie pozwolić na trochę więcej solówek), perkman szaleje. Tylko, kurwa, mają jeszcze kolegę Billa Robinsona. Ta budząca politowanie imitacja Chrisa Barnesa jest jak dla mnie gwoździem do trumny Decrepit Birth. Wiadomo, że brutalny death metal nie stawia przed wokalistą niewiadomo jakich wymagań, ale, kurwaaa!, są jakieś granice, o które ten koleś nawet się nie otarł. Potrafi wydobyć z siebie tylko jednostajne buczenie – pozbawione jakiejkolwiek inwencji, puste i całkowicie jałowe. To właśnie dzięki niemu materiał, który jest (czy raczej mógłby być) naprawdę zjadliwy, gdzieś od połowy staje się męcząco monotonny. Nie wiem, czy będzie go łatwo wyjebać z kapeli jako jednego z współzałożycieli, ale warto nad tym popracować. Skoro Louis Panzer z kolegami pozbyli się Mike’a Browninga z Nocturnus, to może i w tym przypadku się uda. Druga sprawa, która psuje odbiór Axis Mundi to covery, których zespół upchnął na płycie aż trzy, rozciągając ją do ponad godziny. Owszem, są odegrane całkiem poprawnie, ale strasznie odtwórczo, panowie właściwie nie dodali nic od siebie. Szczególnym przypadkiem jest „Infecting The Crypts” – z jednej strony rozumiem chęć oddania hołdu Suffocation (wszak bez nich Decrepit Birth nie mieliby nawet nazwy), ale z drugiej powinni mieć świadomość, że Robinson do śpiewania repertuaru Nowojorczyków zupełnie się nie nadaje, co udowodnił już na koncertach, zastępując Mullena. Zbierając to wszystko do kupy, wychodzi na to, że Axis Mundi to album ze skutecznie zmarnowanym potencjałem.


ocena: 6,5/10
demo
oficjalna strona: decrepitbirth.net
Udostępnij:

17 grudnia 2017

Incantation – Profane Nexus [2017]

Incantation - Profane Nexus recenzja okładka review coverOooch jakże się muzycy Incantation cieszą z ponownej współpracy z kochanym Relapse! Jak to fajnie, superancko i przytulnie – jak u babci na niedzielnym obiedzie. Problem w tym, że jeszcze piętnaście lat temu (przed wydaniem „Blasphemy”) Amerykanie wyklinali swoich rodaków, zarzucając im komercyjne zapędy, brak wsparcia i niezrozumienie dla potrzeb zespołu. A mniej oficjalnie chodziło ponoć o to, że nie zdołali ich wypromować tak mocno, jak choćby Nile czy nawet Cephalic Carnage… To było tytułem wstępu i ogólnej złośliwości, teraz słów kilka o Profane Nexus, dziesiątej płycie tej kultowej ekipy. Jak to już u Incantation często bywało, w samym stylu, w podejściu do grania nic specjalnie się nie zmieniło, natomiast po raz kolejny lekko zamieszano w proporcjach elementów składowych – jednak nie na tyle, żeby ktokolwiek mógł się poczuć zdezorientowany. Trzy lata temu, na „Dirges Of Elysium”, w przewadze był brud, syf i doomowe walce, toteż dla zachowania równowagi w przyrodzie (i w dyskografii) na Profane Nexus mocniej zaakcentowano w miarę szybkie i agresywne death’owe napierduchy. Może to i niewiele, ale właśnie dzięki takim prostym zabiegom nowy krążek ma w ogóle sens (tak globalnie), a do mnie trafia dużo lepiej/łatwiej niż poprzedni. Plusem nie do przecenienia — przynajmniej z mojej perspektywy — jest także to, że materiał jest znacznie bardziej zwięzły od „Dirges Of Elysium” — głównie dlatego, że te najwolniejsze numery są zwyczajnie krótsze — choć można było osiągnąć jeszcze lepszy efekt, wywalając nic nie wnoszący dwuminutowy ambientowy „instrumental” o przydługim tytule. Jeśli przymkniemy oko na tego dziwoląga, zostanie nam 40 minut esencji tego, z czego Incantation słynie od wieeelu lat – nieszczególnie złożony death metal z bluźnierczym przesłaniem, naturalnie zanieczyszczonym brzmieniem (ponownie odpowiada za nie Dan Swanö), wieloma chorobliwymi melodiami i bardziej niż zwykle rozwiniętymi partiami solowymi. Te dwie ostatnie kwestie mają związek z angażem — tym razem już oficjalnie — Sonny’ego Lombardozzi, który z nawiązką odwdzięczył się zespołowi za okazane zaufanie. Dobrze to słychać już w otwierającym album „Muse”. Takie posrane motywy w różnych tempach powracają jeszcze parokrotnie — choćby w „Omens To The Altar Of Onyx” czy „Messiah Nostrum” — i zawsze w podobnie zgniłym klimacie. Fajna sprawa, jednak trudno to uznać za nowość. Nie da się ukryć, że Incantation serwują tu przede wszystkim sprawdzone patenty, ale skoro jest na czym ucho zawiesić, to cóż… chyba nie ma problemu. Tym bardziej, że Profane Nexus to muzyka z charakterem – czy to w obrzydliwie ociężałym „Incorporeal Despair”, ekspresowym „Xipe Totec” czy też w końcu zachwycającym nośnym rytmem „Ancients Arise”. Amerykanie odwalili kawał dobrej robotny, mimo to nie spodziewam się, że dzięki tej płycie grono ich wielbicieli gwałtownie się powiększy.


ocena: 8/10
demo
oficjalna strona: www.incantation.com

inne płyty tego wykonawcy:




Udostępnij: