31 grudnia 2023

Godslut – Procreation Of God [2023]

Godslut - Procreation Of God recenzja reviewGodslut pojawił się znikąd, od razu z debiutanckim krążkiem, w dodatku wydanym przez nie byle kogo – Selfmadegod. Nooo… już tyle wystarczyło, żeby niektórym z zazdrości popękały dupy. Co by tam chłopaki nie grali i jak by im to nie wychodziło, tego kontraktu to prędko, o ile w ogóle, im się nie wybaczy. Wiadomo, gdyby nie obecność Pavulona w składzie, to o umowę byłoby znacznie trudniej, a i wartość artystyczna Procreation Of God pewnie nie byłaby tak wysoka, jednak młodzieńcy musieli mieć w zanadrzu coś, czym przekonali do siebie Karola.

Co to było, jakoś szczególnie nie wnikam, bo wystarcz mi to, co słyszę na Procreation Of God. A słyszę brzmiący typowo po polsku death metal, jakiego jeszcze 15 lat temu było u nas na pęczki. Czasy się jednak zmieniły i podobnie grających zespołów została garstka, więc w tym nieurodzaju chłopaki mogą upatrywać swojej szansy, o ile będą się prawidłowo rozwijać i starczy im wytrwałości. No i oczywiście dorobią się choćby strzępów własnej tożsamości, bo na obecnym etapie Godslut nie proponuje niczego odkrywczego, a wpływy Banisher (!), Decapitated, Vader czy Calm Hatchery dają o sobie znać w co drugim riffie; resztę dopełniono różnej maści amerykanizmami.

Materiał został nieźle wyprodukowany, warsztatowo prezentuje całkiem spoko (z wyjątkiem Pavulona – zagrał na swoim zwyczajowym poziomie, czyli bardzo dobrze), bez większych uniesień, ale też uchybień. Na pewno tu i ówdzie brakuje jeszcze trochę polotu czy świeższego podejścia… po prostu doświadczenia – to powinno przyjść z czasem. Ponad przeciętność mocno wybijają się różnorodne i dopieszczone solówki, jednak poniżej przeciętności ciągną wokale, zwłaszcza ten irytująco wrzeszczany, który do tego stylu zwyczajnie nie pasuje. Ponadto wydaje mi się, że odbiorowi Procreation Of God nie służą 4-minutiwe dłużyzny (całość ma raptem pół godziny), bo kapela ma problem, żeby wypełnić je dostatecznie interesującymi rozwiązaniami.

Debiut – odfajkowany; obecność na scenie – zaznaczona; kredyt zaufania – zaciągnięty. Teraz zobaczymy, czy Godslut uczciwie zapracują na swoją markę, czy jednak znikną tak szybko, jak się pojawili.


ocena: 6/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/godslut

Udostępnij:

28 grudnia 2023

Xenomorph – Acardiacus [1996]

Xenomorph - Acardiacus recenzja reviewTaaaak… Nie ma to jak nieśmiesznie głupia okładka, aby zachęcić maniaków do słuchania. Nie powinno się oceniać książki po okładce, ale też, jeśli okładka sugeruje kryminał, a dostajemy sci-fi, to coś tutaj nie do końca pasuje.

Jest to holenderski zespół i jest to kompilacja ich demówek, ale nie da rady, materiał jest zbyt dobry aby go nie omówić i niestety, ale jest lepszy od ich studyjnych albumów. A ponieważ jest to zespół z Holandii, to on musi być dobry, nie ma innego wyjścia.

I tak też jest. Mamy tutaj do czynienia z naprawdę wyjątkową, ciekawą muzyką, ale to jest zdecydowanie zupełnie inny klimat. Pomyślcie sobie o Torchure, drugim Mercyless, Loudblast, Agressor i będziecie mieć obraz tej płyty.

Klimat, ładne melodie, zdecydowanie wolniejsze granie w pewnym melancholijnym, smutnym stylu. Nie brakuje oczywiście Death Metalowych standardów, ale słychać, że grupa chciała iść dalej i bardziej w tym, co im w duszy grało.

„Moodswings”, „Collector of Pain”, „Irrelevent Life”, “Abandoned (Body)” to są dla mnie dzieła, niemalże na równi z Acrostichon czy Beyond Belief, mimo iż nie jest to Doom/Death. Jak było wspomniane wcześniej, należy oczekiwać więcej elegancji francuskiej sceny w klasycznym podejściu do grania muzyki (w czym Metal jest wręcz mistrzem), niżli w smętach, czy jakiś wolniejszych zadumach.

I ostatecznie też, nie należy zapominać, że jest to Death Metal mimo wszystko. Nawet jeśli nie jest to równie techniczne, czy szybkie co legendy gatunku, to wciąż jest to rzecz nieprzystępna dla zwykłego człowieka i przekraczająca też jego rozumienie rzeczywistości.

Innymi słowy, warto i szczerze polecam.


ocena: 9/10
mutant
Udostępnij:

25 grudnia 2023

Skinned – Shadow Syndicate [2018]

Skinned - Shadow Syndicate recenzja reviewPrzez długie lata próbowałem zostać fanem Skinned, bo mają logo w sam raz na koszulki, ale kompletnie mi to nie wychodziło. Pomimo dużej wyrozumiałości w stosunku do zespołu i najszczerszych chęci nie potrafiłem sam siebie przekonać, że muzyka Amerykanów mi się podoba. Raz kulało brzmienie, to znowu wykonanie — czyli nic, na co by nie można przymknąć oka — jednak zawsze podstawowym problemem była taka se składność ich poczynań. Nie wiem, czy to wina notorycznych zmian składu, czy może przerostu ambicji nad zdolnościami kompozytorskimi, ale faktem jest, że trudno było nazwać Skinned zespołem spójnym i konsekwentnym.

No i cóż, Shadow Syndicate w tej ostatniej kwestii nie przynosi wielkich zmian – spójność dalej nie jest najmocniejszą stroną zespołu z Kolorado. Na szczęście jakość większość części składowych muzyki, wykonanie i produkcja wyraźnie poszły w górę – na tyle, że: a) spokojnie mogę uznać ten krążek za najbardziej udany w dorobku Skinned oraz b) nie mam problemu, żeby od czasu do czasu zdjąć go z półki i wrzucić do strugary z zaznaczoną opcją „ripit”.

Od „Create Malevolence” Amerykanie unowocześnili swoje granie (czytać: dociągnęli do poziomu „bycia na czasie”) i wprowadzili do niego kilka nie zawsze oczywistych elementów, dzięki czemu poszczególne utwory zyskały na wyrazistości, choć kosztem ogólnej oryginalności i już standardowo – spójności. Na Shadow Syndicate bez trudu wychwycicie mniej lub bardziej (ale głównie mniej) subtelne nawiązania (albo i zrzynki) do Cryptopsy, Kataklysm, Gojira, Decapitated czy Meshuggah, wpływy blacku, groove, melodeath czy nawet neoklasyczne zagrywki… Ktoś to nazwie dużą różnorodnością, ja bym jednakowoż obstawiał brak zdecydowania, bo zespół ma ciągoty do mieszania ze sobą komponentów, które zupełnie się nie zazębiają. Szczytem pokraczności jest umieszczony w połowie albumu instrumentalny „Black Rain” (przy okazji jest on najdłuższy na płycie), który brzmi jak bękart Toto i Meshuggah – prawdziwa abominacja, której nie ratuje nawet bardzo udany ostatni riff.

Shadow Syndicate to jednak nie tylko dziwactwa i nietrafione pomysły, a przede wszystkim solidna dawka dość brutalnego (choć nie aż tak, jak to się zespołowi wydaje) death metalu w odmianie północnoamerykańskiej – fachowo zagranego i tak też wyprodukowanego. Jeśli Skinned trzymają się kanonu (czytać: średniej gatunkowej) i zanadto nie kombinują, to rezultat jest zwykle całkiem fajny – nic to wielce odkrywczego [miejsce na podśmiechujki], ale tak podana muzyka może sprawiać radochę, szczególnie że bardzo selektywne brzmienie pozwala na wychwycenie wszelkich niuansów zawartych w aranżacjach. Ja najbardziej zachęcam do sprawdzenia „Wings Of Virulence”, w który zgrabnie wpleciono świetną partię pianina – niby prosty zabieg, a dodaje sporo klimatu i dramaturgii. Takie eksperymenty to ja rozumiem. I gorąco popieram!

Zatem jeśli nie zraża was, że zdawać by się mogło doświadczona kapela bez żenady ściąga patenty od innych (w tym młodszych) i miesza je nieraz w przedziwnych konfiguracjach, to możecie dać Shadow Syndicate szansę. Jakby nie było, Skinned nic lepszego dotąd nie nagrali.


ocena: 7/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/skinnedofficial



Udostępnij:

22 grudnia 2023

Nosferatos – Ventum Inferum de Tenebrae… [1998]

Nosferatos - Ventum Inferum de Tenebrae… recenzja reviewNigdy w życiu bym nie pomyślał, że będę posiadaczem takiego niszowego egzemplarza, a jednak… Gdzie jednocześnie nieraz ciężko jest uzupełnić kolekcję o Unleashed, Grave, czy Atheist… Ale, żeby nie zbaczać z tematu. Jest to rosyjska kapela, która zafascynowana Death Metalem, postanowiła zasiać ziarno naszej ukochanej mordowni w Zielonogradzie (Czy to gdzieś obok Gumisiowej Doliny? – przyp. demo), obręb moskiewski. Nosferatos co prawda, daleko jest do wybitnych krajan z Tales of Darknord, ale jak na tamtejsze realia dają radę.

I mimo pewnej naiwności, robią to nadzwyczaj dobrze. Jest co prawda intro, outro, które nie przeszkadza jakoś specjalnie i jest też cover wspomnianego wcześniej Unleashed – „The Immortal”. Grupa robi to na tyle po swojemu, że nie rozpoznałem od razu, mimo iż jest to jeden z tych bardziej charakterystycznych tracków szwedzkiej legendy.

Nie ma tutaj keyboardowych ekscesów jak na następnej płycie (sorry za spoiler), dlatego też materiału słucha się zdecydowanie lepiej. Grupa też nie stara się na jakieś wydumane struktury tracków, jest prosto w ryj, ale jest też kulturalnie, z podaniem ręki.

Mnie osobiście cieszy prominentny bas i mam wrażenie, że przy zachodniej produkcji pewnie by był schowany. A czy jakieś tracki się wybiły ponad przeciętność? Nawet dużo. „Dead in the Cellar” i „Outcast by Hell” spinają barwną klamrą płytę, a „Evil Spirits Refuge” oraz “Dances of the Dead” dorzucają konkretnie do pieca.

Oczywiście, aby docenić takie granie, wypadałoby przesłuchać więcej niż raz, ale z tym nie powinno być problemu, bo muza wchodzi bez popity w postaci wódki. Moim zdaniem, zdecydowanie warto poświęcać uwagę tego typu muzyce i nie chodzi tu o robienie jakiegoś ołtarza obskurnym płytom z lat ’90, a bardziej docenieniu pewnego klimatu i ciepłego podejścia do tworzenia. Wszak album ma iście ciepły, wręcz rodzinny klimat.
Jako bonus jeszcze tutaj mam widea z koncertu, aż 4 numery. Film nie robi jakiegoś specjalnego wrażenia, ale między wierszami czuć głód ostrego grania. I chyba o to tutaj chodziło.


ocena: 8/10
mutant
Udostępnij:

19 grudnia 2023

Ascended Dead – Abhorrent Manifestation [2017]

Ascended Dead - Abhorrent Manifestation recenzja reviewDebiut Ascended Dead to płyta z gatunku tych, których opis, choć możliwie rzetelny, sprowadza się do strasznych banałów, a przez to wydaje się mało wiarygodny. Dlatego miejmy to szybko z głowy – zerknijcie na ocenę, a później sami sprawdźcie, co Amerykanie mają do zaoferowania. Abhorrent Manifestation to 33 minuty pierwotnego (proto)death metalu (z połowy lat 80.) w ekstremalnie podkręconej formie – zagranego bezlitośnie szybko, agresywnie i ze świetnym oldkulowym feelingiem.

Przez większość czasu Ascended Dead utrzymują szaleńcze tempo, a jednocześnie dynamizują je na tyle umiejętnie (nie kombinując zanadto), że materiał nie tracąc nic z zajebistej intensywności, jest daleki od monotonii. Charlie Koryn z wielkim zaangażowaniem serwuje blast za blastem, urozmaicając je gęstymi przejściami i… kolejnymi blastami, praktycznie nie zostawiając sobie chwili na złapanie oddechu. Wydaje mi się, że to właśnie furiackie partie perkusisty robią na Abhorrent Manifestation największe wrażenie, są po prostu bezbłędne. Złego słowa nie mogę napisać o świetnie zaaranżowanych gitarach – klasycznie brzmiące riffy śmigają aż miło, a towarzyszą im równie klasyczne dzikie (ktoś wspominał o Slayerze?) solówki. Wszystko zostało podane po staremu – bez udziwnień i współczesnych rozwiązań (no, może z wyjątkiem jednej zagrywki w „Subconscious Barbarity”), za to żywiołowo i z dużą dawką chwytliwości. Ponadto ogromnym atutem Ascended Dead jest rozpaczliwie wymiotny wokal w typie młodego van Drunena na speedzie – coś wspaniałego.

Po niezwykle dogłębnej analizie i naprawdę wieeelu przesłuchaniach Abhorrent Manifestation, doszedłem do wniosku, że każdy z ośmiu regularnych utworów w równym stopniu zasługuje tu na wyróżnienie, a pominięcie któregokolwiek byłoby zbrodnią. To znakomite deathmetalowe szlagiery, które szybko wpadają w ucho i na długo zostają w pamięci. Dlaczego piszę o ośmiu kawałkach, skoro na trackliście jest dziesięć? Ano dlatego, że właśnie te dwa pozostałe sprawiają, że Abhorrent Manifestation nie jest monolitem, jakim być powinien. O ile jeszcze cover Possessed (co ciekawe – to żaden z najbardziej klasycznych numerów) nie wyróżnia się zbytnio, bo został okrutnie dojebany i zwłaszcza w końcówce powoduje opad kopary, to obecności akustycznego instrumentala nie potrafię w logiczny sposób uzasadnić. „Dormant Souls” może i jest ładny, ale przy tym rozwlekły i w zasadzie nic konkretnego nie wnosi, a umieszczenie go w środku płyty nie było dobrym pomysłem.

Produkcja Abhorrent Manifestation nie jest może wybitna (aż się prosi, żeby całość była głośniej nagrana), ale dzięki dobrze dobranemu balansowi syfu i czytelności do grania Ascended Dead pasuje idealnie. Czegóż chcieć więcej? Oryginalności? Dajcie spokój! Tylko by sobie tym zaszkodzili.


ocena: 8,5/10
demo
oficjalna strona: www.ascendeddead.com
Udostępnij:

16 grudnia 2023

Master – The Spirit Of The West [2004]

Master - The Spirit Of The West recenzja reviewMaster to dziecko Paula Speckmanna, które należałoby zaliczyć do podwalin gatunku i gdyby facet miał farta i wydał swój nieszczęsny debiut tak jak planował w 1985 r., to prawdopodobnie cieszyłby się nieco większym uznaniem i estymą. Stety, lub niestety, jest inaczej i większość osób podchodzi z minimalnym zainteresowaniem do dyskografii grupy, zwłaszcza że cierpi ona na syndrom Motorhead – solidne, ale mało ekscytujące rzemiosło, bo proste i przewidywalne do bólu.

Po moim ulubionym „Let’s Start a War”, Paul (albo może raczej Pavel), dokooptował sobie dwóch lokalnych muzykancików o jakże zacnych nazwiskach – Alex Neje(d)zchleba (Czech), oraz Zdeněk „Bez Spodeněk” Pradlovský (Słowak), którzy na co dzień zarabiali na ów chleb w mało ciekawym zespole Shaaaaark. Skład ten utrzymał się bardzo długo, bo aż do 2019 r., co przy autorytatywnym charakterze Paula zakrawa wręcz na bluźnierstwo (przepraszam, już kończę być wrednym burakiem).

W stosunku do wcześniejszych lat, muzyka nabrała zdecydowanie mocniejszego, punkowego charakteru, takiego z kategorii d-beat. Słychać też, że poszła duża ilość Pilsnerów, bo płyta jest strasznie wyluzowana i ma zgodnie z okładką i tematyką, kowbojski, quasi-country klimat. Kolejnym szokiem jest to, że Speckmann postarał się troszeczkę zróżnicować pomysły (ale też bez przesady) i spróbował zaprezentować różne odcienie w swojej dość hermetycznej i konsekwentnej twórczości.

W efekcie końcowym dostajemy pewien ewenement, wręcz anomalię w dyskografii Master – bardzo przystępny album, który w niczym nie traci na agresji, ale zyskuje znacząco na śpiewności (najbardziej jest to odczuwalne w „Another Day in Phoenix”). Speckmann zadowala się skocznym, wręcz klasycznym rockowym riffowaniem. Całość spina jakże oczywisty cover Johnny’ego Cash’a „Ring of Fire”, stanowiący idealne zakończenie płyty. Sprawdza się poniekąd stara zasada, że czasem jakość muzyki wynika z gustu muzyka i tego, co słucha w danej chwili.

Taki zabawowy, lekki album zresztą na dzień dzisiejszy się nie powtórzył u Mastera, dlatego tym bardziej dobrze jest się zapoznać z The Spirit of the West. Nie musicie pić przy tym czeskiego piwa, łyskacz byłby nawet bardziej wskazany. Noście też przy sobie kolta, nigdy nie wiadomo, kiedy wyskoczą za krzaka wyjęci spod prawa bandyci, aby ukraść wam złoto, a szeryf może nie zdążyć przyjść wam z odsieczą. Noż oczywiście, że polecam.


ocena: 8/10
mutant
oficjalna strona: www.speckmetal.net

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

13 grudnia 2023

Suffocation – Hymns From The Apocrypha [2023]

Suffocation - Hymns From The Apocrypha recenzja reviewEra Franka Mullena w Suffocation oficjalnie dobiegła końca, więc trzeba zacisnąć zęby i jakoś odnaleźć się w nowej rzeczywistości. Ale czy aby na pewno w nowej? Prawda — dla niektórych być może brutalna — jest taka, że z Frankiem czy bez, Suffocation pod wodzą Terrance’a Hobbsa robi swoje w ramach wypracowanego przez lata stylu. Hymns From The Apocrypha niczego w tym temacie nie zmienia, nawet pomimo tego, że tym razem zaskakująco duży wkład w powstanie materiału miał Charlie Errigo. Rozwiązania zaproponowane przez młodego gitarzystę zapewniły mile widziany powiew świeżości, jakkolwiek w sensie ogólnym nie przełożyły się na powstanie nowej jakości.

W ośmiu mocno zagęszczonych i poszatkowanych rytmicznie utworach muzycy Suffocation zgrabnie połączyli swoje klasyczne i rozpoznawalne zagrywki ze współczesnymi patentami (również swoimi), więc Hymns From The Apocrypha w równym stopniu nawiązuje do „Pierced From Within” co „Pinnacle Of Bedlam”. Całość zatem brzmi swojsko/znajomo, ale wbrew pozorom jest daleka od wtórności czy autoplagiatu. Mamy do czynienia z płytą różnorodną i jednocześnie bardzo spójną, na której każdy element siedzi w odpowiednim miejscu i znakomicie spełnia swoją rolę, nawet jeśli początkowo może wyglądać na wciśnięty od czapy. Dzięki temu oraz mniej standardowo rozłożonym akcentom (zarezerwowano sporo miejsca dla solówek) materiał ma o wiele więcej feelingu niż „…Of The Dark Light” i jest od niego bardziej wyrazisty. Na Hymns From The Apocrypha trafiło przynajmniej kilka zajebiście wpadających w ucho, choć niekoniecznie mocno wyeksponowanych fragmentów, a takie „Seraphim Enslavement”, „Perpetual Deception”, „Delusions Of Mortality” czy „Hymns From The Apocrypha” mają duże szanse na zostanie koncertowymi szlagierami.

Wokale… Wśród fanów Suffocation Ricky Myers miał więcej zwolenników niż przeciwników, ja również byłem mu przychylny (mogli trafić gorzej, dużo gorzej – tak, mam na myśli Billa, tfu!, Robinsona), jednak niezależnie od osobistych sympatii, obiektywnie spisał się naprawdę bardzo dobrze. Jego głos jest brutalny, czytelny i dostatecznie dynamiczny, żeby nie dać się przytłoczyć technicznymi łamańcami uskutecznianymi przez kolegów. Jedyną wadą Ricky’ego jest to, że… nie jest Mullenem. Co zaś do Franka, zgodnie z przewidywaniami pojawił się gościnnie w „coverze” Suffocation. Wyszło OK, choć ze względu na stare czasy mógł się trochę bardziej postarać.

Przy okazji „…Of The Dark Light” czepiałem się pracy perkusisty i brzmienia. Na Hymns From The Apocrypha w obu tych kwestiach słychać poprawę. Eric Morotti dokonał niemałego postępu, co rzuca się w uszy zwłaszcza w wolniejszych partiach – gra ciekawiej, w sposób gęsty i urozmaicony. Doświadczenie zaprocentowało. Tak zaaranżowane gary to ja rozumiem! Za produkcję albumu odpowiada gitarniak Cryptopsy, który dołożył starań, żeby dźwięk nie był przesadnie cyfrowy i skompresowany. Z całego serca popieram taki kierunek, bo całość brzmi całkiem sensownie, choć wolałbym jeszcze więcej klasycznego tłustego dołu, nawet kosztem selektywności.

Jak to jasno wynika z powyższego tekstu, Suffocation wciąż mają sporo do powiedzenia w technicznym i brutalnym death metalu. Nie idą na łatwiznę, nie błaźnią się i nie odcinają kuponów od chwalebnej przeszłości, tylko ciągle próbują pokazać się z odrobinę innej/nowej strony. Wydaje mi się zatem, że Hymns From The Apocrypha powinni się zainteresować także i ci, którzy odpuścili sobie kilka ostatnich płyt zespołu.


ocena: 8,5/10
demo
oficjalna strona: www.suffocationofficial.com

inne płyty tego wykonawcy:


Udostępnij:

10 grudnia 2023

Agressor – Rebirth [2018]

Agressor - Rebirth recenzja reviewZ wielkim trudem zabierałem się do tej recenzji, ponieważ nie mam w zwyczaju tłumaczyć ludziom rzeczy oczywistych. Nie mam też zamiaru was przekonywać, że to jest jedna z najlepszych rzeczy jaka kiedykolwiek powstała (aczkolwiek tak jest w tym przypadku). Myślałem też nad tym, czy pisać wam o przebojach, jakie twórca tego pięknego dzieła miał ze stworzeniem tej płyty, jak potem sobie rwał włosy z głowy, gdy usłyszał efekt końcowy i płakał nad tym, że nic nie poszło po jego myśli.

Historia tej płyty jest nieco dwutorowa. Oryginalna wersja powstawała w bólach i przeszła bez echa (bo Francja to nie ten sam prestiż, co Polska czy Niemcy). I mimo nadmiaru wkładu, czasu, pieniędzy i myślenia nad tym, aby stworzyć arcydzieło, Alex Colin-Tocquaine przez dekady zapragnął dostać drugą szansę. Przy okazji re-edycji nadarzyła mu się okazja.

Druga wersja, nagrana w 2018, a która zawiera też oryginał + masę bonusów, miała w zamyśle odzwierciedlać pierwotny koncept i brzmienie, jakie Alex chciał osiągnąć za pierwszym razem. I tutaj mam zgrzyt, bo obie wersje tego cudeńka mają nie za dobrą produkcję, a perkusja brzmi blaszanie i sztucznie. I jak tutaj dać 10/10?

Jakby ktoś nie wiedział, Agressora zawsze ciągnęło do średniowiecznych klimatów folkowych i tutaj po raz pierwszy pojawiają się one na tak dużą skalę. Dość wspomnieć wizytówkę płyty „Barabbas” – totalny hit i kult wśród fanów, który zresztą został w historii grupy nagrany kilka razy. Jest też standardowe wprowadzanie w klimat poprzez różne klasyczne instrumentale, jak np. „Theology – Civilization – Wheel of Pain”. Pojawia się również cover Terrorizer „After World Obliteration” z Barney’em Greenway’em na gościnnym wokalu. Cała płyta to jest zresztą wygar i to taki, który nie bierze jeńców.

I tutaj bym podkreślił, że jako jedna z nielicznych kapel, Agressor pamiętał, że owszem, kulturoznawstwo i sztuka potrafią ładnie wzbogacić muzykę, ale nie wolno przecież zapominać o łomocie. I tego proszę państwa, tutaj nie brakuje. Wręcz przeciwnie, ani przez moment nie zapomnicie o tym, że słuchacie czystego, szybkiego i brutalnego, złowieszczego Death Metalu o wyjątkowo podłym i mrocznym akcencie.

Dla mnie osobiście, gwiazdą tej płyto-kompilacji jest „Someone to Eat” – przebój, który został nagrany między płytami, ale nigdy nie trafił nigdzie oficjalnie, a do którego to powstał klip. I nie ukrywam, że dla samej tej piosenki miałem ochotę sprawić sobie to cacuszko.

Ocena trochę oszukana, bo jest się o co doczepić, tu coś się nie domyka, tam coś skwierczy, ale parafrazując klasyka, minusy nie przesłaniają plusów i jest to autentycznie jedna z najfajniejszych rzeczy, jakie poznałem w życiu i czasami jest mi trochę żal, że ludzie zamykają się na Skandynawię lub USA, gdzie jednocześnie w Europie bardzo dużo się działo wartościowych rzeczy.


ocena: 10/10
mutant
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/agressor.fr

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

7 grudnia 2023

Cavalera Conspiracy – Bestial Devastation / Morbid Visions [2023]

Cavalera Conspiracy - Bestial Devastation / Morbid Visions recenzja reviewCavalera Conspiracy to zespół, który stworzyli (tu zaskoczenie!) bracia Cavalerowie, Igor – pałker i, bardziej znany, Max – gitarzysto-śpiewaczysko. Muzyka przez nich tworzona stanowi mix różnych gatunków – jak ktoś słyszał Soulfly, to będzie wiedział o co chodzi, tyle że Konspiracja pozbawiona jest elementów folku.

To tak w wielkim skrócie o zespole, gdyż najważniejsze, że bracia zabrali się za coś dla nas, boomerów, myślę dość istotnego. Mianowicie nagrali na nowo Bestial Devastation i Morbid Visions. Mini-płyta i debiut, które w historii metalu ekstremalnego to kamienie milowe. Dzieła wydane kolejno w ‘85 i ‘86 roku wyznaczyły drogę brazylijskiego, plugawego metalu dla niezliczonych kapel. Nie muszę chyba nawet wspominać, że prawdopodobnie 95% czytelników tego bloga utwory: „Antichrist”, „Necromancer”, „Troops of Doom” czy „Crucifixion” zna niczym porządny katolik „Ojcze Nasz” i „Zdrowaśka”. Zaśpiewaliby te kawałki o trzeciej w nocy po zakrapianej imprezie bez czknięcia. Pikanterii dodał też wywiad Maxa, który określił, że dzieła te nagra(ł) niczym wkurwiony młodzieniaszek, tyle, że z nowoczesnym sprzętem.

Od razu napiszę, że podszedłem do tej produkcji niczym pies do jeża. Świętości jednak chyba się nie rusza? A może jednak. I ba, można na tym zarobić? Zatem co też spłodzili braciszkowie? Czas się przekonać. Dodam jedynie, że nie będzie to stricte typowa recenzja, bo ośmieszyłbym się recenzując te wiekopomne dzieła (a może nie?), których chyba mało kto nie zna, bo spróbuję odpowiedzieć na inne pytania. Mianowicie, nie na zagadnienie, czy płyty te są dobre/złe, ale dla kogo one są i czy taki trend remaków, który dotknął świat kina i gier zaczyna wpełzać również do muzyki? Czy, cytując pewną zacną starszą babcię, na co to komu? A komu to „poczebne”? Zatem, będzie to bardziej porównanie nowego ze starym. Jednakże Cavalerowie stworzyli też dwa nowe utwory (po jednym na dzieło) i to je poddamy analizie i ocenie.

W ramach porównania najnowsze dzieło Maxa i Igora porównam do posiadanej płyty Sepultury wydanej przez Roadrunner Records w 1997 roku odpicowanej picuś-glancuś (tzw. remastered, reissued, pierwszego wydania nie posiadam, hehe).


Produkcja

To chyba najważniejsza kwestia w tym porównaniu, bo przecież chyba po to głównie powstała (?). Przedstawić coś, co przy debiucie i budżetem młodych chłopaczków nie mogło zachwycać. Teraz finanse to nie problem, zatem jak to brzmi? Trudno będzie tutaj zaskoczyć, gdyż brzmi to… prawidłowo. Dostajemy soczyste dźwięki, wokal Maxa jest (podobnie jak do oryginałów) z mocnym pogłosem. Ale czy sam wokal jakoś się różni pod względem tonacji czy jakości tegoż wokalu? Jest jednak inny czy to po prostu kalka? Oczywiście wieku nie prześcigniemy i wokal jest zupełnie inny. W oryginale wręcz, ktoś nie znający wczesnej twórczości Sepultury pomyślałby, że to inny wokalista. Jest on jednak (przynajmniej dla mnie) bardziej agresywny i ostrzejszy. Często słowa są niemal „wypluwane” i „szczekane” właśnie przez wspomnianą wcześniej nienawiść i złość. Gardło jeszcze nie zjechane, że się tak wyrażę. Przeskakując z dzieł braci na oryginały doznałem początkowo małego szoku. Brzmienie nie ma jednak porównania. Nawet w wypolerowanym do maksa stanie nie da się osiągnąć, tego co dziś. Czuć, że to dzieło wiekowe i nie oceniam tutaj, czy to dobrze, czy źle, bo to zależy od tylko od Was i jedynie na swoim przykładzie mogę powiedzieć, że młodych słuchaczy, przyzwyczajonych do świetnej jakości brzmienia takie płaskie pierdu-pierdu nie zachwyci. Piszę tak, gdyż sam słysząc pierwszy raz za kindera „Master of Puppets” pomyślałem, że to stare dziadostwo i nie da się tego słuchać. Dziś płytka jest na półce, ale do tego trzeba było dojrzeć. Wracając jednak do tematu. Produkcja jest z pewnością na plus patrząc zupełnie obiektywnie. Chociaż czy to było trudne do osiągnięcia?…


Atmosfera

To (dla mnie) druga najważniejsza kwestia odnośnie albumów. Czy w płytę włożono serce i czerpano radość przy jej tworzeniu, czy była powita w bólach i wydana taśmowo, byleby powstała? Słucham wielu gównianych produkcji (zwłaszcza black metalowych), demek i kompilacji doceniając ich wartość artystyczną. Czy zatem bracia Cavalerowie stworzyli płytę na tzw. odwal się? Nie mogę powiedzieć, że tak. Nie mogę jednak powiedzieć też, że płyta jest w pełni autentyczna. Są różnice. Przykładem niech będzie chociaż „Crucifixion”. Utwór został okrojony z outra (10s mniej). „War” został skrócony. Inne utwory w cover-albumie zostały przedłużone np. „Empire Of The Damned” z oryginalnego 4:25 do 5:11 minut. Podobnie choćby z „The Curse”, krótkie 0:39 do 1:15 min. Niby to nic wielkiego, ale jednak to jest ingerencja w utwory i dlatego trudno je traktować jednoznacznie jako covery, bo mamy tutaj dość inwazyjny wpływ. W całości to nie przeszkadza, aż tak bardzo, ale istnieje taka delikatna, subtelna wręcz, różnica. Na szczęście warstwa liryczna pozostała bez większych zmian. Piszę większych, gdyż np. pierwszy utwór „Morbid Visions” posiada zwrotkę w oryginale „Cry preachers because your Gods have forgotten (…)” a u Braci Cavalerów mamy Cry fuckin’ preachers because your Gods have forgotten (…)” to taka ciekawostka, którą zauważyłem. Jest tym bardziej ciekawa, że takiego tekstu spodziewałbym się w oryginale. Najwidoczniej pozostała w nim niechęć do zorganizowanej religii, z którą się nadal obnosi. Niemniej jednak, nie znalazłem więcej zmian w warstwach lirycznych. Podsumowując obiektywnie ani jednemu, ani drugiemu nie można zarzucić, że nie chciano tutaj włożyć serca (choć są to inne „serca”). Pierwsze to autentyczna surowość i agresja szokująca w tamtych czasach, a drugie dopieszczone i unowocześnione agresywne brzmienie, które ponownie może (ale nie musi) zaskoczyć młodych słuchaczy.


Nowe utwory

Jak już wspomniałem, są dwa nowe kawałki. Dla „Morbid Visions” jest to „Bury The Dead”, a dla Bestial Devastation „Sexta Feira 13”.

Oba są dość krótkie. Kolejno 2:16 i 3:26 minuty. „Bury The Dead” to pasujący do konwencji albumu kawał ostrego metalu. W żaden sposób nie niweczy całości. Trochę gorzej z „Sexta Feira 13”. Bynajmniej nie dlatego, że jest to kołysanka. Co to, to nie. Natomiast jest jakby zbyt nowoczesny i, co najgorsze, po portugalsku. Nie żebym miał coś do tego języka, ale wszystkie inne utwory są po angielsku i ten tak trochę pasuje jak rodzynki w serniku (chyba, że ktoś lubi, ja nie). Oczywiście czepiam się, jednak burzy to całość mini-albumu.

Podsumowując: Czy są to złe albumy? Nie. Rzeczywiście Bracia Cavalerowie ładnie odświeżają te klasyki. Zatem misja wykonana. Czy te albumy były potrzebne? No i właśnie tutaj rozpoczyna się rozbieżność. Dla nas, starych pierdzieli odpowiedź jest jedna. Nie. Dla młodych słuchaczy? Jak najbardziej. Warto natomiast chociaż raz przesłuchać i sobie porównać. Może komuś, mam na myśli starszej daty słuchaczy, akurat się takie odświeżenie spodoba? Nie przeczę.

Mam jednak pewne obawy, co jeśli produkcje okażą się sukcesem finansowym, czy zatem inne kapele nie zaczną takiej polityki? Zamiast nagrywać coś nowego skupią się na nagrywaniu starych dzieł (zwłaszcza debiutów)? Gdyby tacy Tardy Brothers nagrali ponownie „Slowly We Rot” czy I Am Morbid nagrali „Altar of Madness” to byłoby dobre? Według mnie nie. Rozumiem sytuację, gdy np. Vader nagrał „Dark Age” na 25-lecie debiutu. Nie słucham, bo „The Ultimate Incantation” mi w zupełności wystarczy, ale rozumiem taki zabieg.

I ostatnie zdanie podsumowujące (wreszcie). Nie odmówię braciom Cavalerom udanego odświeżenia debiutu i mini-albumu pod względem technicznym, co może spowoduje, że ktoś młodszy zainteresuje się starszymi dziełami Sepultury (choć to raczej marzenia ściętej głowy). Dla starszych fanów metalu to może być ciekawostka, którą może sprawdzić lub nie.


ocena: -
Lukas
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/cavaleraconspiracy
Udostępnij:

4 grudnia 2023

Benediction – The Grand Leveller [1991]

Benediction - The Grand Leveller recenzja reviewZaledwie rok wystarczył muzykom Benediction, żeby dokonać olbrzymiego postępu i z kapeli topornej i z lekka nieporadniej przekształcić się w sprawnie miażdżącą maszynkę do deathmetalowego mięsa, którą można stawiać w jednym szeregu z Massacre i Grave. W dużym stopniu wynika to z tego, że Anglicy nauczyli się wreszcie grać na miarę swoich ambicji i świadomie operują dźwiękami, nie zostawiając niczego przypadkowi. Poza tym nie bez znaczenia jest to, że trafili na całkiem sensowne studio i producenta, który dobrze czuje ciężkie granie.

Na „Subconscious Terror” było słychać spory potencjał, jednak ograniczenia techniczno-sprzętowe nie pozwoliły zespołowi w pełni go uwolnić. Gdyby to się nie udało na The Grand Leveller, o Benediction pewnie mało kto by już dzisiaj pamiętał. Na szczęście drugi krążek Anglików przerasta debiut w każdym, nawet najmniejszym elemencie – jest żwawszy, bardziej dynamiczny, wyrazisty, chwytliwy, dużo zgrabniej zaaranżowany i ma o wiele więcej odcieni. Utwory są dopracowane, stosunkowo różnorodne, a dzięki czepliwym melodiom szybko zapadają w pamięć, choć pod względem klimatu wcale nie ustępują tym z „Subconscious Terror”. I co ważne – ich poziom jest na tyle wyrównany, że przy wyborze swoich ulubionych trzeba się chwilę zastanowić; ja, stawiam na „Jumping At Shadows” (bezsprzecznie największy hit z tej płyty), „Child Of Sin” i „Born In A Fever”.

Rozwój techniczny muzyków Benediction nie podlega dyskusji, bo słychać go od pierwszego kawałka, w którym dzieje się więcej, niż na całym debiucie (wiem, że przesadzam, ale intencje mam dobre). Gitarzyści sprawniej przebierają paluchami po gryfach, perkusista nauczył się urozmaicać tempa (już nie męczy się przy średnich, acz ciągle robi tu za najsłabsze ogniwo) i stosuje ciekawsze wzory, a i basman czasem się przebija na powierzchnię, stąd też całość nabrała trochę polotu. Oczywiście to, co prezentują członkowie Benediction, jest techniką czysto użytkową i o instrumentalnej ekwilibrystyce na The Grand Leveller nie ma mowy. Zresztą o przywiązaniu do prostych rozwiązań dobitnie świadczy cover Celtic Frost, który gładko wtopił się w autorski materiał zespołu.

Co więcej, na tym etapie już nikt już mógł zarzucić kapeli, że jej jedynym atutem są wokale. Ingram zastępując Greenway’a nie miał łatwego zadania, bo raz, że jego poprzednik błyszczał na tle kolegów, a teraz koledzy się podciągnęli, a dwa, że dorobił się dużego nazwiska, w związku z czym odbiorcy na pewno byli mu bardziej przychylni. Mimo to Dave udanie wpasował się w zespół, uzupełniając muzykę porządnymi rykami o trochę szerszej skali niż pomruki Barney’a.

To na The Grand Leveller wykrystalizował się prawdziwy, rozpoznawalny styl zespołu, a płyta, choć nie idealna, stanowi jedno z największych osiągnięć Benediction. Przynajmniej dla mnie to numer dwa w dyskografii Anglików.


ocena: 8/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/Benedictionband

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

1 grudnia 2023

Ulcer – Heading Below [2016]

Ulcer - Heading Below recenzja reviewBędąc niezwykle zakochanym w „Dead Souls Cathedral” naturalna ciekawość sprawiła, że sobie obczaiłem zespół dokładniej, choć przyznam szczerze, nie spodziewałem się zbyt wiele. Niestety, ale często droga do świetności prowadzi przez średnie produkcje. No niemniej jednak, zapomniałem, że przecież trzon grupy stanowią konkretne wygi, gdzie każdy z członków ma zaliczone kilka niezłych kapel na koncie.

Przy odkrywaniu Ulcera, dowiedziałem się, że kiedyś byli bardziej hołdem dla szwedzkiej sceny, robiąc kopię Entombed/Dismember/Grave. Na szczęście dla nas wszystkich, dość szybko grupa poszła dalej w ambicjach, wykraczających poza szwedzkie standardy, bo można tutaj usłyszeć choćby echa Nile, albo Deicide. Ale nie umiałbym ich jednoznacznie porównać, to trzeba po prostu usłyszeć, ale nie uprzedzajmy faktów.

Materiał jest zresztą czymś dużo lepszym i większym, niż się to kiedykolwiek mieściło w głowach Szwedów. Heading Below jest superprodukcją w tym sensie, że poza graniem w sposób nowoczesny i z pełnym wykorzystaniem dobrodziejstw technologii, mamy nie tylko pierdolnięcie, monstrualny klimat, ale też mądrze napisane szlagiery. Co prawda, są one nad wyraz chwytliwe, co może być poczytane za wadę, gdyż jak coś zbyt łatwo wchodzi do głowy, to równie łatwo z niej wychodzi. Ja natomiast od początku do końca siedziałem sobie z rozdziawioną papą chłonąc track za trackiem, bo to jest jedna z tych produkcji, gdzie każdy dźwięk ci się podoba. Wszystko się rozwija logicznie, z punktu A do punktu B w utworach.

Czy są jakieś materiały na single do puszczania na studniówkach? No jakbyśmy mówili o jakieś komercyjnej artystce*, to jako ekwiwalent wymieniłbym np. „Down Below” albo „You Called, We Came”, ale to jest subiektywna ocena – po prostu mi się najbardziej spodobały. Ktoś, kto woli brutalność od melodii, pewnie będzie wolał taki szybszy „Howl of the Jackal”, a i jest też fajnie rozwijający się „The Phantom Heart”. Gdzieś tam może pod koniec uchodzi trochę tej energii, ale naprawdę nic, co by wchodziło w rejony miernoty i zaprzaństwa.

W tym wszystkim chyba najbardziej cieszy mnie fakt, że jak tak człowiek stanie z boku i popatrzy się na polską scenę, to chyba dawno już nie mieliśmy aż tak mocnych zawodników. Banisher, Cinis, Faeces, Dira Mortis, Sphere, Anthem, Cortege, Kingdom, czy też nawet i te mniej znane i lubiane, jak Ferosity, Offence, Pandemic Outbreak, Deviation i Masachist sprawiają, że można patrzeć na przyszłość naszej sceny nie tylko ze spokojem, ale i z radością w oczach.

Nie sposób jest mi wyłączyć entuzjazm i nawet jeśli miałbym być malkontentem, to tak na dobrą sprawę, o co miałbym się kurna przyczepić? Tu nawet nie ma wtórności, czy braku oryginalności, którego bym normalnie użył jako argumentu balansującego moje nadmierne zachwyty. Nie daję 10 punktów, bo to zostawiam na legendarne rzeczy typu „Altars of Madness”, co do których wszyscy się zgadzają. Ale w każdym bądź razie, nikomu nie stanie się krzywda jak tego przesłucha, wręcz przeciwnie, satysfakcja gwarantowana. Dobra, kończę, patrzcie ile już nasrałem słów, chyba wystarczy. Ale to jest ten 100% Death Metal, dzięki któremu człowiek dalej interesuje się tym gatunkiem.

*Chciałem zarzucić jakimś nawiązaniem do popkultury, ale kompletnie wybiegłem z obiegu, mógłbym co najwyżej wymienić Dodę, ale jaka z niej artystka, albo o zgrozo, ikona? Kto ją w ogóle dzisiaj kojarzy?


ocena: 9/10
mutant
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/Ulcerdeathmetal

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

28 listopada 2023

Cytotoxin – Nuklearth [2020]

Cytotoxin - Nuklearth recenzja reviewPo dużym sukcesie ze wszech miar zajebistego „Gammageddon” muzycy Cytotoxin najwyraźniej doszli do wniosku, że wycisnęli z tego stylu wszystko, jeśli chodzi o szybkość, brutalność i stopień zakręcenia. Oczywiście Niemcy mogli dalej przesuwać granice ekstremy (i ludzkich możliwości), jednak istniało pewne ryzyko, że przy okazji stracą na wypracowanej na trzeciej płycie fajności, która tak bardzo wyróżniła ich na tle innych brutalistów. Dlatego też Nuklearth w pierwszym kontakcie wydaje się albumem nie aż tak wstrząsającym, jak jego poprzednik – zbliżonym do niego, a mimo to nieco innym.

Na Nuklearth Niemcy trochę odpuścili w kwestii ekstremalności muzyki, co jednak nie oznacza, że nagrali krążek dla przeciętnej gospodyni domowej z tadżyckiej wsi. Materiał aż kipi od pojebanych zagrywek, efektownych solówek, wściekłych wokali i szaleńczych blastów, ale nie ma w tym przesady i komplikowania dla samej idei komplikowania. Wszyscy doskonale wiedzą, na co stać ten zespół – oni nie muszą nikomu niczego udowadniać i wymyślać brutalnego i technicznego death metalu na nowo. W ciągu ostatnich lat Cytotoxin nie tylko rozwinęli umiejętności, ale i dojrzeli jako kompozytorzy, stąd też pozwalają sobie na więcej. Zespół bez obaw sięga po wolne tempa, klimatyczne partie (kapitalne outro – pianino, smyczki, ciarrry…) czy zadziwiająco przejrzyste patenty i sprawnie łączy je z typowymi dla siebie, bardziej zaawansowanymi formami, co świetnie wpływa na dynamikę i bardzo urozmaica całość.

Poza tym trzeba zwrócić uwagę na poziom chwytliwości Nuklearth, bo jest naprawdę wysoki! Samo wysłuchanie trzech kwadransów (z taką objętością mamy tutaj do czynienia) brutal/tech bywa niekiedy męczące, zaś wyłapanie z takiego hałasu jakichkolwiek wybijających się fragmentów kwalifikuje odbiorcę do medalu za spostrzegawczość. W przypadku czwartego albumu Cytotoxin nie ma takiego problemu, bo muzycy zadbali o to, żeby każdy kawałek zawierał coś charakterystycznego tylko dla siebie, odpowiednio się wyróżniał, a jednocześnie nie zaburzał spójności. Dzięki temu płyta nie ma prawa nudzić ani męczyć, a wraca się do niej w sposób naturalny – nie tylko po dawkę solidnego napierdalania, ale przede wszystkim dla całej masy wpadających w ucho numerów, których nie znajdzie się u konkurencji.

Jak więc widać, przy odrobinie chęci i ponadprzeciętnych umiejętnościach nawet w takim, wydawać by się mogło, hermetycznym stylu można zrobić coś wyrazistego i nie do pomylenia z innymi. Kibicujcie Cytotoxin, bo w pełni na to zasługują!


ocena: 9/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/Cytotoxinmetal

inne płyty tego wykonawcy:


Udostępnij:

25 listopada 2023

Nordor – Honoris Causa – Τιμής ένεκεν [2008]

Nordor - Honoris Causa - Τιμής ένεκεν [2008] recenzja reviewGrecki zespół, ale wydany przez niszową polską wytwórnię o nazwie trudnej do wymówienia, Honoris Causa – w-tym-Heineken (dla niepoznaki napisany po grecku), daje po garach rockowymi gitarami, grubym basem i szaleńczymi popisami melodyjnymi z domieszką Grindcore. Ponadto pojawiają się wstawki instrumentalne między każdym utworem, nie inaczej jak było to w Acheron.

Nordor jednak poza jakimiś dziwnymi rytuałami w midi/keyboardzie dorzuca jeszcze takie rzeczy, jak atmosferyczne serenady solówkowe do księżyca, delikatny ambient, czy wręcz jakieś wstawki etniczne nie inaczej jak to robił Nile, np. w „Condemned to Be Acquainted With”. Niektóre z tych przejściówek na dobrą sprawę można by zaklasyfikować jako pełnoprawne utwory, ale bez wokalu. Zdarza się czasem też głupawy śmieszek jak w „For the Strength”, który raczej przyprawi ludzi o zażenowanie. Jest jednak różnorodność, dzięki czemu płyta nie nudzi.

Za główną wadę tej produkcji bym uznał wokal – ni to growl, ni to skrzek, trochę szeptania i dużo pogłosu, co sprawia, że brzmi trochę to nieporadne i bez mocy. Koleś głównie wykrzykuje rytmiczne frazy w rytm riffów, podobnie jak Nergal, tylko wolniej. Mała ciekawostka: płyta się kończy tak samo jak się zaczyna, tworząc w ten sposób zapętlenie.

Program składa się aż z 17 numerów, ale żaden z tracków nie przekracza zbyt wiele poza 2 minuty, co daje nam razem, zgadliście, jakieś 36 minut szybkiej jazdy. Całościowo się to prezentuje jako zgrabny kawałek ceremonii okultystycznej zarówno dla mniej wybrednych maniaków, takich jak ja, jak i również i koneserów, co to się nie boją zrelaksować.


ocena: 8/10
mutant
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/666NORDOR666
Udostępnij:

22 listopada 2023

Blood Incantation – Timewave Zero [2022]

Blood Incantation - Timewave Zero recenzja reviewCzterech niezaprzeczalnie utalentowanych muzyków, tona drogiego sprzętu, rok wytężonych prac… Tyle zachodu tylko po to, żeby zarejestrować trzy, trwające łącznie 68 minut… intra. W ramach eksperymentów, czy na co ich tam naszło pod wpływem tego i owego, Blood Incantation poszli w ambient. Timewave Zero to zestaw ciągnących się w nieskończoność (słowo-klucz?) klawiszowych plam, szumów, plumknięć, kilku smyrnięć akustyka i tym podobnych ambitnych środków artystycznych, które do mnie zwyczajnie nie trafiają.

Z kronikarskiego/recenzenckiego obowiązku uściślę tylko, że wspomniany rok Blood Incantation dłubali jedynie przy dwóch pierwszych intrach (którym dorobiono cuś w rodzaju zalatujących niuejdżem „wizualizacji” w wersji na blureja – usypiają jak seans „Eternals”), trzecie, najdłuższe, jest natomiast rezultatem improwizacji w studiu. Czy zatem są między nimi jakieś wyczuwalne różnice? Eee, no nie. Wszystko sprowadza się do paru bliźniaczo podobnych zapętlonych motywów (to chyba za duże słowo), klawiszowych plam, szumów, plumknięć, kilku smyrnięć akustyka… i tak dalej, przez 68 minut. Nie wiem, czy w większym stopniu mnie to nudzi, czy irytuje, bo przez tyle czasu nic się tu nie dzieje.

Jeśli cenicie dotychczasowy deathmetalowy dorobek Blood Incantation, z szacunku do zespołu (i własnego portfela) Timewave Zero możecie sobie darować. Ani to ciekawe, ani udane, ani tym bardziej potrzebne. Ja daję temu pół punku, choć tak naprawdę nie ma tu czego oceniać.


ocena: 0,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: facebook.com/BloodIncantationOfficial

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

19 listopada 2023

Infestdead – Satanic Serenades [2016]

Infestdead - Satanic Serenades recenzja reviewPrzejdźmy do rzeczy, to jest kolekcja obu płyt Infestdead + epka. Nie zdobędziecie oryginałów, chyba że na allegro, za ciężkie pieniądze. Nie mam też ochoty recenzować każdej z płyty z osobna, bo są do siebie podobne. Tak więc dostaniecie recenzje dwóch płyt w cenie jednej.

Infestdead to kolejny z wielu projektów Dana Swanö, wraz z Andreasem Axelssonem na wokalu. Jakby nie patrzeć, jest to powiązane z Edge of Sanity, z tą różnicą, że mamy do czynienia z tributem dla Deicide. Oczywiście, jest to szwedzkie, a co za tym idzie, wolniejsze i bardziej swojskie, ale tak, dostajemy tutaj antychrześcijańskie hymny zrobione w bardzo zapomnianej formie, jeśli mówimy o Death Metalu jako sztuce.

I okej, płyta z ’97 i ’99 roku, to nie ten sam poziom kultu, co płyty z lat ’90-94 i można się czepiać perkusji, bo brzmi nieco jakby była zaprogramowana, choć Dan jak najbardziej potrafi grać też na perce, poza gitarami… Tak więc wbrew roku wydania, zaliczyłbym to do oldskulu.

Teksty są wyjątkowo prześmiewcze i satyryczne, wśród tytułów są takie smaczki jak „Evil2” (zło do kwadratu), „Antichristian Song #37”, „Christinsanity”, tak więc walenie w wyznawców boga, ale z jajem. Były też niby jakieś problemy, przez które „Christian Genocide” musiało zmienić nazwę na „Bestial Genocide”. Ogólnie niby nic odkrywczego, ale wbrew pozorom, jest to napisane ciętym, inteligentnym językiem. Sam projekt powstał nieco na zasadzie beki, bo Dan sobie zrobił riffa w starym klimacie sam dla siebie i poszło to na jakąś kompilację i spodobało się to ludziom na tyle mocno, że zaraz dostał zamówienie na pełną płytę. A potem na kolejną…

A ponieważ omawiam dwie płyty naraz, to w dużym skrócie „JesuSatan” jest tą lepszą płytą, gdzie koncept i talent został uwypuklony w pełni, a „Hellfuck” to była zaledwie rozgrzewka. Nie żeby coś tam brakowało, ale widać to już po samej ilości utworów – drugi album ma ich 12, a pierwszy 23 + 6 bonusów z epki. I „JesuSatan” jest bardziej dopracowany i bez zbędnego pieprzenia.

Mi osobiście bardzo brakuje grup, które potrafiłyby naśladować Deicide. Zbyt często mamy do czynienia z kalką Morbid Angel, Death, Autopsy, Obituary, Suffocation, a za rzadko ktoś potrafi przyBentonować czy też przyGlennić (jak kto woli). Innymi słowy, wypadałoby, abyście mieli ten materiał opanowany w jednym palcu. To jest ta prawdziwa biblia Death Metalu, jego podstawa i jakakolwiek ignorancja, brak niewiedzy, nie jest wytłumaczeniem. Tak więc w poniedziałek robię klasówkę i będę przepytywać z poszczególnych utworów. Proszę się przygotować.


ocena: 9/10
mutant
Udostępnij:

16 listopada 2023

Gridlink – Coronet Juniper [2023]

Gridlink - Coronet Juniper recenzja reviewGridlink zakończyli działalność niedługo po wydaniu „Longhena”, ale nie miałem im tego za złe. Wszak zrobili tyle dobrego dla światowej kultury, że stali się boscy i nietykalni, więc wybaczyłbym im nawet udział w „Tańcu z gwiazdami”. Nie liczyłem też na ich powrót, bo jak mało kto – nie musieli niczego udowadniać. Wszak zrobili tyle dobrego dla światowej kultury i tak dalej… A tu niespodzianka, najwyraźniej Takafumi Matsubara nie do końca realizował się w innych projektach, bo w końcu poczuł potrzebę ponownego zebrania zespołu do kupy. Nie śmiałbym prosić o więcej.

W stosunku do Coronet Juniper nie miałem żadnych konkretnych oczekiwań, bo i po co – oczywistą oczywistością było, że czwarta płyta Gridlink zostawi po sobie jedynie zgliszcza, że pozamiata ewentualną konkurencję, że w momencie premiery trafi do kanonu gatunku i będzie wspominana przez lata… Tak po cichu liczyłem tylko na to, że album będzie „długi”, może nawet i dwudziestominutowy… No i proszę – wszystko się sprawdziło! To doskonały materiał w totalnie rozpoznawalnym i w sumie niepodrabialnym stylu, którego zgłębienie zajmuje sporo czasu, ale i dostarcza mnóstwo radości.

Każdy z jedenastu utworów zawiera od groma fenomenalnych i często zaskakujących pomysłów, na które wpaść mógł tylko Takafumi Matsubara z kolegami. Każdy też jest osobnym, wyrazistym tworem, który wnosi coś istotnego do całości. Wszystkie natomiast są imponująco spójne, choć niekoniecznie łączą się w oczywisty/przewidywalny sposób. Muzycy Gridlink utrzymali zatrważająco wysoki poziom „Longhena”, co oznacza, że przez większość czasu płyta jest niemal absurdalnie szybka, niesamowicie intensywna, szalenie zróżnicowana, technicznie pokombinowana i nie trzyma się żadnych sztywnych ram. Coronet Juniper jest prawdziwie bezkompromisowa i wręcz kipi od rozsadzających ją od środka emocji, a jednocześnie przewijają się w niej dźwięki po prostu piękne, które z pozoru do niczego tu nie pasują. Poza tym album nie traci niczego z selektywności nawet w najbardziej zakręconych fragmentach.

Liderzy oryginalnego grindu powrócili na tron (na którym była tabliczka „zarezerwowane”) w wielkim stylu, więc każdy, kto mieni się miłośnikiem DOBREJ MUZYKI, powinien się jak najszybciej zapoznać z zawartością Coronet Juniper. Ten krążek koniecznie trzeba mieć w kolekcji i słuchać go do upadłego, bo kto wie, czy Gridlink zaraz się znowu nie rozpadną. I tym razem nie miałbym im tego za złe. Wszak zrobili tyle dobrego dla światowej kultury i tak dalej…


ocena: 9,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/GridLink512
Udostępnij:

13 listopada 2023

Criminal Element – Criminal Crime Time [2015]

Criminal Element - Criminal Crime Time recenzja reviewIstnieją takie grupy, które miały tak duży przemiał członków, że potrafią potem po wyrzuceniu z macierzystej kapeli zakładać własne zespoły. Tak było np. z Malevolent Creation, In Flames, czy właśnie Dying Fetus, którego ex-muzycy zebrali się razem i stworzyli mocno uliczny, gangusowo-patusowy projekt.

Normalnie, to ja się zżymam na takie klimaty i też nie ukrywam, że pierwsze odsłuchy trzeciej płyty kryminalistów potraktowałem z pobłażaniem. Ot prymitywne granie z nieco hardkorowym klimatem. No ale niestety, im dalej las, tym więcej drzew. Jak to czasami bywa, niektóre rzeczy zyskują przy bliższym poznaniu i nawet po początkowej niechęci zaczyna się do czegoś wracać.

Jest tu jak najbardziej obecny duch Dying Fetus, przefiltrowany przez Napalm Death i trochę tej starej Sepultury. Pierwsze co zaczęło mi się podobać to solówki, bo bardzo sprytnie komplementują riffy i prowadzą za rękę słuchacza poprzez poszczególne części składowe utworu. Jest też i głośno plumkający bas, choć może to przez brzmienie gitar, które przywodzi na myśl późne lata ’80, wczesne ’90. Riffy trzymają się jednego, określonego stylu, ale starają się jako tako urozmaicać różnymi tempami.

Płyta tworzy pewną spójną całość (nie mylić z monotonnością) i zdaje się mieć jakiś przewodni koncept, który opisuje jakieś, nazwijmy to, „kwestie systemu więziennego” i porównania takowego systemu do U.S.A. jako całości. Całość trwa zaledwie 31 minut, więc nie ma większego ryzyka wypalenia się, choć muza pod koniec już trochę traci na energii i zdarza się jedna balladka.

Ogólnie jest to płytka do potupania nóżką i zażycia czegoś relaksacyjnego. Można też się wyłożyć na leżaczku i puścić w wakacje, co też gorąco polecam.


ocena: 7/10
mutant
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/CriminalElementDC
Udostępnij:

10 listopada 2023

Rebaelliun – Under The Sign Of Rebellion [2023]

Rebaelliun - Under The Sign Of Rebellion recenzja reviewZacznę od tego, że sam fakt kontynuowania działalności Rebaelliun bez Fabiano od początku uważałem za absurdalny. Przez lata to właśnie on był pierwszoplanową postacią w zespole i odpowiadał za utrzymanie właściwego kursu, więc nie wyobrażałem sobie, jak by to niby miało wyglądać bez niego. Pytania o sens dalszego grania pod tą nazwą pogłębiła śmierć basisty – dla większości ludzi byłby to jasny sygnał, żeby wreszcie dać sobie siana. O dziwo perkusista Sandro Moreira postanowił ciągnąć ten wózek dalej z, jak się okazało, całkiem przyzwoitym rezultatem.

Tytuł płyty i jej okładka jednoznacznie sugerują, że nie ma się co nastawiać na nową jakość czy eksperymenty w wykonaniu Brazylijczyków – Under The Sign Of Rebellion zrywa z irytującym niedookreśleniem (czy tam próbą unowocześnienia stylu – do dziś nie wiem) „The Hell’s Decrees” i przynosi nam niecałe 40 minut muzyki, z jakiej Rebaelliun zasłynęli w końcówce lat 90. Oczywiście materiał poziomem kompozycji czy nawet stopniem ekstremalności nie dorasta do klasycznych już dokonań zespołu, ale momentami naprawdę może się podobać, głównie dlatego, że po prostu słychać w nim ducha Rebaelliun, a nie zlepek przypadkowych dźwięków, które można przypisać każdemu.

Zespół z powodzeniem korzysta ze swoich starych patentów, uzupełniając je jeszcze starszymi, obcego pochodzenia, które robią trochę zamieszania, bo odwołują się niemal do prehistorii death metalu albo jego kalekich lokalnych odmian. Nie za bardzo wiem jak to traktować (specyficznie pojmowany ukłon dla oldskula?), bo gdzieniegdzie, zwłaszcza w solówkach, wkrada się jakaś taka hmm… techniczna nieporadność, która nie przystoi tak doświadczonym muzykom. W ten sposób obok typowych dla dawnego Rebaelliun chwytliwych riffów i fajnej jazdy na blastach pojawiają się klisze i straszne banały, których obecność naprawdę trudno uzasadnić, no i które nikogo na glebę nie powalą.

Poza stylem, Under The Sign Of Rebellion od „The Hell’s Decrees” różni podejście do produkcji. Czwarta płyta Brazylijczyków brzmi niezbyt okazale (a mniej oględnie – najsłabiej ze wszystkich) – dźwięk jest surowy i ewidentnie niedopieszczony, ale nawet nieźle pasuje do raczej prostej i bezpośredniej muzyki, nadaje jej jeszcze bardziej pierwotnego/podziemnego charakteru. Swoją drogą bardzo podobnie brzmiała większość deathmetalowych brazylijskich kapel, które dwie dekady temu pozazdrościły Krisiun sukcesu.

Jak to wynika z powyższego tekstu, Under The Sign Of Rebellion dupy nie urywa. To dość przyjemna w odbiorze płytka, choć nie do końca wiem, dla kogo. Fani Rebaelliun to, co najlepsze, mają już na półkach i taki, co najwyżej, średniak nie jest im do szczęścia niezbędny. Natomiast ewentualni nowi mogą tu znaleźć za mało argumentów, żeby zagłębić się w przeszłość kapeli.


ocena: 6,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/Rebaelliun

inne płyty tego wykonawcy:


Udostępnij:

7 listopada 2023

Apocalyptica – Cult [2000]

Apocalyptica - Cult recenzja reviewUwielbiam muzykę klasyczną. Zaczęło się od seksownej Azjatki Vanessa Mae (polecam użyć googleimage). Zakochałem się w Schubercie, Czajkowskim, Mozarcie (choć on robił tylko covery), Beethovenie (ale to był przechuj, najlepsze rzeczy robił jak stracił słuch), Chopinie, Vivaldim i tak kurwa dalej. Chopin to w ogóle klasyk, jeśli chodzi o nasz klimat, czyli smutny fortepian we wszystkim.

Promowanie muzyki poważnej w tak trudnym gatunku jak Metal to banał, bo to jest ta sama muzyka tak naprawdę, tylko my lubimy walić gitarami, zamiast pierdołami. Weź chłopie puść sobie Mayhem, Burzum, Marduk, Immortal. Morbid Angel, Deicide, Pestilence, Death, Atheist, Sadus, Dark Angel i puść wyżej wymienonych. To jest to samo. Te same przejścia, ten sam rytm, melodie.

Ale jest problem. Może i jestem kurde intelygentny i może wiem o co kaman, ale czy inni ludzie wiedzom? I tak sobie słucham głównego bohatera recenzji i jestem wkurwiony. Słynni bohaterzy, co to kowerowali Metallicę (no naprawdę wielki wyczyn), ale nigdy nic nie stworzyli czegoś od SIEBIE.

To jest marnotrawstwo talentu, bo potrafią zrobić naprawdę dobrą sztukę. „Hope” czy „Path” to jest dobry przykład tego, CZYM może być muzyka klasyczna, to są doznania, jakich nigdy nie poznasz gdzie indziej, ale to jest wszystko za mało. Weźmy losową płytę metalową. „Father Befouled”, „Occulsed”, „Gruesome”, „Skeletal Remains”, „Faceless Burial”, „Hath”. Itp itd. One mają ten sam talent i są techniczne, ale idą dużo dalej niż muzyka klasyczna.

Na pewnym etapie, muzyka Metalowa przewyższa muzykę klasyczną, bo ma więcej zmian, przejść i riffów. Ale nie stara się nikomu podobać. Po prostu istnieje i nie czeka na żadnego odbiorcę. Trochę jak smród w windzie, co to przeszkadza, ale nikt nie podniesie.

Ale, sęk w tym, że jak zjebię tą płytę, to zniechęcę ludzi do muzyki klasycznej i nikt nie sięgnie po Schuberta. Z drugiej strony, jako że wiem o co chodzi, to trudno mi być w podziwie nad tym, co usłyszałem od strony Apocalipticy. Zwłaszcza, że jest to niewykorzystany potencjał.

Cieszę się, że przestano promować taką muzykę na siłę, co nie znaczy, że jestem zadowolony z braku muzyki klasycznej w ogóle. To trzeba promować, ale warto byłoby nie bać się dobrych zespołów technicznie. Skoro takie gówno jak Amputated umiało zrobić piosenkę z gwiazdami Pop, to dlaczego Monstrosity nie miałoby zrobić czegoś, co by rozwaliło mózg.

Ale do tego trzeba odpowiedniej zachęty. Ta płyta, którą posiadam, jest moim niechlubnym początkiem, więc może przynajmniej zrobiła tyle dobrego, że wgryzłem się w coś mocniejszego. Ale naprawdę, puśćcie sobie Bacha, Handela, Haydna – tam jest w chuj więcej Metalu niż w samym Black Sabbath, Bathory, Celtic Forst, Judas Priest czy Metallice.


ocena: 4/10
mutant
oficjalna strona: www.apocalyptica.com
Udostępnij:

4 listopada 2023

Dying Fetus – Make Them Beg For Death [2023]

Dying Fetus - Make Them Beg For Death recenzja reviewBrawo, brawo, klask, klask! Dying Fetus pobili swój rekord w długości przerw między kolejnymi płytami! Czy w związku z tym na Make Them Beg For Death przygotowali coś nowatorskiego, zaskakującego i zmieniającego reguły brutalnego i technicznego death metalu? Ano nie, nie, nieee… Wręcz przeciwnie – dziewiąty album Amerykanów to w zasadzie kolaż sprawdzonych patentów — z jakich są znani przynajmniej od dwudziestu lat — w sprawdzonych konfiguracjach. Kiepawo, no nie? Ano nie, nie, nieee…

Pomimo doskonale znanej formuły i przemielonych na wszystkie sposoby zagrywek, Make Them Beg For Death imponuje świeżością, jakiej w tym gatunku praktycznie się nie spotyka. Całość brzmi jakby paru ponadprzeciętnie utalentowanych muzyków dopiero co odkryło takie dźwięki i było tym faktem niesamowicie podjaranych. Ten entuzjazm i radość z grania są bardzo zaraźliwe, dzięki czemu materiał wchodzi znakomicie i zapewnia słuchaczowi podwyższony poziom adrenaliny od pierwszego do ostatniego kawałka. Wobec powyższego ewentualna wtórność nie stanowi najmniejszego problemu i nie warto jej brać pod uwagę.

Z przymrużeniem oka można nawet potraktować Make Them Beg For Death jako swego rodzaju „the best of”, bo zawiera wszystkie elementy, w których Dying Fetus wyspecjalizowali się na przestrzeni lat, a które są tak uwielbiane (i oczekiwane) przez fanów, choć krążek sam w sobie nie jest ani najszybszy, ani najbrutalniejszy, ani najbardziej techniczny w ich dorobku. W przypadku tej płyty rezultat jest dużo lepszy, niż by to wynikało z prostej sumy części składowych. W dodatku materiał brzmi znakomicie (ciężej niż „Reign Supreme” i o wiele selektywniej niż „Wrong One To Fuck With”), jest dynamiczny i chwytliwy jak diabli. Plusem jest także jego rozsądna objętość – 38 minut.

Jeśli na Make Them Beg For Death czegoś mi brakuje, to może tylko paru klimatycznych solówek, które tak dobrze sprawdziły się na „Reign Supreme”, bo jedna w „Feast Of Ashes” to jednak trochę mało. I tyle, więcej uwag nie posiadam, mnie tu naprawdę wszystko pasuje. Ten krążek to świetnie podana kwintesencja stylu Dying Fetus i dlatego z miejsca trafił do mojego „top 3” w dyskografii zespołu.


ocena: 9/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/DyingFetus







Udostępnij:

1 listopada 2023

Descend – Requiem Of Flame [2001]

Descend - Requiem Of Flame recenzja reviewNo więc tak… Była sobie wiecie, taka tam grupa z Cleveland (parafrazując Świat Wg Ludwiczka, po śmierci wszyscy idą do Cleveland), która miała najzwyczajniej w świecie zabawę i ochotę pobawić się w zespół. Ale nie byle jaki zespół, bo grający Death Metal. Ohio generalnie raczej słynnie z mrocznych dźwięków, typu Necrophagia, Nunslaughter, Drogheda, więc grupa ta jest nieco zaprzeczeniem swojego stanu, z którego pochodzi i bardziej pasowałaby do Luizjany albo słonecznej Kalifornii.

A to dlatego, że ma piaszczyste brzmienie i wplątują do swej muzyki elementy Stoner Rocka. Ale takiego typu Kyuss, więc wiadomo, że będzie zajebiście. I ja oczywiście zgodzę się ze stwierdzeniem, że 90% tego gatunku to były marne popłuczyny Black Sabbath, ale tutaj jest to bardziej przyprawa, niż główny składnik.

Cała płyta brzmi jak swoisty jam session nagrywana na jednym wdechu, a jednocześnie kompetentna i silnie zgrana. Słychać, że tych prób to oni mieli mnóstwo i że nagrywając materiał, wiedzieli wszystko, co chcą zrobić i jak. Jest oczywiście prędkość i ostrość, ale słychać też, że jest to stricte niszowe granie dla fanatyków Metalu.

Nie jest to jednak aż tak oczywisty wpływ jakby mogło się wydawać, bo cała otoczka zdaje się krzyczeć „standardowy brutalny Death” i dopiero głębsze poznanie (przy kilku głębszych he he) pozwala na cieszenie się materiałem.

Wady zawsze się znajdą, tu się gdzieś zgubi rytm, tutaj coś zaskrzeczy, tutaj jakaś przesadzona solówka, ale to nieważne, bo klimat wynagradza wszystko. Słuchając tego, chciałbym być na miejscu i mieć przyjemność uczestniczyć w nagrywaniu tego. Zapewne dużo papierosów (różnej maści), jak i alkoholu poszło przy tworzeniu tego, ale na tym właśnie polega pasja – nie na tworzeniu kariery, a na tworzeniu sztuki.

I moim zdaniem, mamy tutaj do czynienia z niszową, stricte „zajawkową”, ale jednak sztuką. Polecam na weekend.


ocena: 8/10
mutant
Udostępnij:

29 października 2023

Groinchurn – Sixtimesnine [1997]

Groinchurn - Sixtimesnine recenzja reviewGroinchurn zaistniał w świadomości słuchaczy w 1994 roku, kiedy do piachu poszedł poprzedni zespół Afrykanerów, deathmetalowy Sepsis. W okrojonym składzie i z nową koncepcją na granie chłopaki zaczęli od najbardziej typowo napalmowego grindu, jaki tylko można sobie wyobrazić; fakt, dość sprawnie zagranego, ale raczej bez polotu i śladu własnej tożsamości. Na szczęście już po roku działalności i serii splitów i demówek muzycy dojrzeli do tego, żeby pójść do przodu i wzbogacić klasyczną łupankę paroma odjechanymi czy też mniej standardowymi zagrywkami.

Jako że pomysł wypalił, Groinchurn konsekwentnie rozwijali nowe idee na kolejnych wydawnictwach, co w prostej linii doprowadziło ich do nagrania debiutanckiego krążka. Krążka na tyle dobrego w swojej kategorii, że traktowanie go wyłącznie jako egzotycznej ciekawostki byłoby zniewagą dla jego twórców. Groinchurn na Sixtimesnine to już zespół w pełni świadomy swojego stylu, z własnym brzmieniem, oryginalny i niebojący się sięgać po kontrowersyjne rozwiązania. No i z jajami, bo przypierdolić jak na grindersów przystało też potrafią, choć nie raz i nie dwa udowadniają, że w tym gatunku nie trzeba grać na jedno kopyto.

Afrykanerzy, mimo młodego wieku i dość oczywistych inspiracji (Brutal Truth, Napalm Death, Carcass, Disharmonic Orchestra…), potrafili w ramach grindu zrobić coś świeżego i charakterystycznego tylko dla siebie, mieszając klasyczne brutalizmy z wieloma pokręconymi zagrywkami i odgrywając całość z niebywałym luzem. Na szczególną uwagę zasługuje tu praca gitary, zwłaszcza gdy zaczyna się rozmywać i przechodzi w tryb narkotycznego „bujania”, jak choćby w otwierającym płytę „The Answer Is 42”. W ogóle mocną stroną Sixtimesnine są liczne urozmaicenia, które nie dość, że potrafią zaskakiwać, to dodają muzyce specyficznego kolorytu i sprawiają, że o monotonii nie może być mowy. Tu każdy kawałek jest „jakiś” i różni się od pozostałych, a przez to łatwo go przywołać w pamięci.

Strona techniczna Sixtimesnine nie budzi najmniejszych zastrzeżeń, a zważywszy na ekspresową realizację (nagrania zajęły chłopakom bodaj cztery dni) nawet trochę imponuje poziomem. Brzmienie jest profesjonalne i bardzo selektywne, a produkcja daje radę przy wszelkich stylistycznych przeskokach, jakich na płycie nie brakuje. Jedynym minusem materiału jest jego długość – całość jest krótka, bardzo krótka, krótsza nawet niż to, co pokazuje wyświetlacz (a pokazuje 32 minuty), bo po ostatnim normalnym kawałku władowano 6 minut ciszy przed tak zwanym ukrytym utworem, który notabene może ortodoksom nielicho podnieść ciśnienie…

Groinchurn pokazali na Sixtimesnine wszystkie swoje atuty, a już na pewno ogromny potencjał, więc zachodzę w głowę, czemu nie zostali z miejsca wciągnięci to szalonej trzódki Relapse – wszak pasowali tam jak mało kto.


ocena: 7,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/groinchurn

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:

Udostępnij:

26 października 2023

Depressed – Beyond The Putrid Fiction [2019]

Depressed - Beyond The Putrid Fiction recenzja reviewTa brazylijska formacja już na wstępie nam przypomina kilkukrotnie w książeczce, że to co usłyszymy na tej płycie, to będzie „Death Metal to Mangle your mind!!!” – nawet też dorzucili wlepkę z tymże hasłem przewodnim, na wypadek, gdybym miał jeszcze jakiekolwiek wątpliwości. I choć jest to ich dopiero drugi album w dorobku, to pierwsze wyziewy zaprezentowali światu już w 1999 r. Aczkolwiek z tamtego składu to pozostał tylko wokalista, Giovanni Venttura (żadnego pokrewieństwa z Ace Venturą). Cała reszta składu to młode byczki przed 30-tką.

Jak na zespół z Brazylii przystało, słychać niekłamany entuzjazm, energię i radość czerpaną z grania. Stylistycznie mamy nowoczesny, profesjonalny Death Metal (tak, mnie też to zaskoczyło), ale kłaniający się nisko rocznikom ’90-93 i śmiało korzystający z patentów zarówno melodyjnych, jak i tych brutalno-podobnych. Oryginalności nie usłyszycie tutaj za wiele, będziecie mieli uczucie typu „o, tutaj zagrali jak Morbid Angel, tu jak Suffocation, a teraz podchodzi to pod stary In Flames”. Bardzo mi się podobały też solówki-slajerówki (np. w „Descending into Madness”), czyli szalejąca wajcha, z wpadająca w ucho progresją melodyjną. Riffy potrafią nawet zachwycić i oczarować.

Utworów niemało, bo 11 + intro. Wszystkie utrzymane w podobnym tonie, bez odstępstw. Mi standardowo podoba się melancholijny „Mandatory Coexistence” (w sam raz, jakbym chciał trochę powyć do księżyca), potem równie emocjonalny, choć ostry „Into the Realm of Abhorrence” i całkiem konkretny „Delight in Pain”. Są to oczywiście tylko moje typy, niekoniecznie się ze mną zgodzicie. Płyta jest zresztą intensywna i moje ulubieńce bynajmniej nie są balladami do przytulania niewiast. Duża zasługa w tym perkusji, która blastuje technicznie, szybko i bez litości (to już zresztą chyba obecnie standard) – nie występują tutaj wolniejsze partie rytmiczne, bo nawet jak tempo zwalnia, to wciąż mamy gęstą kopaninę werbla / basowych bębnów.

Cóż więcej dodać? Muzyka ma w sobie więcej życia niż u niejednej pierwszoligowej kapeli, która smęci płytę za płytą od niechcenia, co jest też największym atutem tego albumu. Materiał po prostu nie męczy i wchodzi od razu. Nie jest to co prawda super hit, ale nie jest to też średni shit. Warto więc sobie zapisać w notesie do obczajenia przy okazji. W końcu, jakby nie było, „This is Death Metal to MANGLE your fucking MIND!!”.


ocena: 7,5/10
mutant
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/depressedbandpage
Udostępnij:

23 października 2023

Popiór – Pomarlisko [2023]

Popiór - Pomarlisko recenzja reviewNiedługo po śmierci Romana Kostrzewskiego pojawiły się jakieś absurdalne pogłoski o kontynuacji projektu sygnowanego jego nazwiskiem — co ponoć miało być związane z wolą zmarłego — ja jednak nie potrafiłem się w nich doszukać najmniejszego sensu. Że niby co, mieliby występować jako Ludzie Którzy Grali W Zespole Kat & Roman Kostrzewski? Z tego nawet Szpajdel nie zrobiłby logosa. Sprawę dodatkowo skomplikowały poważne zgrzyty w składzie, podział na „starych”, „nowych” i obrażonych oraz późniejsza cisza.

Jak się okazało, frakcja „nowych” — dla niewtajemniczonych to Jacek Hiro i Jacek Nowak — nie odpuściła tematu i po skompletowaniu pełnego składu powróciła, już jako Popiór, z materiałem przygotowanym pierwotnie na trzecią płytę z Romanem. Stąd też, co nie powinno zaskakiwać, pod względem muzyki Pomarlisko ma dość dużo wspólnego z „Popiórem”, jest kontynuacją i rozwinięciem tamtego stylu – to dobrze wyprodukowany, doskonale zagrany, dynamiczny i urozmaicony thrash z wieloma wpadającymi w ucho motywami oraz, niestety, (zbyt) dużą ilością akustycznych/balladowych partii. To, co jeszcze z Kostrzewskim mogło dodać całości klimatu, w aktualnym składzie zwyczajnie się nie sprawdza. Ale po kolei…

Singlowy „Międzyświat” to świetny numer na start: szybki, agresywny i z odpowiednią dawką chwytliwości. Po tak mocnym początku chciałoby się następnego kopa, a dostajemy akustyczny wstęp do o wiele mniej efektownego „Zabierz mnie do piekła”. Kolejny numer również wita nas przydługim akustycznym intrem (w typie „Słodkiego kremu”), ale na szczęście później nabiera fajnych rumieńców. W dalszej części albumu konkretnym jebnięciem mogą się pochwalić jedynie „Cień starych cmentarnych drzew” (ten jest niemal brutalny) oraz „Czarny bal” – oba świetne pod względem technicznym (zwróćcie uwagę na bogate aranżacje basu), złożone i pomysłowe. Poza tymi perełkami na Pomarlisko trafiły jeszcze dwie pełnoprawne ballady – ładnie zagrane, ale wiadomo… Rozumiem, że skoro Roman zaakceptował te numery, to miał w stosunku do nich jakeś plany, a skoro zostały zaakceptowane, to musiały trafić na płytę, bo gdyby chłopaki od początku robili materiał, za przeproszeniem, pod siebie, to całość byłaby mocniejsza, a przynajmniej lepiej wyważona.

Czas na słów kilka o słoniu w salonie. Wokalistą i jak się zdaje tekściarzem Popióra został Krzysztof Hofler z Deathyard. W swoim zespole całkiem sprawnie radzi sobie z gitarą, ale jako krzykacz wypada co najwyżej przeciętnie. W Popiórze w tej drugiej roli nie sprawdza się w ogóle – jego głos jest płaski, bez wyrazu, zupełnie niecharakterystyczny i bez trudu można o nim zapomnieć w przerwach między utworami. Co gorsza, jest kompletnie pozbawiony dynamiki, funkcjonuje obok zmian tempa i klimatu i przynudza. I jeszcze te teksty… Upchnął w nich na siłę sporo mało subtelnych nawiązań do starych liryków Kostrzewskiego, które jak na moje ucho, mają jedynie wzmacniać wrażenie ciągłości zespołów, bo wielkiej wartości artystycznej w tych zabiegach nie dostrzegam. Poza tym część tekstów jest taka… no… tego… jak by to ująć, żeby zostać dobrze zrozumianym… hmm… ckliwie dupowata – jakby ich autor nie miał na liczniku nawet połowy tego, co ma.

Podsumowując, Pomarlisko to album, któremu od strony muzycznej nie można prawie niczego zarzucić – wszak to robota prawdziwych profesjonalistów. Strona wokalna natomiast jest słaba i niczego wartościowego nie wnosi, jednak, co trzeba uczciwie przyznać, nie odrzuca i dość łatwo ją zignorować. Moja rada na przyszłość: zmienić wokalistę, dołożyć drugą gitarę i czekać na tłusty kontrakt. Potencjał jest, warto go wykorzystać.


ocena: 7/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/popiorband

podobne płyty:

  • KAT & ROMAN KOSTRZEWSKIPopiór



Udostępnij:

20 października 2023

Festerguts – Heritage Of Putrescent [2013]

Festerguts - Heritage Of Putrescent recenzja reviewTa sympatyczna kapelka z Rosji powstała już w 1994 r., ale na ich pełnoprawny debiut przyszło czekać równe 20 lat. Zresztą materiał składa się przede wszystkim z nagranych ponownie utworów, które wcześniej były na taśmach demo i epkach, z jednym premierowym („Besmeared with Blood and Viscera”).

Nie da się ukryć, że wschód (nawet taki nieodległy granicznie) jest mentalnie zupełnie inny od zachodu, co ma diametralny wpływ na to, co przyciąga fanów z tamtejszych stron do ekstremalnego Metalu. Kiczowata, aczkolwiek ładna i profesjonalnie zrobiona okładka, z dozą humoru, przedstawia prawdopodobnie to, co zespół uważa za standard, jeśli chodzi o Death Metal.

Łączenie różnych, nieraz skrajnie odległych styli, jest domeną wielu rosyjskich kapel (jako przykład można podać Katalepsy, Scrambled Defuncts). Festerguts postawił na nietypowe połączenie Brutalnego Death Metalu z Symfonią i żeńskimi chórkami. Tego typu opis potrafiłby odstraszyć chyba niejednego potencjalnego słuchacza, gdyby nie to, że album jednocześnie brzmi jak rasowy Old School Death Metal, co jest też największym atutem.

Albowiem, dużo bliżej Festerguts do klasycznego brzmienia typu Vader, Morbid Angel czy Cannibal Corpse, niż Deeds of Flesh, Suffocation albo Devourment, nawet jeśli grają szybciej i ostrzej od swoich idoli. Elementy symfoniczne nieraz gnają i akompaniują gitarom, które potrafią z zaskoczenia zarzucić solówką jak u starego Paradise Lost. Materiał jest bardzo energiczny i ciekawy kompozycyjnie. Dopiero przy siódmym tracku („Mistress of Putridity) mamy szansę na złapanie oddechu.

Płyta jest niestety stosunkowo krótka i nie licząc intro, zawiera tylko 7 utworów i 30 minut grania. Piosenki te, bo można je chyba tak nazwać, trzymają się wypracowanej formuły i prezentują kapelę z jak najlepszej strony. Niemniej jednak 2 utwory więcej by nie zaszkodziły. Całości bardzo dobrze się słucha, dlatego też irytuje nieraz ciągłe wciskanie replay. Zdecydowanie warte polecenia, zwłaszcza, jeśli jest gdzieś w niskiej cenie.


ocena: 8/10
mutant
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/festerguts
Udostępnij:

17 października 2023

Horrendous – Ontological Mysterium [2023]

Horrendous - Ontological Mysterium recenzja reviewBardzo długą i poniekąd krętą drogę, pod względem stylistycznym, przebyli Amerykanie od swojego „szwedzkiego” debiutu z 2012 roku do chwili obecnej. Co ciekawe, każdy kolejny etap był dla nich jakimś przełomem w karierze i każdy skutkował przetasowaniami wśród fanów – część starych odpuszczała zdegustowana, a w ich miejsce pojawiali się oczarowani nowi. W rezultacie Horrendous tyleż samo razy dokonywali czegoś genialnego, co ordynarnie dawali dupy. Co by nie mówić, abstrahując od poziomu muzyki, sama sława zespołu wywołującego skrajne emocje to już spore osiągnięcie.

Wartość rynkowa Horrendous nie sprowadza się jednak do wydumanych „kontrowersji”, czego najlepszym przykładem jest Ontological Mysterium – najkrótszy i bodaj najbardziej różnorodny album w dyskografii Amerykanów. Piąta płyta zespołu wydaje się być logicznym krokiem naprzód względem „Idol”, więc z grubsza wiadomo, czego można się spodziewać, choć znalazło się tu także trochę szokujących, przynajmniej do jakiegoś stopnia, niespodzianek. Mnie najmocniej trzasnęły czyste wokale w typie Edge Of Sanity czy Opeth, które pojawiły się już w trzeciej minucie szalenie rozbudowanego „Chrysopoeia (The Archaeology Of Dawn)” i natychmiast wzbudziły we mnie mnóstwo obaw o ciąg dalszy materiału. Jak się okazało, niepotrzebnie. Na całym krążku takich partii uzbierałoby się może pół minuty, poza tym są lepiej wykonane i sprytniej rozmieszczone niż na „Idol”, więc na pewno nie przytłaczają ani nie odwracają uwagi od tego, co istotne. To po prostu kolejne urozmaicenie z bogatego wachlarza dostępnych zespołowi środków, choć z mojej perspektywy akurat najmniej potrzebne.

To że „Ontological Mysterium znacząco różni się od „The Chills”, nie jest niczym niezwykłym — co nie zmienia faktu, że niektóre charakterystyczne dla Horrendous elementy, choćby podejście do konstrukcji riffów, wciąż są z powodzeniem wykorzystywane przez zespół — jednak już stopień zmian w stosunku do poprzednika budzi uznanie. Nowy album grupy imponuje rozmachem, mnogością kontrastujących ze sobą fragmentów, lekkością, z jaką muzycy Horrendous poruszają się między kolejnymi motywami oraz wyjątkowo przemyślaną i przystępną konstrukcją, dzięki której materiał wydaje się znacznie krótszy, niż jest w rzeczywistości. Ponadto całość jest dość żwawa (jeszcze do końca nie zrezygnowali z blastów), z wieloma partiami wręcz thrash’owej proweniencji, które w połączeniu z dominującym progresywnym graniem udanie wpływają na dynamikę. Bas, który tak mocno zyskał na znaczeniu na Idol”, na Ontological Mysterium został nieco cofnięty w miksie, a mimo to w paru fragmentach odgrywa wiodącą rolę i to wokół niego zbudowana jest kompozycja.

Na specjalną uwagę zasługuje klimat płyty, który nie ulatnia się nawet wtedy, gdy Horrendous zwiększają tempo i dokładają do pieca. W jego utrzymaniu bardzo pomagają naprawdę piękne i kreatywne solówki, wspomniany już bas oraz przejrzyste, przestrzenne i organiczne brzmienie całości. Choć uzyskany przy użyciu innych środków, rezultat trochę kojarzy mi się z onirycznymi odlotami, do których przyzwyczaiła mnie Fallujah, tylko może w nieco cieplejszej i przyziemnej formie. To wszystko sprawia, że Ontological Mysterium słucha się z wielką łatwością.

Oprócz wspomnianych już wyżej (oraz przy okazji Idol”) czystych wokali, na Ontological Mysterium właściwe nie ma się do czego przyczepić. Przez chwilę miałem zamiar zrzędzić na przesadną oszczędność Horrendous w korzystaniu z pewnych motywów (dwa powtórzenia w skali utworu, a chciałoby się ze trzydzieści), ale rozumiem ich zamysł – ta muzyka ma wywoływać m.in. także niedosyt – i to im się akurat doskonale udało.


ocena: 8/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/HorrendousDeathMetal

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

14 października 2023

Sabiendas – Repulsive Transgression [2020]

Sabiendas - Repulsive Transgression recenzja reviewCałkiem przypadkowo natrafiłem na tą grupę, szukając czegoś zupełnie innego. Zaintrygowała mnie okładka (ładnie zrobiona, w dobrym guście i smaku), a że mieli klipa, to sobie zapodałem. I tak sobie pomyślałem – „boziu, jakie to banalne, jakie to prostacke, te riffy są wręcz oczywiste – muszę koniecznie to mieć!”. W tak oto przekorny sposób podjąłem decyzję o zakupie płyty.

Szybki background check potwierdził, że członkowie dłubali w Death Metalu już w 1991 r., tak więc jak najbardziej mówimy tutaj o weteranach. Sama grupa została natomiast założona przez jedną uroczą Panią, Alexandrę Rutkowski (wbrew nazwisku to Niemka), która zaiwania na gitarze i robi też backing vocale. Najmłodszy typ ma 33 lata i gra na perce (Toni Merkel – chyba nie z tych Merkelowych?), a reszta to już starsi ludzie w słusznym wieku.

Jak już się wspomniało, mamy do bólu oklepane granie. Gitary są przyjemnie siermiężnie brzmiące i wzajemnie się zacinające, tak jak się to robiło na początku lat ’90. Zresztą cały album wypisz wymaluj wygląda jak coś archiwalnego. Jedyne co zdradza rok nagrania, to produkcja i perkusja. Jest głośna i nowoczesna – może gdyby formacja wybrała ścieżkę obskurności wyszłoby to lepiej. A co do drugiego, to prezentuje wysokie współczesne standardy, jeśli chodzi o zawiłość, równość, szybkość i talent. Nie oszukujmy się, długo zajęło Death Metalowi dojście do takiej perfekcji w dziedzinie różnicowania temp i blastowania.

Teksty mają pewien polot i budują historie i obrazy w głowie, jak w „The Human Centipede”, lub „General Butt Naked” (wbrew tytułowi nie jest to utwór humorystyczny). Co wam natomiast mogę powiedzieć o stylu? Nie wyróżnia się on w żadnym stopniu na tle innych podobnych kapel i jest to zabawa na zasadzie, coś od Cannibal Corpse, czasem jak Malevolent Creation, innym razem jak Morgoth, o innych legendach nie wspominając bo to już zbyt często się je wymienia w reckach. Czasami zdarzy im się dosłownie przepisać wręcz jakiś motyw i wpleść go z czymś innym, choć niekoniecznie zaskakującym. You know the drill.

Ogółem, słowem podsumowania, jest to produkt, z naciskiem na produkt, dla tych, którzy chcą kolejny, dobrze zrealizowany pakiet 9 odgrzewanych kąsków plus intro. Mimo takiego mało entuzjastycznego opisu, to gęba mi się cieszy i mam niemałą radość z obcowaniem z tym dziełem i wiem, że będę do tego chętnie wracać, choć może niekoniecznie rzucę groszem na kolejny album Sabiendas. Nie będę was już dłużej zatrzymywać – tego typu pigułki albo się zażywa jak medycynę, albo się szuka mocniejszego lekarstwa. To jak jesteście chorzy na Death Metal, zostawiam wam do wybrania.


ocena: 8/10
mutant
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/sabiendas

Udostępnij:

11 października 2023

David E. Gehlke – Hałas, który burzy mury. Noise Records kontra zespoły [2023]

David E. Gehlke - Hałas, który burzy mury. Noise Records kontra zespoły recenzja reviewZłodzieje! Nie Celtic Frost, Kreator czy Helloween, a właśnie nieuczciwe praktyki biznesowe pierwsze przychodzą mi do głowy w związku z Noise Records. Nie ma w tym dziwnego, bo przez długie lata ta niemiecka wytwórnia była niemalże synonimem dojenia zespołów na wszelkie możliwe sposoby, o czym zresztą sami artyści wspominali przy każdej okazji. Z drugiej strony to prężnie działającej Noise Records zawdzięczamy kultowy status wielu (głównie europejskich) kapel z kręgów szeroko pojętego heavy metalu. David E. Gehlke (znany jako założyciel Dead Rhetoric.com) w Hałasie, który burzy mury skonfrontował obie strony, dzięki czemu opisana przez niego historia wytwórni, choć na pewno nie obiektywna, wydaje się pełniejsza i pozwala łatwiej wyrobić sobie zdanie na temat tej firmy.

Zanim jednak na świecie pojawiła się przełomowa kompilacja „Death Metal”, późniejszy założyciel Noise Records, Karl-Ulrich Walterbach, w latach 70. w ogóle nie myślał o jakiejkolwiek muzyce, był za to mocno zaangażowany w ruch anarchistyczny w Berlinie Zachodnim. To dopiero zbieg mniejszych i większych przypadków (choćby pobyt w pierdelku) sprawił, że z wywrotowca-niedoszłego terrorysty stał się w promotorem niemieckiego punka. Stąd był już tylko krok do zostania wydawcą podziemnego hałasu. Jako że punk na całym świecie szybko stracił na znaczeniu, a jego sprzedaż drastycznie spadała, mający nosa do koniunktury Walterbach zainteresował się heavy metalem, który w USA i na Wyspach Brytyjskich przynosił już niezłe pieniądze. Aby wkręcić się w nową scenę, Karl-Ulrich powołał do życia Noise Records, w której podjął się wyzwania znalezienia najcięższego zespołu na świecie. A, no i zarobienia na wypasionego jaguara.

David E. Gehlke w interesujący sposób opisuje działalność wytwórni na przestrzeni kolejnych dekad, jej wzloty (w latach 80.) i upadki (w latach 90.), pogłębiając i ubarwiając całość licznymi wywiadami z jej założycielem i jego współpracownikami oraz rozmaitymi muzykami, którzy mieli przyjemność/nieprzyjemność podpisać z nim, dość jednostronne, umowy. W książce zawarto kulisy poszukiwań i podpisywania kolejnych kapel, ciekawie pojmowaną „opiekę” nad nimi oraz rozmaite ciekawostki dotyczące chociażby pracy w studio (dlaczego „Endless Pain” brzmi jak brzmi) czy tras koncertowych (dlaczego Running Wild unikają USA), więc każdy, kto ma swoich faworytów w katalogu firmy, znajdzie tu coś dla siebie. Mimo iż autor naprawdę sporo miejsca poświęcił stronie artystycznej, to informacji o kwestiach biznesowych i podejściu do nich Walterbacha jest tu chyba jeszcze więcej. Jak dla mnie wyłania się z nich jeden wniosek – muzyka muzyką, ale wytwórnia jest od zarabiania pieniędzy. Stąd w historii Noise mnóstwo konfliktów z zespołami i walki z innymi firmami o kury znoszące złote jaja.

Lektura Hałasu, który burzy mury wciąga bardziej, niż by to sugerowała tematyka książki, więc nawet typ taki jak ja — który ma w dupie Helloween, Running Wild, Gamma Ray i całą masę nowomodnych odkryć Niemców z lat 90. — może przebrnąć przez te 600 stron (plus wkładki z kolorowymi zdjęciami) bez oznak znużenia. Nie bez znaczenia jest i to, że książka została elegancko wydana i jak na swoją objętość jest dość czysta pod względem edytorskim. Wprawdzie w kilku przypadkach rozmówcom Gehlke zdarza się w jednym zdaniu zmienić płeć (jak to zapowiadał nasz prorok i arcymózg Jarosław K.), ale to szczegół, w dodatku kto wie, czy nie zamierzony.


demo
oficjalna strona wydawcy: inrock.pl
Udostępnij:

8 października 2023

Drawn And Quartered – Merciless Hammer Of Lucifer [2007]

Drawn And Quartered - Merciless Hammer Of Lucifer recenzja reviewSą pewne kapele, które robią swoje, bez fanfar, wydając swój materiał na własną rękę, bez łaski i czasami zostają docenieni, a czasami robią sztukę dla sztuki. Drawn and Quartered jest gdzieś pomiędzy – internetowy świat ich docenił, ale w realu jest już nieco gorzej, bo grupa założyła wytwórnię, aby wydawać swoje płyty (jakie to typowo amerykańskie podejście!). Zespół pochodzi ze stolicy Grunge, ale brzmi jak by był z Chicago i ma więcej wspólnego z tamtejszą sceną, niż z Seattle. To słychać nieco po nieco niszowej produkcji, jak i w tym, jak są składane riffy. W każdym razie ja cały czas myślałem, że są z Chicago.

Stylistycznie? Pochodna Immolation, trochę Suffocation, trochę Malevolent Creation, czasem Nile, Morbid Angel i parę innych zespołów gdzieś się znajdzie. Mimo to, udało im się stworzyć coś na pozór „swojego klimatu”. Zarówno oprawa graficzna, jak i lekkie granie z polotem stworzyło ich własną markę. Utwory owszem, są łatwe do słuchania, ale nie są banalne. Zgrabnie przechodzą w poszczególne motywy, tworzą jakąś narrację, opowieść i przechodzą logicznie w całość. Tego typu podejścia do grania bardzo mi brakuje i jest to też to, za co formacja została doceniona przez cyfrowych ludzi.

Nie zawsze udaje im się uniknąć banału, ale cały czas starają się tworzyć utwory unikając schematów i próbując zaciekawić słuchacza, co też im się udaje z zupełnością. Omawiany album ma jeszcze ponadto dodatkowo klipy i drugi cedek z niepublikowanymi utworami, co to miały się znaleźć na splitach.

Nie każdy pewnie doceni ten zespół, a szkoda, bo powinien. Nie ma tu może nadmiaru brutalności, ale jest to 100% Death Metal z charakterem, taki jak szatan przykazał. Fajnie też jest posłuchać grupy, która umie robić utwory, zamiast popisywać się umiejętnościami, czy też starająca się przekraczać wszelkie bariery dźwiękowe. Jest to zdecydowania gratka dla miłośników wczesnej sceny z Florydy.

Ja osobiście polecam, zwłaszcza że grupa nigdy się nie skalała słabą płyta w swej obecnie obfitej dyskografii. Zgrabny, zwinny album, który szybko i łatwo wchodzi. W każdym bądź razie, ignorujecie to na własne ryzyko.


ocena: 8/10
mutant
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/drawnandquartered
Udostępnij: