26 września 2023

Necrodeath – Mater Of All Evil [2000]

Necrodeath - Mater Of All Evil recenzja reviewLegendarny włoski Necrodeath można zaliczyć do tzw. „pionierów” gatunku zwanego Death Metalem, choć w ich przypadku chciałoby się rzec, że Black/Thrash. Niezależnie od tego jak chcemy się jednak zapatrywać, jest to klasyczne podejście do grania, hołdujące epoce lat ’80, niżli nowszym trendom.

Trzeci album tejże formacji wyszedł niemalże dekadę od poprzednika i właściwie należy go traktować jako drugi debiut, który zapoczątkował tą właściwą karierę dla Necrodeath. Ze starego składu został gitarzysta i perkusista, natomiast na wokal został wzięty pałkarz Black Metalowej Opery IX. „Flegias”, bo taki ma pseudonim ten pan, wiernie trzyma się swego ukochanego Blackowego stylu przy wykonywaniu wokalu, czyli skrzeczy. I choć przyznam, że niekonieczne jest to moja bajka, to łatwo można się przyzwyczaić, zwłaszcza że facet stara się różnicować swoje partie wokalne i jakoś je urozmaicać (również i growlem). Zresztą, oryginalny wokalista też zaciągał blackowo, więc tym bardziej nie ma się czego czepiać.

Materiał brzmi bardzo świeżo, mimo iż jego fundamentem jest zapomniany, poczciwy Death/Thrash przypominający Exodus, Kreator, Possessed czy nawet wczesną twórczość Schuldinera. Utwory nie starają się być nadmiernie skomplikowane, ale korzystają z różnych sztuczek, dla wywołania pewnego okultystyczno-aksamitnego klimatu, jak np. akustyczne wstawki. Co prawda, grupa nieco nadużywa pewien typ atmosferycznego riffu w niemalże każdym tracku, co niestety sprawia, że przy pierwszych odsłuchach muza się nieco zlewa w jedną całość. I dopiero przy bliższym poznaniu poszczególne numery nabierają nieco rumieńców.

Mamy więc dwa konkretne ciosy na początek, śpiewno-melodyjny „Black Soul”, potem hit w postaci „Hate and Scorn” będący wizytówką płyty, a po nim odrestaurowany staroć w postaci „Iconoclast”, jeszcze z okresu demówek, a odpowiednio unowocześniony pompą. Druga połowa płyty troszeczkę ustępuje szybkości na rzecz rytualnego charakteru muzyki, jak przy „Void of Naxir” lub „At the Roots of Evil”, ale nie brakuje również i kombinowanych riffów (tu z kolei upomina się o uwagę „Experiment in Terror”). Ostatnie dwa numery są też chyba najwolniejsze, przynajmniej w porównaniu do reszty zawartości.

Na pewno duży wpływ na to, że mi się to osobiście podoba jest fakt, że najważniejszym składnikiem grania jest tutaj zdecydowanie Thrash Metal – gatunek, od którego zaczynałem i który darzę specjalnym względem, nawet jeśli wyrosłem na niedobrego maniaka. Jeśli więc chcecie czegoś retro, ale ze sporą aurą tajemniczości i mroku, to jak najbardziej zachęcam – zabawa gwarantowana.


ocena: 8,5/10
mutant
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/pages/Necrodeath/66524749485
Udostępnij:

23 września 2023

Autopsy – Morbidity Triumphant [2022]

Autopsy - Morbidity Triumphant recenzja reviewCzęstotliwość z jaką ukazywały się kolejne materiały Autopsy po reaktywacji oraz ich bardzo wysoka jakość musiały budzić uznanie – wszak wśród weteranów nie ma wielu, których stać na hurtowe trzaskanie płyt praktycznie nieustępujących ich klasycznym dokonaniom. Wieku jednak nie można oszukać, więc i Amerykanie nie mogli takiego tempa utrzymywać w nieskończoność, kiedyś musieli odpocząć – ten odpoczynek po prostu im się należał. Niestety, w pewnym momencie przerwa po „Puncturing The Grotesque” zaczęła się niepokojąco przeciągać i nawet rzucona fanom koncertówka „Live In Chicago” nie ucięła pytań o nowy album.

Wreszcie, po pięciu latach oczekiwania, pojawił się Morbidity Triumphant, którego zawartość… raczej nikogo nie zaskoczyła… ani nie zawiodła. Ósma płyta Autopsy to całkiem przyzwoita dawka (41 minut) typowego dla Autopsy syfiastego death metalu ze wszystkimi jego zaletami. Wiadomo, styl zespołu jest rozpoznawalny już po kilku taktach, więc i ten krążek obfituje w wiele charakterystycznych dla Amerykanów elementów w charakterystycznych dla nich konfiguracjach, ale na pewno nie mamy tu do czynienia ze zwyczajną kalką poprzednich wydawnictw. Muzycy Autopsy w żaden sposób nie przewartościowali swojego grania, jednak różnic między „Tourniquets, Hacksaws And Graves” a Morbidity Triumphant, nawet dla niewprawnego ucha, trochę się uzbierało.

Przede wszystkim weterani z Kalifornii zredukowali wpływy doom metalu; nie do zera, ale na tyle wyraźnie, że Morbidity Triumphant jako całość wydaje się dość dynamiczna, bo wolne fragmenty występują w mniejszych dawkach i są udanie równoważone szybkimi strzałami (takimi jak znany z koncertówki „Maggots In The Mirror”). Poza tym w utworach pojawiło się więcej partii zalatujących brudnym rock ‘n’ rollem — który sam w sobie nie jest dla zespołu niczym nowym — co nadało muzyce fajnego feelingu i takiej bezpośredniej przebojowości. Niemniej tym, co najbardziej wyróżnia Morbidity Triumphant na tle innych płyt Autopsy jest stężenie naprawdę posranych melodii, od których zwyczajnie więdną uszy. Chore, męczące i odpychające motywy (potęgowane dzikimi wrzaskami Reiferta) przewijają się w większości kawałków (choćby w „The Voracious One”, „Flesh Strewn Temple” i „Tapestry Of Scars”), a moim absolutnym faworytem jest „Skin By Skin”, którego zawiesisty klimat przywodzi na myśl pamiętny „Sadistic Gratification” z „Macabre Eternal”.

Realizacja Morbidity Triumphant trzyma poziom poprzednich płyt Amerykanów, więc w zasadzie nie ma się do czego przyczepić. Brzmienie jest mocne, dość czyste, a przy okazji zaskakująco czytelne, co może mieć związek z przetasowaniami na stanowisku basisty. Debiutujący w Autopsy Greg Wilkinson mocno przyłożył się do tego, żeby było go lepiej słychać niż Joe Allena, a sama zmiana w składzie nie sprowadzała się jedynie do nowego nazwiska we wkładce. Tak intensywnie pracującego i istotnego dla kompozycji basu nie było w tym zespole od czasów Steve’a DiGiorgio.

Nic nowego, a cieszy. Taki właśnie jest Morbidity Triumphant. Z jednej strony materiał jest typowy i brzmi znajomo, a z drugiej jest poskładany w na tyle odmienny sposób, że można z niego wyciągnąć sporo dobrego. Mimo wszystko nie nastawiajcie się tutaj na ponadczasowe hity.


ocena: 7,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/pages/Autopsy-Official/162194133792668

inne płyty tego wykonawcy:


Udostępnij:

20 września 2023

Marduk – Memento Mori [2023]

Marduk - Memento Mori recenzja review Reputacja Szwedów należy do tych z szyldem „legendarni”. Myślę, że nawet osoby, które nie słuchają black metalu doskonale sobie zdają sprawę czym jest Marduk. A jest on pierdolnięciem i bluźnierstwem bez brania jeńców (w wielkim skrócie). Jednakże, jak chyba każdy zespół z tak długim stażem, musi mieć swoje gorsze wydawnictwa. A Memento Mori to już 15 dzieło siewców szataństwa, tak więc jest co świętować. Albo może wcale nie ma czego celebrować? Poprzedni album „Viktoria” dla mnie osobiście zwycięstwem nie był. Posłuchajmy zatem czy będziemy pamiętać o śmierci czy raczej z pamięci nam ten album, najzwyczajniej w świecie, zniknie. Przekonajmy się!

Dostajemy 10 utworów zmieszczonych w 41 minutach, tak więc jest przyzwoicie.

Album otwiera tytułowy kawałek. Jako wstępniak mogę powiedzieć, że miło łechca nasze uszy. Klimatycznie i brutalnie zarazem. Przyjemne prądy popłynęły wzdłuż kręgosłupa, co było bardzo dobrą zapowiedzią dalszej mardukowej chłosty. Następny „Heart of the Funeral” kontynuuje wątek muzyczny zwłaszcza z naciskiem na brutalność. „Blood of the Funeral” również przywita nas pięścią w twarz, ale jednak choć na chwilę zwolni tempo. Podkreślam „na chwilę”, gdyż szybko nasze bębenki uszne dostaną konkretną serię nakurwu. Warto zaznaczyć, że użyto w tym utworze czegoś w rodzaju trąb (jerychońskich?), co ciekawie komponuje się z przekazem zagłady i śmierci. Fajne urozmaicenie praktycznie najdłuższego kawałka (kilka sekund ponad 5 minut). Następny w kolejce to również 5-minutowy „Shovel Beats Sceptre”. I przyznam, że jest to najnudniejszy oraz niezbyt ciekawy kawałek. Również teledysk jest… no taki se. Delikatnie mówiąc. Można go uznać za klimatyczny, ale ja traktuję go jako przerwę dla bębniarza Simona. „Charlatan” powraca na drogę łomotu, choć z ewidentnymi zwolnieniami. I zasadniczo cała płyta utrzymana jest już w tym tonie. Jedynie „Year of the Maggot” przywita nas… ambientowym czymś oraz zamykający krążek „As We Are”, który zdecydowanie zwolni tempo. Schemat – pierdolnięcie na dzień dobry, uspokojenie, pierdolnięcie na do widzenia będzie tutaj najczęściej użyty. Czy jest w tym coś złego? Nie w wypadku Marduka. Ba, właśnie czegoś takiego bym się po Szwedach spodziewał.

Podsumowując. Obawiałem się o ten album. Obawiałem się, że granica między Mardukiem, a innym zespołem wokalisty Mortuusa, Funeral Mist, rozmyje się. Tak jak stało się to w przypadku Mgły/Kriegsmaschine, Infernal War/Voidhanger, czy Massemord/Furia. I nie da się ukryć, że czuć wpływy Funeral Mist, ale nie wysuwają się one na pierwszy plan i pomylenie kapel nam tutaj nie grozi. Wiadomo, że to Marduk. Mogę się jedynie przyczepić do produkcji lub masteringu, że bębny brzmią dla mnie jakoś… pusto? Nie czuć tego soczystego pierdolnięcia. Aż sprawdziłem, czy w ustawieniach wszystko ok, ale było w porządku. Niemniej, jest to album, o którym będę pamiętał. Może nie na łożu śmierci, ale przynajmniej to „memento” za życia będzie.


ocena: 7,5/10
Lukas
oficjalna strona: www.marduk.nu

inne płyty tego wykonawcy:




Udostępnij:

17 września 2023

Expulser – The Unholy One [1992]

Expulser - The Unholy One recenzja reviewMam chyba jakąś szemraną wersję (prawdopodobnie bootleg), bo żadnego logo wytwórni, kodu kreskowego, informacji. Są jednak zdjęcia, grafiki, liryki, więc chciałoby się złośliwie rzec, że w sumie wydane lepiej, niż jakbym kupił oficjalną wersję od Cogumelo Records. Jeśli jednak jest to faktycznie pirat, to prawdopodobnie powstał on dlatego, że jest duże zapotrzebowanie na ten album.

A dlaczegóż to, się pytacie? Argumenty stosunkowo banalne do przytoczenia: Brazylia, wczesne lata ’90, a co za tym idzie, autentycznie diabelski Death Metal typu „I.N.R.I.” z dużą domieszką Black/Thrash i łamaną angielszczyzną, w taki sposób, jaki tylko Brazylijczycy potrafią kaleczyć. Jeśli to mało, to warto dodać, że formuła, którą parę lat wcześniej wprowadzili Sarcófago jest tutaj zdecydowanie ulepszona i wzbogacona o bardziej techniczne i tnące riffy.

Expulser stara się mieścić swe utwory w granicach 4 minut, dzięki czemu nie zamęczają słuchacza, a jednocześnie jest dość dużo czasu, aby móc zaprezentować dany koncept w pełni. Poza bardziej (u)znanymi „Praise to the Almighty God”, „Cirrhosis (Let's Get Drunk)”, „The Unholy One”, ja mam jako prywatnego faworyta świetnie sklecony „Christ's Saga”, z niemalże z epickim rozmachem. Grupa zdecydowanie wyrastała na godnych następców swych mistrzów i trochę szkoda, że ich kolejny album (z 2006 r.) był już w zupełnie innym, wręcz studenckim klimacie, choć zapewne wiek i dojrzałość miały na to decydujący wpływ.

Z perspektywy czasu album może się wydawać nieco naiwny i siermiężny w swym monotonnym, obskurnym brzmieniu, dlatego też możliwe, że nie każdemu on spasuje. Ja jednak będę uparcie się trzymał tego, że jest to klasyk, którego jak najbardziej należy zaliczyć do forpoczty wieków minionych.


ocena: 8/10
mutant
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/pages/Expulser-the-fall-of-lust-and-richness/950306578326627
Udostępnij:

14 września 2023

Anarkhon – Obiasot Dwybat Ptnotun [2023]

Anarkhon - Obiasot Dwybat Ptnotun recenzja reviewNiezależnie od tego, czy radykalna zmiana stylu i tematyki była u Anarkhon podyktowana pogonią za koniunkturą na obskurne dźwięki, czy nie, w moich oczach i uszach zespół dobrze na niej wyszedł, a piąty w ich dorobku krążek Obiasot Dwybat Ptnotun jest tego znakomitym potwierdzeniem. Co istotne, nowy album Brazylijczyków nie jest jedynie oczywistym i bezpośrednim rozwinięciem i tak już niezwykle udanego „Phantasmagorical Personification Of The Death Temple”, a pewnym krokiem naprzód ku jeszcze bardziej smolistemu graniu. Fakt, w tej chwili może i niezbyt oryginalnemu, ale podanemu na naprawdę wysokim poziomie.

Na Obiasot Dwybat Ptnotun Brazylijczycy postawili na rozbudowane i mocno zagęszczone (co nie znaczy, że jakoś wyjątkowo techniczne) kompozycje, zajebiście gęsty klimat i przytłaczające brzmienie, dzięki czemu materiał jest prawdziwym monolitem – przemyślanym, spójnym i hipnotyzującym. Anarkhon umiejętnie korzystają zwłaszcza z powtórzeń „głównych” motywów, którymi stwarzają pozory monotonii i początkowo odwracają uwagę od mnóstwa aranżacyjnych niuansów sprytnie przemyconych na drugim planie – tych wszystkich pokręconych melodii, rytmicznych urozmaiceń czy okazjonalnych dysonansów. Na Obiasot Dwybat Ptnotun dzieje się znacznie więcej, niż to się może na pierwszy rzut oka wydawać, co sprawia, że choć płyta zaskakująco dobrze wchodzi od pierwszego kontaktu, to dogłębne jej poznanie i docenienie pracy, jaka została w nią włożona, wymaga skupienia i wielu uważnych przesłuchań.

Anarkhon całymi garściami czerpią z dorobku Immolation, Gorguts, Ulcerate czy Incantation i są na wskroś deathmetalowi, jednak nad klasycznym ciężarem i niepodważalną brutalnością ich muzyki góruje godna Przedwiecznych zawiesista i przesycona złem atmosfera, o którą coraz trudniej nawet w rasowym blacku. Wrażenie obcowania z czymś paskudnym potęgują niskie pomruki wokalisty i dołujące brzmienie albumu, które z jednej strony jest selektywne (ten pogłos na werblu – wspaniałości!) nawet w najbardziej intensywnych fragmentach, z drugiej zaś przytłumione i mocno przybrudzone, jak na podziemny death metal przystało. Właśnie takiego efektu oczekiwałem po „dwójce” Noctambulist, ale Amerykanów to wyzwanie trochę przerosło. Obrazu całości dopełnia polski akcent – klimatyczna okładka autorstwa Macieja Kamudy.

Na taką płytę warto było czekać! Obiasot Dwybat Ptnotun nie oferuje wprawdzie zupełnie nowej jakości, ale w swojej klasie wypada znakomicie i zostawia trwały ślad w pamięci. Materiał Anarkhon to ponad 50 minut wciągającej muzyki, która brzmi jak soundtrack do koszmarów mistrza Lovecrafta.


ocena: 8,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/anarkhon
Udostępnij:

11 września 2023

Avulsion – Indoctrination Into The Cult Of Death [2002]

Avulsion - Indoctrination Into The Cult Of Death recenzja reviewW przypadku obskurnych, trzecioligowych grup zazwyczaj się hołubi ich debiut i zlewa resztę dyskografii. Avulsion jest jednym z tych rzadszych okazów, gdzie sequel nauczył się na błędach jedynki i poprawił swoją formułę.

Stylistycznie, zamiast mdłego inspirowania się gęstością Incantation, ale mocno osadzonym jeszcze w Death/Thrashowych riffach i niskim budżetem, zespół dodał sobie zastrzyk adrenaliny, w ten sposób tworząc materiał typowo nastawiony na koncerty. Motywy przewodnie poszczególnych utworów są energiczniejsze, a co za tym idzie, mają większą zapadalność w pamięci, a niektóre wręcz mają szansę na stałe zagościć do regularnej playlisty.

Dobrze też, że odpuścili sobie smętne, pseudo-rozbudowane struktury, bo choć długość utworów Avulsion rzadko kiedy sięgała 4 minut, to na ich poprzednim albumie się one niewiarygodnie wręcz dłużyły. Widać to najmocniej w ponownie nagranym „Desecrated Grounds”, który w pierwotnej wersji był wręcz ociężały i ślamazarny, a tutaj jest skrócony i na temat.

Jest więc jowialniej (co widać po okładce, choć ja mam inną wersję, wydaną przez Tribulación Productions, która prezentuje bardziej klasyczny, choć do bólu wtórny rysunek szatańskiego rytuału), a co za tym idzie, z wykopem i do przodu, bez oglądania się za siebie i zbędnego zastanawiania. Przyczyny bym w szukał w tym, że dodano nowego gitarzystę, dzięki czemu kompozycje nabrały zdecydowanie większej mocy. Zdarza się też nieraz coś zakombinować z dysharmonią, jak w „The Endless Cycle”, tak więc naprawdę jest czego posłuchać.

Avulsion może i nie miało zadatków na wyjście spoza swojej ligi i na dobrą sprawę nie muszą już nic więcej wydawać, ale ten album można jak najbardziej zaliczyć do tzw. udanej cegiełki pod fundamenty Metalu Śmierci.


ocena: 8/10
mutant
Udostępnij:

8 września 2023

Hideous Divinity – Obeisance Rising [2012]

Hideous Divinity - Obeisance Rising recenzja reviewHideous Divinity to dziecko gitarzysty Enrico Schettino, który po opuszczeniu Hour Of Penance postanowił, już na własnych zasadach, kontynuować zabawę w deathmetalow hałasy. Do pomocy dobrał sobie ówczesnego perkusistę Hour Of Penance oraz wokalmena znanego z… właściwie niczego konkretnego. W tym składzie zespół dorobił się zaledwie jednej demówki, bo zaraz po jej nagraniu zaczęły się typowe dla włoskich kapel przetasowania na wszystkich możliwych pozycjach. Po ustabilizowaniu sytuacji Włosi weszli do 16th Cellar w Rzymie i nagrali debiutancki Obeisance Rising, który zawiera…

No właśnie. Co takiego może grać kapela z taką biografią? Odpowiedź jest tylko jedna, w dodatku nasuwa się sama – bardzo szybki, brutalny i techniczny death metal w typie Hour Of Penance z oczywistymi nawiązaniami do Nile czy Hate Eternal. Tu nie ma miejsca na mistykę, domysły czy subtelności – jeno ekstremalna jazda od (prawie) początku do końca: ciężka, skomasowana i trochę jednowymiarowa. Poziom Obeisance Rising jest dokładnie taki, jakiego należy oczekiwać od może i niekoniecznie znanych, ale doświadczonych muzyków, którzy z niejednej piwnicy stęchliznę wdychali – wysoki, jednak w stronę rzemiosła aniżeli sztuki.

Debiut Hideous Divinity jest dość długi (49 minut) jak na brutalny death metal i przez to, że brakuje mu większej różnorodności i chwytliwości obecnej choćby na „Paradogma”, może być z lekka nużący. Gdyby materiał był bardziej kompaktowy, na pewno zyskałby na sile oddziaływania i skuteczniej utrzymywał uwagę słuchacza. Ja bez zastanowienia pozbyłbym się rozwlekłego intra oraz uszczuplił całość o dwa-trzy normalne kawałki. Które? To w zasadzie bez różnicy, bo żaden numer — oprócz „I Deny My Sickness”, który jest tu najlepszy i prawie łapie się do kategorii „hit” — nie wydaje mi się na tyle charakterystyczny, żeby nie mogło się bez niego obejść.

Obeisance Rising nagrano tam, gdzie większość płyt z włoskim death metalem, więc rezultat jest całkiem niezły (i dość typowy), ja jednak mam pewne zastrzeżenia do balansu produkcji, czy raczej jego braku. Jak na moje ucho, ogólny pomysł na brzmienie polegał na ustawieniu wszystkiego maksymalnie głośno, żeby stworzyć masywną ścianę dźwięku. I to się nawet udało, z tym, że przy okazji pogrzebano aranżacyjne niuanse i obniżono dynamikę całości – a to także wpływa na odczucie monotonii.

Pierwszy krążek Hideous Divinity to fachowa, solidna robota, która może się podobać. Zdradza spory potencjał twórców, choć koniec końców przez rozmaite niedostatki i nieprzemyślane decyzje ciśnienia nie podnosi. Ale zgrabnie napierdala w tle.


ocena: 7/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/hideousdivinity

podobne płyty:

Udostępnij:

5 września 2023

Master – Let's Start A War [2002]

Master - Let's Start A War recenzja reviewAch… Paul Speckmann… Amerykanin, który w nowym milenium przeniósł się do raju na ziemi, czyli do Czech (gdzie sam zamierzam się udać na starość). A wszystko to zaczęło się za sprawą jego zapomnianego projektu z legendarnym Krabathorem, o nazwie Martyr. Współpraca musiała być przyjemna, gdyż kontynuowana była również w macierzystych kapelach – Speckmann brał udział przy tworzeniu „Unfortunately Dead”, jak i „Dissuade Truth”, a panowie z Krabathora (pod dość barwnymi pseudonimami – Ronald Reagan i Harry Truman) pomogli z kolei przy nagrywaniu bohatera dzisiejszej recki, którego zresztą uważam za moją ulubioną płytę w całej dyskografii Master.

Jak ktoś nie wie, to zawsze należy się spodziewać po Speckmannie mieszanki Death/Thrash, czasem wręcz Proto-Death, o zabarwieniu punkowym, choć tutaj nie aż tak wyraziście, jak na następnych krążkach. Powiedzmy natomiast sobie wprost – nasz kochany Pavelek nie stara się jakoś specjalnie różnicować tempa ani wymyślać jakiś wykwintnych riffów. Wręcz przeciwnie, stosuje zasadę – jeden song = jeden motyw. Ale mimo takiej prostoty, materiał ma werwę i szybciutko mija. Czas trwania 39 minut z pewnością w tym pomaga.

Teksty, które notabene jak ulał pasują do świata świeżo po 9/11, są napisane z typową dla Speckmanna finezją. Nie jest to poziom pierwszych płyt, ale wciąż daje radę i mówię to jako osoba, która nie jara się jakoś specjalnie lirykami w ogóle. Przykładowo, powody swojej migracji ze Stanów Paul wyjaśnia dosadnie w standardowo genialnym openerze – „Cast One Vote”.

Master zresztą słynie zresztą z tego (albo powinien słynąć), że otwierające albumy numery zawsze są, jeśli nie hitami, to znakomitymi, miażdżącymi petardami definiującymi klimat. Na pochwałę zasługuje też bardzo swojski cover Nazareth, „Miss Misery”. Zresztą takie „American Freedom”, „Dictators” czy „Command Your Fate” zdarza mi się nieraz słuchać na repeat kilkanaście razy z rzędu.

Jak na mój dyskusyjny i kontrowersyjny gust, to powiedziałbym, że zdecydowanie bardziej preferuję ten album nawet od dwóch pierwszych klasyków Master, zwłaszcza „On the Seventh Day God Created… Master”, który zawsze był dla mnie ciężkostrawny (mam nadzieję, że nikt nie zamierza teraz rzucić w mym kierunku kapciem).

Nie wiem, czy wysoka przebojowość wynikła z nowego składu, nagrywania w lepszym otoczeniu, dojrzałości Paula, większej przerwie wydawniczej*, ale polot i świeżość ma się na „Let’s Start a War” nad wyraz dobrze. Ale można to też tłumaczyć, że czasami tak bywa, że coś nam się podoba ot tak. Jak na niezobowiązującą i mało wyrafinowaną dawkę agresji, to dostajemy zresztą dużo więcej, niż byśmy tego się spodziewali.

*Tak wiem, że była EP-ka z 2001, zawierająca zresztą dwa tracki, które były ponownie nagrane na ten album, ale „Faith is in the Season” wyszło w 1998 r., więc technicznie, minęły 4 lata między pełnograjami, nie czepiajta się.


ocena: 8,5/10
mutant
oficjalna strona: www.speckmetal.net
Udostępnij:

2 września 2023

Gorod – The Orb [2023]

Gorod - The Orb recenzja reviewEch… po raz kolejny okazuje się, że Gorod, zespół o ustalonej marce, znany i szanowany przez rzesze fanów i muzyków za swoje nietuzinkowe podejście do technicznego death metalu, nie ma na tyle dużego potencjału komercyjnego, żeby zainteresować sobą choćby przeciętną wytwórnię z jako tako cywilizowanego kraju. Jest do tego stopnia źle, że The Orb Francuzi musieli wydać samodzielnie, co raczej nie zapewni im miejsca w czołówce listy billboardu. Czy biznesowa strona działalności ma wpływ na muzykę zespołu? Tego nie wiem. Co innego upływający czas.

The Orb rozpoczyna całkiem brutalny cios w postaci „Chrematheism” – numeru wypełnionego blastami, popieprzonymi partiami gitar i efektownymi solówkami. Klasyka, ale właśnie czegoś takiego należało oczekiwać po następcy „Æthra”. Gorod nie byliby jednak sobą, gdyby nie zostawili trochę miejsca na element zaskoczenia i jakieś eksperymenty. I tak pomiędzy motywami charakterystycznymi dla „Process Of A New Decline” i „A Perfect Absolution” (które tworzą trzon materiału) pojawiło się sporo naleciałości innych kapel. Bridge w połowie „We Are The Sun Gods” jednoznacznie kojarzy mi się z Animals As Leaders, melodie i czyste wokale w utworze tytułowym przywodzą na myśl Gojirę (i to z „Fortitude”!), zaś większa część „Breeding Silence” mogłaby bez żadnych zmian trafić na „The Inherited Repression” Psycroptic. No i jeszcze ten cover The Doors – wprawdzie ma więcej wspólnego z oryginałem, niż by można przypuszczać, ale i tak lepiej dla Jima Morrisona, że nie żyje i nie może tego usłyszeć. No i cóż, doceniam otwartość zespołu, aaale te obce wpływy nieco rozmyły styl Gorod i raczej negatywnie wpłynęły na spójność płyty.

Przyzwyczaiłem się, że każdy album Gorod (z wyjątkiem debiutu) był monolitem, tymczasem The Orb trochę do tego miana brakuje. Krążek aż kipi od nieszablonowych pomysłów, zachwyca instrumentalną wirtuozerią i daje mnóstwo powodów do opadu kopary, ale nie słucha się go tak płynnie, jak powinno. Z tego powodu trudniej było mi wskazać ewidentne hiciory, które szybko wwiercają się w mózg. Najbardziej gorodowy wydaje mi się „Victory” – choć jest najkrótszy w zestawie, to właśnie w nim zawarto prawie całą esencję stylu zespołu. Ponadto duże wrażenie robi również „Waltz Of Shades” z fajnymi rytmicznymi niuansami czy bardzo rozbudowany i klimatyczny „Savitri”.

Pięć lat czekania na bardzo dobry album, który pod wieloma względami sprowadza do parteru, ale koniec końców… trochę rozczarowuje. Przynajmniej jak na standardy Gorod The Orb nie jest niczym wybitnym. Wiadomo, inne kapele pewnie dałyby się pochlastać za materiał tej klasy, jednak od Francuzów wymagam tylko rzeczy wielkich.


ocena: 8/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/GorodOfficial

inne płyty tego wykonawcy:






Udostępnij:

30 sierpnia 2023

Scabbard – Beginning Of Extinction [1996]

Scabbard - Beginning Of Extinction recenzja reviewOd razu, gdy płyta się rozpoczęła, niemalże pojawił mi się przed oczami obraz wydawnictw Death/Thrash równo z 1990 r. I patrząc na rok wydania debiutu tej czeskiej ekipy, można by się zdziwić, że ich pierwszy, pełnoprawny długograj, się spóźnił o tak wiele lat.

Wszystko tutaj właściwie przywodzi na myśl takie ciosy jak „Emerging from the Netherworlds”, „Signs of the Decline”, „The Sins of Mankind” itp. (celowo nie przywołuję pierwszoligowych płyt jak „Leprosy” czy „From Beyond”), ale z jedną zasadniczą cechą – grupa nie stara się grać za szybko, więc nie ma zbytniego pędzenia przed siebie, a co za tym idzie, należytej energii, co pewnie wynika z (braku) umiejętności perkusisty, wystukującego sobie na pełnym luziku proste rytmy. Ponadto, nie boją się wstawek akustycznych i okazjonalnego pianina. Wróć, wstawki są niemalże w każdym utworze!

I na tym etapie, albo ktoś machnie ręką i pójdzie dalej, albo jeszcze się wstrzyma i poczeka. Gitary tną co prawdą sobie pod typową Thrash’ową modłę, ale całościowo jest to nad wyraz łagodny album, o czym przypomina krótki instrumental „Tao”, występujący po i tak dość dwóch leniwych numerach otwierających płytę. Następujący po nim „Better to Die” ożywia jako-tako akcję, ale znów, tylko do połowy, gdzie znowu wchodzi kolejna delikatna melodyjka.

Dlatego, jak ktoś nie trawi tzw. „odprężającego” Death/Thrash’u, to szybciutko uśnie. To nie znaczy, że utwory są beznadziejne. Przykładowo środkowa część z dwoma rozbudowanymi kompozycjami – tytułowym trackiem, oraz „Poltergeist” potrafią należycie wciągnąć. Ale trzeba też przyznać, że brzmieniowo to nie porywa, nawet jak się lubi taki styl. Grupa próbuje nadrabiać braki w prędkości ciężarem i klimatem, ale niestety, wysiłki sabotuje im szumiąca, niedbała produkcja.

Podsumowując, wyszło im nieco takie czeskie „Arise”. Są ambicje stworzenia dzieła wiekopomnego, ale cały czas wystaje słoma z butów. Jest okej, ale to jeszcze nie jest to, co tygryski lubią najbardziej. Warto dodać, że zespół zaliczył niedawno powrót, na którym zdecydowanie porządnie dołożył do pieca pod względem brutalności, ale to już inna historia. Dla fanatyków staroci!


ocena: 6,5/10
mutant
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/Scabbard.band
Udostępnij:

27 sierpnia 2023

Mortal Decay – Forensic [2002]

Mortal Decay - Forensic recenzja reviewMMortal Decay debiutowali dosłownie na chwilę przed wielkim boomem na death metal, w konsekwencji czego ich wysiłki szybko zostały przykryte przez masę innych, zwykle młodszych i — co tu dużo ukrywać — często znacznie ciekawszych kapel. Swoją obecność w podziemiu jakoś tam zaznaczyli, ale poprzeczka dla debiutantów była zawieszona już zbyt wysoko, stąd też nie udało im się przebić do oficjalnego obiegu. Musiało upłynąć aż pięć lat, żeby dostali kolejną szansę; i tym razem ją wykorzystali.

Forensic to solidny kawał brutalnego i dość technicznego death metalu, który w równym stopniu czerpie z dokonań najbardziej klasycznych klasyków, co z przedstawicieli trochę nowszej fali; słychać tu chociażby Suffocation (a jakże!), Dying Fetus, Cryptopsy, Gorelust, Broken Hope czy Sickness, jednak żadna z tych nazw nie dominuje, bo członkowie Mortal Decay dopilnowali, żeby ich muzyka miała indywidualny rys. Zespół zrobił wyraźny krok naprzód względem „Sickening Erotic Fanaticism”, dzięki czemu druga płyta jest zdecydowanie lepsza – bardziej spójna, świeża i przemyślana, a przy okazji także przyjemniejsza w odbiorze, co jednak nie oznacza, że każdemu wejdzie od pierwszego przesłuchania. Albo w ogóle.

Mimo iż Mortal Decay nie proponują tu absolutnie niczego odkrywczego, zawartość Forensic nie jest aż tak oczywista i oklepana, jak by się mogło na pierwszy rzut oka wydawać. Naturalnie w muzyce zespołu występują wszystkie elementy charakterystyczne dla tego stylu, jednak często są one połączone w nie do końca typowych, a już na pewno nie w łatwych do przewidzenia konfiguracjach – to raz. Dwa jest takie, że utwory Amerykanów długością i stopniem złożoności znacznie wykraczają ponad średnią gatunkową, czego najlepszym przykładem jest zajebiście rozbudowany „Beyond Forensic Knowledge” (8 minut kombinowania). Na monotonię nie można zatem narzekać, choć uczciwie przyznaję, że nie wszystkie pomysły zespołu do mnie przemawiają, zwłaszcza te na „robienie klimatu”.

Postęp, jakiego zespół dokonał w stosunku do „Sickening Erotic Fanaticism”, nie ogranicza się tylko do muzyki. Do składu powrócił oryginalny wokalista John Paoline, a wraz z nim cała paleta krzyków, wrzasków, rzygnięć, growli oraz naprawdę niskich bulgotów, które jednoznacznie zdradzają fascynację Demilich. Ponadto Amerykanie mocniej przyłożyli się do brzmienia i nagrali całość na miarę swoich czasów, więc jeśli coś z tej gmatwaniny dźwięków nam umknie, to przez własną nieuwagę, a nie kiepską produkcję. Nijak do tego wszystkiego nie pasuje kiepska okładka.

Jeśli macie słabość do zagranego na wysokim poziomie death metalu, który ma w sobie coś specyficznego i potrafi czasem czymś zaskoczyć, to Forensic nie będzie wcale głupim wyborem. Druga płyta Mortal Decay potrafi dostarczyć ciekawych doznań, choć upychanie jej na czołowych pozycjach w rankingach typu „hidden gem” wydaje mi się lekką przesadą.


ocena: 7,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/mortaldecayusa

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

24 sierpnia 2023

Visionary666 – Into Abeyance [2015]

Visionary666 - Into Abeyance recenzja reviewVisionary to bardzo stara ekipa z Holandii, która swego czasu przemianowała się w oryginalny sposób, dodając trzy szóstki do swej nazwy. Widocznie nie chcieli zrezygnować ze swej wizjonerskiej nazwy, ale chyba nie bardzo przychodziły im do głowy jakiejś mądre pomysły, to i chyba też poszli sobie na skróty. I po 10 latach od debiutu ich dema udało im się wreszcie wysmażyć pełną płytę, wydaną przez moje ukochane Vic Records. I tyle tytułem wstępu.

Visionary666 należy do tego typu holenderskich zespołów, które mają podobne myślenie do polskich ekip (inny przykład jaki nasuwa mi się do głowy to Centurian), mianowicie, gęstsze, podchodzące pod Deicide brutalne granie Death/Thrash, ale z odpowiednią dozą kreatywności.

Jak najbardziej można mówić o odpowiednio dobranej recepturze grania, jaką sobie formacja wybrała. I choć zapewne jest ona zbyt mało unikatowa, aby mówić o własnym stylu, to jednocześnie dzięki temu grupa unika powielania i co najważniejsze, zanudzenia słuchacza.

Głównym atutem albumu jest fachowość i kompetentność w pisaniu utworów. I choć nie lubię tego robić, to muszę wymienić kilka moich ulubionych atrakcji na płycie. „I Shall Not Rest” i „Forced Religion” to są dwie przezajebiście dopracowane petardy z perfekcyjnie wciągającą melodią i solówkami, coś z czego słynął swego czasu nieodżałowany (i niedoceniony) Brutality. Mamy „Kataklismic Disaster” z minimalną ilością wokali, dając szansę zabłysnąć w pełni riffom. Uwielbiam również numer „God of All Weeds” ze swym powracającym zwycięskim motywem przewodnim, wokół którego dzieje się cała akcja.

Pozostałe numery, których nie wymieniłem, mogą wam nawet bardziej spasować, bo są szybsze, brutalniejsze i przeprowadzają konkretny, skomasowany atak. Zresztą, jeśli pojawiają się jakieś zwolnienia, to tylko po to, aby za chwilę przypierdzielić z całym dobrodziejstwem inwentarza. Wszystko tutaj styka jak należy, a oprócz tego dostajemy coś, co zostanie w głowie na dłużej.

Polecam tą płytę, bo raz że jest to naprawdę urzekający album, a dwa, że daje on zdecydowanie więcej radości niż jakby nie patrzeć, nieskończenie wielka konkurencja. W każdym bądź razie rzecz na tyle świetna, że zachciało mi się napisać te parę słów do was. Zresztą, czy istnieje jakikolwiek kiepski zespół z Holandii, który nie byłby wart polecenia?


ocena: 8/10
mutant
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/visionary666
Udostępnij:

21 sierpnia 2023

Visceral Bleeding – Remnants Of Deprivation [2002]

Visceral Bleeding - Remnants Of Deprivation recenzja reviewW 2002 roku szwedzka scena death powoli zaczęła wychodzić z melodyjnego marazmu; do żywych powrócili niektórzy z klasyków (Grave, Unleashed), obrodziło też nowymi kapelami, spośród których niemała część odeszła od typowo sztokholmskiego brzmienia na rzecz wzorców północnoamerykańskich. Wśród tych młodych gniewnych zafiksowanych na punkcie brutalności i techniki byli również wywodzący się z Malmo Visceral Bleeding. Zespół, pomimo niewielkiego stażu i zaledwie jednej demówki, szybko trafił w szeregi Retribute Records i to właśnie dla Anglików nagrał debiutancki Remnants Of Deprivation.

Od pierwszych taktów „Spreader Of Disease (Burn the Bitch)” doskonale wiadomo, na kim Szwedzi się wzorują i jaki efekt chcieli uzyskać. Z mieszanki wpływów Cryptopsy, Suffocation, Cannibal Corpse (z okresu z Corpsegrinderem) czy Brpken Hope miała powstać muzyka gęsta, brutalna i intensywna: średnie i średnio-szybkie tempa, niekończący się atak technicznych riffów, trochę groove i wokalne wyziewy. No i cóż, rezultat, choć momentami odrobinę chaotyczny, nawet trzyma się kupy. Problem w tym, że całość Remnants Of Deprivation jest dość jednowymiarowa i bez wyrazu, a poszczególne utwory niczym specjalnym się nie wyróżniają, zbudowano je wokół bardzo podobnych schematów. Co prawda mógłbym wskazać na „Time To Retaliate” jako ten najsprawniej poskładany kawałek (przy okazji najkrótszy), jednak z całej płyty najłatwiej zapamiętać trzysekundową (!) melodyjkę w „To Disgrace Condemned” zagraną na… banjo. Visceral Bleeding zaskakująco często (jak na 27-minutowy materiał) próbują urozmaicać utwory solówkami, ale trudno uznać choć jedną z nich za udaną, co jest o tyle dziwne, że ogólnie z obsługą instrumentów Szwedzi nie mają kłopotów.

Produkcja Remnants Of Deprivation trzyma niezły amerykański poziom, broni się zwłaszcza dużą selektywnością – teoretycznie żaden dźwięk nie powinien umknąć uwadze słuchacza. Teoretycznie, bo sama muzyka nie daje zbyt wielu powodów, by jej wnikliwie słuchać. Debiut Visceral Bleeding to dobrze zagrany, acz przeciętny i nudnawy materiał. Nic poza tym. Na swoje szczęście na kolejnych płytach zespół już pięknie się rozwinął.


ocena: 6/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/pages/Visceral-Bleeding/216670736573

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

18 sierpnia 2023

Toxodeth – Mysteries About Life And Death [1990]

Toxodeth - Mysteries About Life And Death recenzja reviewZ cyklu „stare, ale niekoniecznie jare” odkurzam dla was jednego z pionierów Death Metalu, choć nie tak znany i nie do końca Death Metalowy. Fajnie jest od czasu do czasu popatrzeć jak ten gatunek ewoluował, jak zaczynał i w co mógł potencjalnie się zmienić, gdyby los potoczył się inaczej.

Toxodeth swoje pierwsze nagrania tworzył już w 1985 r. za sprawą dziecka-geniusza, Raula Guzmana, który to miał smykałkę do grania na gitarze i zapragnął zostać meksykańskim Van Halenem. Nieprzypadkowo o tym wspominam, ponieważ stylistycznie mamy do czynienia poniekąd z proto-Death Metalem, zważywszy na styl riffowania, jak i brzmienie które bardziej przypomina Speed Metal, niżli ekstremą, która z niego wyrosła.

Spodziewajcie się też dużej ilości dłuuuugich solówek, które zamiast iść w Slayerowskie ekscesy, prezentują malownicze wojaże w oparciu o neoklasykę. Można spotkać się z porównaniem do Opery, choć to słowo bardziej pasuje do ich drugiej płyty. Ja natomiast słyszę soundtrack do horroru klasy B – dość wspomnieć o początku „Visit of the Dead”, który nawiązuje do słynnego motywu przewodniego „Halloween”, tylko po to, aby pójść w zupełnie inne rejony.

Nie byłbym sobą, gdybym nie wspomniał o highlightach – płyta zawiera niemalże słynny „Graveyard”, utwór trwający sześć minut i ani razu nie powtarzający riffów. Ja osobiście wręcz uwielbiam „Doom Predictions” za melodię i za bycie dobrą kwintesencją klimatu płyty i jest to dla mnie jeden z tych utworów, za które kocham Death Metal jako gatunek.

Czy są wady? Niestety, jest ich bardzo wiele. Pomijając produkcję, bo to trudne czasy były, to zespół me zdecydowanie zasadniczy problem – bardzo wysoko i ambitnie mierzą, ale umiejętności muzyków są względnie mówiąc, amatorskie. Owe wspomniane wcześnie solówki jako jedyne zasługują na miano profesjonalnych i naprawdę robią wrażenie, ale też umówmy się, na dłuższą metę męczą, zwłaszcza że są głównym kręgosłupem kompozycji, wokół których osadzają się riffy (co samo w sobie jest ciekawe, nie powiem). Wokalu jest jak na lekarstwo, ale to dobrze, bo trochę niedomaga, jakby facet miał grypkę, a i perkusja nieśmiało próbuje podążać swym rytmem za kolegami. Nie do końca jest też jasne, w jakim kierunku chcą iść, bo niby próbują być ekstremalni, ale mają dużo heavymetalowych naleciałości i jest chęć grania technicznego – trochę się to wszystko rozłazi.

Dlatego też obiektywnie należałoby ocenić całość na 5/10. Z tym że posiadam wersję z dużą ilością demówek (szkoda że nie przyłożyli się do remastera), które niewątpliwie cieszą i pokazują koncept, zamysł i rozwój twórcy, w wyniku czego powstaje przyjemne uczucie „swojskości”, które poprawia humor i pozwala docenić album całościowo. Zresztą, nie jest powiedziane, że muszę słuchać albumu od deski do deski, lepiej jest zapodawać sobie poszczególne tracki w małych ilościach. I chyba tutaj jest klucz do polubienia płyty. Dobrze jest też zastanowić się, co by było, gdyby Death Metal szedł bardziej w kierunku atmosfery i soundtracku (jak również to robiła Necrophagia), niżli umiejętności, techniki i brutalności? Pewnie by wyszedł z tego Black Metal, heh.


ocena: 6,5/10
mutant
Udostępnij:

15 sierpnia 2023

Legion Of The Damned – The Poison Chalice [2023]

Legion Of The Damned - The Poison Chalice recenzja reviewLegion Potępionych jest to zespół od lat działający na scenie niderlandzkiej. Choć powstał w ’92, do 2005 roku działał pod nazwą Occult. Nie mam pojęcia skąd ta zmiana, tym bardziej, że wydali już wtedy 5 albumów. Możliwe, iż sama nazwa zbyt oryginalna nie była. Niemniej jednak w 2005 powstaje Legion of The Damned i prężnie wydaje swoje płyty. Do 2023 posiadają 8 pełniaków (dość dobrze ocenianych) i niemało pomniejszych wydawnictw. Dziś skupimy się na najnowszym dziele Holendrów The Poison Chalice.

Kielich Trucizny zaatakuje nas 10-ma utworami opiewającymi na około 50 minut, czyli całkiem sporo jak na mieszankę death/thrash metalową. Zatem co zaproponują nam weterani, abyśmy przez te niemal 50 minut nie znudzili się? Posłuchajmy!

Otwierający płytę utwór „Saints in Torment” śle nam jasny przekaz, że chłopaki nie będą bawić się w uproszczenia i dziwadła. Atakują narządy słuchu z konkretnym pieprznięciem, jakiego byśmy mogli się spodziewać. Czy jest w tym metoda, czy raczej łubudubu dla napieprzania i nic ponadto? Każdy utwór, choć trzymający się przyjętej konwencji ostrego łupania, nie jest zjadaniem własnego ogona. Dodatkowo elementy thrash’owe pozwalają nieco uwolnić potencjał gitarzysty prowadzącego Fabiana Verweija, dzięki czemu dostajemy przyjemne dla ucha solówki, które oczywiście nie wystrzelą nas z bamboszów, ale są dobrym dodatkiem do utworów. Wszakże coś się dziać musi, aby wypełnić ten czas utworów. Czepiać się mogę natomiast tego, że czasami w niektórych kawałkach powtarzający się refren sztucznie ów czas wydłuża np. drugi utwór „Contamination” i strofa „Killing mankind (…)” powtarza się chyba z 50 razy i zaczyna to nieco męczyć. Trochę podobnie jest z utworem „Retaliation”. Na szczęście nie jest to zasada i w zdecydowanej większości z tych 10 utworów dostajemy porządną dawkę energicznego death/thrash metalu.

Produkcja jest oczywiście na wysokim poziomie, co nie powinno dziwić, kiedy mamy do czynienia z kapelą spod sztandaru Napalm Records. Bądź co bądź nie mogą sobie pozwolić na taką wpadkę.

Podsumowując. Jaki jest ten The Poison Chalice? Jest to solidna dawka death/thrashu, która powinna zadowolić każdego lubiącego tego rodzaju miksy. Nie można jednak powiedzieć, że jest to album wiekopomny czy przełomowy. Dobra rzemieślnicza robota.


ocena: 7/10
Lukas
oficjalna strona: www.legionofthedamned.net



Udostępnij:

12 sierpnia 2023

Immortal – War Against All [2023]

Immortal - War Against All recenzja reviewPo dramie jaką w 2015 roku urządzili Abbath z Demonaz wydawać by się mogło, że w obozie Immortal już nic bardziej wsiurnego się nie wydarzy. A to był dopiero początek zabawy. Koniec (?) wygląda następująco: Demonaz przekształcił Immortal w solowy projekt, w którym odcina kupony od chwalebnej przeszłości, a pomagają mu w tym mniej lub bardziej przypadkowi ludzie. W rezultacie War Against All jest czymś, czego się obawiałem już w związku z „Northern Chaos Gods” – płytą przez większość czasu żerującą na sentymentach.

Mimo iż album jako całość nie robi najlepszego wrażenia, jego początek jest naprawdę udany i całkiem obiecujący. To taki typowy Immortal, w którym przeplatają się pomysły charakterystyczne dla „Battles In The North” i „Sons Of Northern Darkness” (ulubiona płyta tych, którzy Immortal nie słuchają), ale na tyle zgrabnie poskładany i precyzyjnie zagrany, że słucha się go z prawdziwą przyjemnością. Tempa są odpowiednie (z przewagą tych szybszych), riffy zadziorne i jednocześnie chwytliwe, a wokale niemal idealnie abbath’owskie – po prostu klasyka. Nie ma w tym za grosz innowacji czy ogólnie twórczego podejścia („Wargod” to właściwie zrzynka z „Tyrants”), ale muzyka, z jaką mamy do czynienia w pierwszych czterech utworach, wchodzi bez popitki.

Problemy War Against All zaczynają się od „Return To Cold”, który poziomem wtórności nie odbiega od poprzednich kawałków, ale zdecydowanie brakuje mu ich przebojowości. Ot taki randomowy numer a’la „Battles In The North” w rozwodnionej wersji, bez specjalnego kopa czy wyrazistego riffu. Później jest jeszcze gorzej – instrumentalny „Nordlandihr” nie ma zupełnie nic ciekawego do zaoferowania, a z niewiadomych powodów rozciągnięto go do siedmiu minut; siedmiu minut mielonych w kółko bliźniaczo do siebie podobnych motywów. Dwa ostatnie utwory to poprawne blackowe pitolonko – schematyczne, pseudo klimatyczne i zagrane bez zaangażowania.

War Against All to płyta szalenie nierówna w swej wtórności: z jednej strony może się podobać, z drugiej zwyczajnie męczy, a pod względem brutalności wyraźnie ustępuje „Northern Chaos Gods”. Jakby tego było mało, w tekstach Demonaz poupychał mnóstwo górnolotnych manifestów i deklaracji tego, jak to bardzo on jest Immortal, ale brzmią one na tyle rozpaczliwie, że musi tu chodzić o przekonanie nimi samego siebie, nie zaś słuchaczy, którzy leją na gorliwe zapewnienia o prawdziwości i oczekują po prostu jakościowej muzyki.

Czy wobec powyższego przed Immortal jest jeszcze jakakolwiek przyszłość? Pewnie tak, w końcu przelewy od Nuclear Blast nie śmierdzą. Nic to, że Demonaz ewidentnie wyczerpał muzyczną formułę oraz możliwości procesowania się z kolegami z zespołu.


ocena: 5,5/10
demo
oficjalna strona: www.immortalofficial.com

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

9 sierpnia 2023

Supreme Pain – Nemesis Enforcer [2009]

Supreme Pain - Nemesis Enforcer recenzja reviewAad Kloosterwaard jest płodny z tymi swoimi projektami. Poza swego czasu znanym Infinited Hate będącym odpowiedzią na ówczesną scenę Brutalną. I niby nic dziwnego, że potem powstał projekt będący połączeniem członków Sinister/Infinited Hate (!) ze słoweńskim Scaffold, o nazwie Supreme Pain.

Oczywiście, co do założenia, wolę jedną płytę Sinistera, niż trzy średnie wydane w tym samym czasie. To i też przez długi czas odkładałem sobie przesłuchanie zespołu, no bo ciężko mi tu było o jakąkolwiek ciekawość – i bez słuchania wiem jak to brzmi i jakie są riffy. Ale jednak, gdy w końcu się zabrałem do roboty, to się okazało że jest to nieco lepsza rzecz od tego, co sam Sinister normalnie bezlitośnie tłucze.

Przede wszystkim – duża zasługa tego, że płyta stosunkowo szybko wchodzi i nawet nie nudzi. Gdzieś przy drugim przesłuchaniu zaczyna nabierać sensu, a przy kolejnych to już poszczególne motywy wchodzą w krew. Są melodie, długie solówki, oraz umiejętne granie – nie chcę używać słowa „techniczne” bo bym wprowadził błąd, bo to jednak nie ten styl.

Początek płyty jest raczej ostrożny i nie stara się wychylać poza to co znamy ze standardów gatunku, ale album stopniowo odkrywa przed nami swoje palety i barwy. Przy „Threshold Of Immortality” album sięga apogeum, a następny, staromodnie riffowy „To Serve In Slavery”, ostatecznie decyduje o miodności płyty.

Zatem, czy warto? Przesłuchać jak najbardziej tak. Co prawda, nie każdego będzie jarać tak „stereotypowe” granie, ale mogę uczciwie powiedzieć, że jest to skonstruowane lepiej niż się spodziewałem i taką też reakcję spodziewam się zobaczyć u wielu osób.


ocena: 7,5/10
mutant
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/pages/Supreme-Pain/213307185360423
Udostępnij:

6 sierpnia 2023

Xenosis – Paralleled Existence [2021]

Xenosis - Paralleled Existence recenzja reviewZupełnie przypadkowo i w sumie wbrew sobie jestem zaznajomiony z praktycznie całym dorobkiem Xenosis, więc na wstępie mogę się odnieść do tego, co zespół (ewentualnie wynajęci przez niego spece od marketingu) ma do powiedzenia na swój temat. Lepiej się czegoś złapcie… Według oficjalnego przekazu kapela w innowacyjny sposób łączy wszelkie muzyczne skrajności, jej druga płyta „Sowing The Seeds Of Destruction” wywołała na scenie technicznego death metalu niemałe poruszenie, zaś trzecia stała się obiektem powszechnego uwielbienia. Tego… Ja od paru lat kojarzę Xenosis jako zespół wybitnie przekombinowany, który po prosu męczy nieskładnością swoich poczynań. Swoją drogą, skoro od dawna byli tacy zajebiści, to czemu ciągle nie potrafią załapać się na przyzwoity kontrakt?

Paralleled Existence to kolejna odsłona zmagań Amerykanów z materią progresywnego death metalu typowego dla Kalifornii i okolic. Dla bohaterów tej recenzji niedoścignionymi mistrzami takiego grania są m.in. Arkaik, Inanimate Existence, The Zenith Passage czy Oblivion; niedoścignionymi, bo dla zespołu nawet średnia gatunkowa jest czymś, do czego dopiero aspirują. I chociaż nic nie wskazuje na to, żeby w najbliższym czasie Xenosis mieli się przebić choćby do drugiej ligi, to przez wzgląd na dokonane ostatnio postępy jestem skłonny uczciwie uznać ten krążek za najlepszy w ich dotychczasowej „karierze”. Poprzednie trzy mają nad nim tylko jedyną przewagę – są krótsze.

Do produkcji czy techniki właściwie nie można się przyczepić i to nie w nich należy szukać głównego problemuParalleled Existence, bo jest nim kompozytorskie niezdecydowanie. Zespół nie potrafi się jednoznacznie określić, więc na siłę wciska do utworów wszystko, co się nawinie: groove, napieprzanie, techniczne zawijasy, toporną łupankę, melodyjki… czyli te skrajności, których łączenie rzekomo tak dobrze im wychodzi. Xenosis przeskakują z jednego motywu w drugi, a rzadko kiedy próbują robić między nimi jakiekolwiek sensowne przejścia, stąd też obok siebie występują patenty całkiem niezłe i zupełnie nietrafione. Jak to często bywa w przypadku takich kapel, ich brutalne oblicze daje radę i może się podobać (z wyjątkiem wrzaskliwych wokali), natomiast progresywne nudzi, irytuje i męczy. W rezultacie utwory są umiarkowanie spójne, rozwlekłe i trudno w nich wskazać jakieś wybijające się elementy, które mogłyby na dłużej zostać w pamięci. Może i jestem surowy w ocenie, ale wydaje mi się, że na bardziej finezyjne granie zwyczajnie nie starcza im talentu.

Jako że Paralleled Existence miał być popisem możliwości nowego składu, muzycy przygotowali aż 50 minut materiału. Nie ukrywam, że trzeba trochę samozaparcia, żeby przebrnąć przez całość utrzymując przy tym uwagę na jako takim poziomie i nie uciekając do innych zajęć. Sama muzyka Xenosis nie jest wcale zła i naprawdę można z niej wyciągnąć kilka wartościowych fragmentów, jednak w jej konstrukcji wciąż jest zbyt dużo niestrawnych baboli.


ocena: 6/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/xenosisband
Udostępnij:

3 sierpnia 2023

Morfin – Inoculation [2014]

Morfin - Inoculation recenzja reviewCzy to muzycy Morfin zapoczątkowali w Ameryce odrodzenie klasycznego death metalu z Florydy i jego falę w kolejnych latach? Nawet jeśli nie — choć wydają mi się najbardziej prawdopodobni — to na pewno byli jednymi z pierwszych, którzy na większą skalę pokazali młodszym słuchaczom, jak zajebiste rzeczy działy się na scenie na przełomie lat 80. i 90. XX wieku. A czemu ich wzięło akurat na takie granie? No cóż… w metrykach chłopaków można się doszukać jakiegoś związku ze słynną trasą Death/Pestilence/Carcass, jaką ci bogowie grali w 1990 roku… Nie, żebym coś sugerował… Ale sugeruję… Death metal mogą mieć w genach.

Inoculation to trzy kwadranse death metalu tak klasycznego, że bardziej się już nie da, bo opartego na zgrabnie poskładanych wpływach Pestilence, Massacre, Morgoth, Obituary, Possessed, no i przede wszystkim Death, co zresztą zostało wyraźnie podkreślone bardzo udanym coverem „Leprosy”. Tempa są średnie (z umiarkowanymi przed-blastowymi zrywami), riffy chwytliwe, solówki śmigają (żaden to techniczny wypas, ale spełniają swoją rolę), wokal rzyga po vandrunenowsku/schuldinerowsku, a brzmienie jest surowe, choć nie prymitywne. Jedyne odstępstwo od kanonu dotyczy basu, bo nie dość, że został łaskawie potraktowany w mixie i cały czas dobrze go słychać, to jeszcze ma sporo do powiedzenia, a nawet odstąpiono mu osobny numer – solówkę, która klimatem zalatuje „(Anesthesia) Pulling Teeth”. Oldskul pełną gębą.

Pomimo wielu inspiracji i oczywistych zapożyczeń muzyka Morfin wcale nie jest marną kalką starych zespołów. Amerykanie po prostu grają w tym samym stylu i w ich wykonaniu brzmi to zajebiście autentycznie. Chłopaki dobre umiejętności i świetne wyczucie, więc Inoculation słucha się bez wysiłku i z dużą przyjemnością. Zachodzę tylko w głowę, jak te kawałki sprawdzają się na żywo, bo potencjał do zamiatania publiki mają okrutny.

Szkoda tylko, że wczesny start i wartościowa muzyka nie przełożyły się na pozycję zespołu. Zdecydowanie większą popularność/rozpoznawalność zyskali ci, którzy pojawili się nieco później – Skeletal Remains (oni przynajmniej szybciej dorobili się debiutu), Rude i Gruesome. Do Morfin z jakiegoś względu przylgnęła łatka „tych gorszych” – nie wierzcie w to, koniecznie należy ich sprawdzić.


ocena: 8/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/morfindeathmetal

podobne płyty:

Udostępnij:

31 lipca 2023

Inherit Disease – Visceral Transcendence [2010]

Inherit Disease - Visceral Transcendence recenzja reviewDebiut Inherit Disease spotkał się z ciepłym, miejscami nawet entuzjastycznym przyjęciem, czego ja, przyznam szczerze, w ogóle nie rozumiem – może się na nim nie poznałem, może poświęciłem mu zbyt mało czasu, a może po prostu niczym specjalnym się nie wyróżniał i stąd też szybko popadł w zapomnienie. W przyrodzie jednak nic nie ginie i pochwały, które były na wyrost w stosunku do „Procreating An Apocalypse”, mogę bez wahania wykorzystać przy opisie młodszego o cztery lata Visceral Transcendence”.

Między tymi płytami w zespole doszło wymiany połowy składu, w dodatku tej istotniejszej (gitarniak i perkusista), więc w jakimś stopniu musiało się to odbić na muzyce, jej stylu czy choćby poziomie wykonawczym. No i tak: podejście do grania pozostało nienaruszone, ale jakość tegoż grania wyraźnie wzrosła. Dość napisać, że Inherit Diseasee na Visceral Transcendence to już ekstraklasa brutalnego i technicznego death metalu z Ameryki, a generowany przez nich wyziew odznacza się nade wszystko morderczą intensywnością. Panowie wymiatają z pełnym zaangażowaniem, nie uznają żadnych przestojów oraz komplikują życie słuchaczom (i sobie przy okazji) na wszelkie możliwe sposoby, więc dopiero po wybrzmieniu ostatnich dźwięków „Maelstrom Of Vindictive Torment” (odpowiednio podrasowany numer z pierwszej demówki) pojawia się dobra okazja na złapanie oddechu – takiego głębokiego, przed kolejnym wymagającym przesłuchaniem.

O dużej klasie Inherit Disease świadczy to, że potrafią zgrabnie połączyć bezlitosną sieczkę (naturalnie głównie w bardzo szybkich tempach) z odrobiną niewymuszonej chwytliwości w riffach oraz doskonale wiedzą, ile miejsca zostawić dla wokali, żeby materiał nie był przegadany. Każdy z utworów ma dość wyróżników i charakterystycznych zagrywek, żeby nie zlać się z innymi, jednak zebrane jako całość zachowują odpowiednią spójność. Dzięki temu Visceral Transcendence daleko do monotonii, a już na pewno nie jest aż tak jednowymiarowy, jak by się to mogło na pierwszy rzut ucha wydawać.

Jako że muzyka spełnia moje wymagania, to przyczepić mogę się jedynie do realizacji. Płyta brzmi zdecydowanie lepiej niż „Procreating An Apocalypse”, ale ciągle nie idealnie. W niskich rejestrach wszystko jest OK (i na szczęście one dominują), jednak w wysokich zdarza się, że dźwięk trochę kaleczy. Nie do końca pasuje mi to, jak nastrojono werbel, a i bas wydaje się mieć za mały przester do takiej miazgi. Na plus produkcji muszę za to zaliczyć dużą selektywność.

Visceral Transcendence to pół godziny pierwszorzędnej jazdy, którą z przyjemnością powinni wciągnąć wszyscy fani naprawdę brutalnego i inteligentnie podanego death metalu. Pomimo upływu lat ta muzyka nic nie straciła ze swojej świeżości i gniecie równie dobrze, co w momencie premiery.


ocena: 8,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: /www.facebook.com/InheritDisease

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

28 lipca 2023

Bolt Thrower – In Battle There Is No Law! [1988]

Bolt Thrower - In Battle There Is No Law! recenzja reviewZacznijmy od oczywistości. Legendarna grupa, która nie kalała się złymi płytami. Nawet jeśli przestali się rozwijać gdzieś tak w połowie dyskografii, to zawsze potrafili robić dobre, niewymuszone utwory. I oczywiście fakt, że choć mieli materiał na jeszcze jeden album przed rozpadem, którego nie wydali, bo uznali go za słaby, również dodaje grupie pewnej estymy.

Początki Bolt Thrower, to co może niektórych zaskoczyć, Crust Punk. Z takiegoż to środowiska się muzycy wywodzili, zwłaszcza że w przypadku Brytoli, gdzie każdy muzyk miał jakieś punkowe korzenie, jest wręcz czymś normalnym. Gdzieniegdzie można się też spotkać z określeniem Stenchore (proto-Grindcore tak w sumie) – jak najbardziej ono tutaj jeszcze pasuje. Choć z perspektywy czasu można śmiało to nazwać Death Metalem, ówcześnie nie było to jeszcze aż tak oczywiste dla ludzi.

To co prezentuje sobą B.T. to było jakby nie patrzeć, pewne novum. Apokaliptyczny klimat, pełen gitarowy wygar i ten pośpiech w graniu, jakby zaraz wszystko miało się skończyć. Już wtedy batalistyczne utwory były zgrabnie ułożone i kompaktowe. I choć styl miał ulec ogromnemu ulepszeniu, to nie można zarzucić debiutowi amatorki. Gdyby grupa rozpadła się po tym albumie, przeszłaby bez problemu do legendy.

Do pełnej perfekcji brakuje mi jednak kilku rzeczy – produkcja jest niestety nieco płaska, osłabiając moc riffów. A druga rzecz, nie ma tutaj takiego combosa na początku płyty, jaki będzie już na „Realm of Chaos”, czyli Eternal War / Through the Eye of Terror / Dark Millennium. No i jest to jednak mimo wszystko tak naprawdę dopiero przymiarka do tej świetności, która nadeszła z następnymi płytami.

Jest natomiast „Forgotten Existence”, którego możecie nie kojarzyć z tytułu, ale będziecie kojarzyć po charakterystycznym motywie. Warto też zwrócić uwagę na „Concession of Pain”, bo to też jest pewna wizytówka stylu grupy, który będzie rozwijany z czasem. Ja oczywiście jeszcze lubię wolniejszy, ale za to sprytniejszy „Psychological Warfare” – to też jest pewno oblicze, które mi osobiście odpowiada, gdzie jest kombinowanie z ewolucją riffu w trakcie trwania utworu.

Podejrzewam, że niełatwo jest już dostać na fizycznym nośniku, zwłaszcza że prawa do płyty ma wciąż ta sama wytwórnia, czyli Vinyl Solution. Moja wersja z 2010 r. ma jeszcze dodatkowo dodany numer „Blind to Defeat” w środku płyty, który jest chyba najszybszym i najbardziej bestialskim utworem na płycie.

Napisałem już nieco ścianę tekstu i pewnie mógłbym napisać drugie tyle. Odświeżając sobie ten album na potrzeby recenzji, byłem i jestem pod ogromnym wrażeniem jak bardzo wciąż brzmi on świeżo nawet dzisiaj. I tak już pewnie zostanie na zawsze.


ocena: 9,5/10
mutant
oficjalna strona: www.boltthrower.com
Udostępnij:

25 lipca 2023

Demented Ted – Promises Impure [1993]

Demented Ted - Promises Impure recenzja reviewPochodzący z Chicago Demented Ted zaczynał w 1986 od typowego thrash’u, jakiego wówczas było pełno, by już na początku kolejnej dekady stopniowo zradykalizować muzykę i skierować ją w stronę jedynie słusznego death metalu. Była to świetna decyzja, bo to właśnie w tym gatunku Amerykanie mogli zabłysnąć i w pełni uwolnić swój niemały potencjał, co jednak nie znaczy, że całkowicie pozbyli się wcześniejszych wpływów, bo te – w odpowiednio podkręconej formie – towarzyszyły im do samego końca. Największym osiągnięciem zespołu jest znakomita czteroutworowa demówka „Despair” z 1992, która zapewniła mu koszmarny w skutkach kontrakt z raczkującą Pavement.

Demented Ted na Promises Impure, czyli w swojej ostatecznej formie, to sprawnie zagrany średnio-szybki death metal z mnóstwem ciekawych riffów, nieoczywistych zmian tempa i paroma przyjemnie zakręconymi partiami, które urozmaicają i tak już urozmaiconą muzykę. Na tym etapie członkowie zespołu mieli już bardzo dobre zaplecze techniczne, z którego robili naprawdę niezły użytek, co słychać zwłaszcza przy okazji co bardziej gwałtownych zwrotów czy solówek. Swobodnie i aktywnie pracujący bas również często daje o sobie znać, co wcale nie było wówczas normą. Nawet jeśli nie jest to granie wyjątkowo oryginalne, to śmiało mogę napisać, że Demented Ted udało się stworzyć swój styl. Styl, który stawiał ich pośród Solstice, Malevolent Creation, Demolition Hammer, Resurrection czy Disincarnate.

Skoro byli tacy dobrzy, to czemu pamięć o wspomnianych wyżej kapelach jest ciągle żywa, a o bohaterach tej recki słuch zaginął? Odpowiedź staje się oczywista w sekundę po odpaleniu płyty. Promises Impure brzmi tragicznie. Trudno tu mówić o jakimkolwiek sensownym pomyśle na produkcję, zupełnie nic się tu nie klei – każdy instrument gra sobie, w oderwaniu od pozostałych, a wokale wydają się nie zawsze odpowiednio wstrzelone w muzykę. Co tylko mogło zostać spieprzone, zostało spieprzone, a rekord świata pobito przy realizacji perkusji, bo brzmi jak najtańszy zestaw elektroniczny z lat 70. Przypuszczam, że taki rezultat wprawił wszystkich w osłupienie, a chłopaki zalali się łzami.

Część winy za taki stan rzeczy ponosi oczywiście wytwórnia, która poskąpiła kasy na Morrisound (tam nagrali demo) i wysłała zespół do niesprawdzonego Pro Media (też na Florydzie), jednak głównym winowajcą jest bez wątpienia producent, który wcześniej nie miał styczności nawet z cięższym rockiem. Wyszło jak wyszło, czyli chujowo. Swoją drogą Mark Pinske kilka miesięcy później zasłynął tym, jak zjebał „Stillborn”; zresztą przy takim „Elements” również się nie popisał.

Debiut Demented Ted mógł zapewnić kapeli rozpoznawalność i naprawdę wysoką pozycję na zatłoczonej scenie, bo z muzyką na tym poziomie z pewnością na to zasługiwali. Jednak nawet porządny materiał nie miał szans z tak fatalną realizacją, co wywołało prostą reakcję łańcuchową: słabe recenzje, słaba promocja, słaba sprzedaż… zniechęcenie do grania. I koniec. Ocena mimo wszystko jest naciągana.


ocena: 7/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/PromisesImpure/
Udostępnij:

22 lipca 2023

Obscurity – Obscurity [2012]

Obscurity - Obscurity recenzja reviewDzisiaj postaram się bez lania wody. Słuchając tego zespołu o adekwatnej nazwie, zauważyłem, że mało się o nich mówi w necie, więc postanowiłem to naprawić. Ich tag z pewnością odstrasza – Melodic Black/Viking/Death Metal (o ja pierdziu). Brrrr, aż mi cierpko i się wzdrygam.

W rzeczywistości, jest to typowo niemiecki Heavy Metal, tyle że bez lukru i pudru. I choć riffy są lekko festyniarskie, to nigdy tak jak u Amon Amarth. Jest to wręcz anty-szwedzka szkoła grania melodii, mimo iż również inspirowana Iron Maiden. Nie porównywałbym też tego do ich rodaków Suidakry, gdyż zamiast ciągłej napaści zmieniających się rzygliwych „leadów”, dostajemy skromne, wyważone ale charakterne motywy, przez co tracki gładko idą jeden za drugim.

Wokale naprzemiennie growlują i skrzeczą, stąd też pewnie przynależność do Black/Death. Obscurity nie idzie granie szybko i lepiej się czują wśród umiarkowanych temp, a wszelkie blasty brzmią „leśnie”, jak za pierwszej fali Made in Norway. Fajnym przykładem jest „Blutmondzeit”, z akustycznym outro. Produkcja jest „obskurna” (czyli w zgodzie z nazwą grupy) i trzeba podkręcić gałkę głośności, bo ma się wrażenie, jakby grali zza ściany. Wyjątkowo też nie zamierzam wymieniać faworytów (proszę nie skakać z radości), bo na dobrą sprawę każdy z numerów jest świetnie zrobiony i bez wstydu może reprezentować całość.

Jest to też moja pierwsza i ostatnia recka tej formacji, gdyż nie ma specjalnego sensu opisywanie ich całej dyskografii*, jako że wszelkie komplementy i pochwały, które bym dał innej płycie, byłyby takie same jak tutaj. I nie jest to ani wada, ani krytyka – jeśli słucham czyjejś dyskografii bez ziewania, to coś musi być na rzeczy, nawet jeśli mój mózg nie jest w stanie wymyślić soczystych przymiotników do oddania cnót i zalet. Jest to wciągające granie, ale niewymagające. Dlatego też może nie gada się o tym za wiele. Chcę natomiast oddać sprawiedliwość zespołowi, bo bardzo mi się to podoba co robią.

*Aczkolwiek może powinienem, bo jak tak sobie słucham ich nowszych dokonań – „Streitmacht” i „Skogarmaors”, to jeszcze bardziej kocham ten zespół. Są to też lepsze płyty. Pytanie tylko, czy będzie mi się chciało pisać o rzeczach oczywistych…


ocena: 8/10
mutant
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/obscuritybergischland
Udostępnij:

19 lipca 2023

Hour Of Penance – The Vile Conception [2008]

Hour Of Penance - The Vile Conception recenzja reviewHour Of Penance udało się jakoś zaznaczyć swoją obecność na europejskiej scenie dzięki dwóm pierwszym płytom, jednak pomimo ich dość wysokiego poziomu (zwłaszcza jak na standardy Xtreem Music i pochodzenie zespołu) trudno byłoby wskazać na nich cokolwiek wyjątkowego czy doszukiwać się „czegoś więcej”, co mogłoby w niedalekiej przyszłości przesądzić o przełomie w karierze zespołu. Jak się okazało, był tam, choć dobrze ukryty, niemały potencjał, bo już po wydanym w 2008 roku The Vile Conception Włosi zaliczyli gwałtowny wzrost popularności/rozpoznawalności i w pełni zasłużenie awansowali w hierarchii światowego death metalu.

Ktoś złośliwy mógłby zasugerować, że to sam fakt przejścia do Unique Leader podziałał na Hour Of Penance tak mobilizująco, ja jednak bym się aż tak nie zapędzał. Zajebstość The Vile Conception wynika przede wszystkim z tytanicznej pracy, jaką Włosi wykonali od „Pageantry For Martyrs”; pracy, bez której sam potencjał na niewiele by się zdał. No, drobne korekty w składzie też były nie bez znaczenia – przynajmniej jeśli chodzi o wokale, bo bas praktycznie się nie wybija. Zespół przemyślał/przekalkulował, co i jak chce grać (w czym zapewne bardzo im pomogła premiera „Annihilation Of The Wicked”…), dokonał ogromnego postępu techniczno-kompozytorskiego (co doskonale słychać już od pierwszych taktów znakomitego „Misconception”), a jego styl ostatecznie się wykrystalizował.

The Vile Conception to 37 minut bezwzględnego brutalnego death metalu, który bez wahania można ustawić w jednym rzędzie z najlepszymi przedstawicielami tego gatunku zza Wielkiej Wody. Chociaż w teorii dwie poprzednie płyty Hour Of Penance były utrzymane w tym samym stylu, to trzecia przebija je pod każdym względem – jest szybsza, brutalniejsza, bardziej techniczna, dynamiczna i dopracowana, lepiej zagrana, zaśpiewana i wyprodukowana, a przy tym pozbawiona wypełniaczy i chybionych pomysłów. Włochom udało się wzorowo połączyć zajebistą intensywność z zapadającymi w pamięć partiami, dzięki czemu utwory nabrały większej wyrazistości i są w równym stopniu ekstremalne co chwytliwe. Poza tym kawałki na The Vile Conception są utrzymane na tym samym wysokim poziomie, więc chcąc wymienić te najlepsze, wypadałoby wymienić… wszystkie.

Trójka Hour Of Penance to dla mnie świetnie przemyślany i wybitnie rajcowny album, na którym absolutnie nie ma słabych momentów. Trudne do przeoczenia braki oryginalności zespół nadrabia świeżością, zaangażowaniem, poziomem wykonania i pokrzepiającym serce antychrześcijańskim przesłaniem.


ocena: 9/10
demo
oficjalna strona: www.hourofpenance.net

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:

Udostępnij:

16 lipca 2023

Killing Addiction – Mind Of A New God [2021]

Killing Addiction - Mind Of A New God recenzja reviewZespół, którego chciałoby się nazwać wielkim wygranym, bo nie tylko udało im się wrócić po dekadach przerw i trudności, ale również zaliczyli na przestrzeni owych lat progres, gdyby nie jeden mały szkopuł. Ale zacznijmy od początku.

Killing Addiction to stosunkowo stara grupa, mająca na koncie znany co poniektórym z lat ‘90 „Omega Factor” – album, który można by podsumować jako „w porządku, ale jednowymiarowy”. Mimo bycia z Florydy, prezentowali brutalną szkołę typową dla Nowego Jorku – gęste, siarczane brzmienie. Co było jednak charakterystyczne typowo dla nich, to minimum wokali i maksimum pogmatwanej jazdy rytmicznej. Taki amatorsko-jaskiniowy Death Metal, który zyskiwał przy dłuższym obcowaniu.

Ich pierwszy powrót „Fall of the Archetypes” (parę nowości, plus archiwalny mini-album „Dark Tomorrow”) był o tyle obiecujący, że zaczęli bardziej kombinować i starać się przemycić więcej treści do mięcha. Było i ostro i szybko, ale również nietuzinkowo, sprytnie, wręcz z głową. Grupa jednak potrzebowała kolejnych 10 lat, aby wydać drugi, prawdziwie pełnoprawny followup.

Mind of a New God będzie budzić kontrowersje, bo niestety zrezygnowano z bestialskiej szybkości i natężenia decybeli, która tak sprawnie wychodziła formacji. Dostajemy zaś w zamian więcej różnorodności i palet rozwiązań. Ciągle jest klinicznie chłodno, siarczyście, oraz technicznie, ale tym razem starano się uniknąć monotonii, poprzez odejście od gęstości znanej z Suffocation na rzecz grania pod Cannibal Corpse wzbogaconego (niemalże standardowo) o Morbid Angel, z dużo piekielniejszymi wokalami podchodzącymi pod Incantation. Powodem, dla którego styl zdaje się być nieco łagodniejszy doszukiwałbym się w śmierci jednego z gitarzystów, Chada Bailey’a, który nie został też zastąpiony przez nikogo, a co za tym idzie, całość spoczywała na barkach jednego wioślarza.

Po raz kolejny zespół unika długich, epickich męczydup (za wyjątkiem jednego, ale za to udanego „The Chaos Older than Time”), a zamiast tego utwory mieszczą się między trzema a czterema minutami. W ostatecznym rozrachunku ocena jest niejednoznaczna – Panowie zdecydowanie mogli bardziej dowalić do pieca pod kątem fanatyków grania typowo brutalnego, ale z drugiej strony materiał jest na tyle solidny, aby móc potraktować zespół na poważnie. Dlatego też odbiór będzie uzależniony od preferencji i oczekiwań – ci co spodziewają się skondensowanej ekstremy, zawiodą się, reszta zaś dostanie przemyślany i ciekawy materiał.


ocena: 8/10
mutant
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/killingaddiction
Udostępnij:

13 lipca 2023

Phlebotomized – Clouds Of Confusion [2023]

Phlebotomized - Clouds Of Confusion recenzja reviewPowrót Phlebotomized, choć nie spektakularny, mógł się podobać, bo przyniósł ze sobą muzykę, której odpowiedników próżno było szukać na współczesnej scenie; była czymś zupełnie innym. Na pewno nie świeżym i nowatorskim, ale intrygującym – może nawet swego rodzaju guilty pleasure. Na ostatniej epce zespół wyraźnie się poprawił: zrezygnował ze skrajności i dziwnych eksperymentów, pozbył się skrzypiec i w rezultacie ujednolicił muzykę stylistycznie. Było dobrze, a zapowiadało się, że będzie jeszcze lepiej. A tu zonk – na Clouds Of Confusion Holendrzy nie podjęli ani jednej próby, żeby urwać mi dupę.

„Pain, Resistance, Suffering” właściwie pod każdym względem przewyższał „Deformation Of Humanity”, stąd też nabrałem przekonania, że Phlebotomized idą w odpowiednim kierunku i na następnym materiale mogą pozamiatać. Jak się jednak okazało, to właśnie na epce zespół wyprztykał się z najlepszych pomysłów, zaś to, co zostało mu na longa, nie robi jakiegoś specjalnego wrażenia. Oczywiście pod względem wykonania czy produkcji Clouds Of Confusion nie można praktycznie nic zarzucić, ale od strony kompozycyjnej ten album nie ma zbyt wiele do zaoferowania. I to nawet nie tyle jak na progresywny death metal, co po prostu death metal – taki zwykły i niewymagający.

Chociaż przy pierwszym kontakcie Clouds Of Confusion wydaje się krążkiem równiejszym od poprzedniego, bardziej zwartym i bezpośrednim, to wraz z kolejnymi przesłuchaniami do świadomości dochodzi coraz więcej fragmentów monotonnych czy nie do końca przemyślanych. Epka, mimo iż o połowę krótsza, była ciekawsza, bardziej urozmaicona i wyrazista oraz, co ważne, był na niej wyczuwalny styl Phlebotomized. Natomiast na Clouds Of Confusion ten styl jest praktycznie nieobecny – muzyce brakuje (nie tak) dawnego polotu, rozmachu, wybijających się melodii czy jakichkolwiek zaskakujących rozwiązań. Płyta miewa swoje momenty, słucha się jej całkiem przyzwoicie, jednak jako całość (zwłaszcza pod koniec) angażuje tylko w niewielkim stopniu, jeśli w ogóle.

W moim odczuciu z całej stawki najokazalej wypada signlowy „Destined To Be Killed”, a to dlatego, że ma największe pierdolnięcie (prawie jak nowofalowy death metal albo i deathcore) i trochę przyjemnej dla ucha gitarowej pirotechniki, a klawiszowe plumkanie zaszkodziło mu najmniej. Poza tym zamknięto go w rozsądnych ramach czasowych. Nie dziwię się, że to właśnie na nim oparto promocję płyty. Zresztą czym tu się promować, skoro inne utwory mają co najwyżej „momenty”, które ledwo przebijają się przez monotonię: „Pillar Of Fire” wstawki z czystymi wokalami (nic specjalnego nie wnoszą, po prostu są), „A Unity Your Messiah Pre Claimed?” kilka żwawszych riffów i ciekawą pracę perkusji, a „Context Is For Kings (Stupidity And Mankind)” nagły przypływ brutalności i konkretne blasty.

Oprócz małej wyrazistości oraz „phlebotomizedowości”, przyczepić się muszę również do z lekka dziwnej konstrukcji (czemu służą „Lachrimae” i „Desolate Wasteland”?) i niezbyt udanego balansu albumu (największe dłużyzny upchnięto na końcu). No i oczywiście do klawiszy. Partie parapetu są wyjątkowo niewyszukane i niczego wartościowego nie wnoszą, w dodatku nie ma przed nimi ratunku, bo ciągną się przez cały materiał, a brzmią jak z innej epoki. Obstawiam, że są tylko po to, żeby były, bo zawsze były.

Na Clouds Of Confusion muzycy Phlebotomized zrobili przynajmniej kilka rzeczy, których nie rozumiem, ale na które byłbym skłonny przymknąć oko, gdyby nie to, że z taką łatwością pozbyli się resztek własnej tożsamości. Dziadków grających poprawny death metal mamy obecnie na pęczki, więc kolejni, którzy niczym się nie wyróżniają, chyba nie są nam potrzebni. Zawiodłem się na nich.


ocena: 6/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.phlebotomizedmetal.com

inne płyty tego wykonawcy:


Udostępnij:

10 lipca 2023

Aggressor – Procreate The Petrifactions [1993]

Aggressor - Procreate The Petrifactions recenzja reviewPrzeglądając sobie katalogi płytowe poszczególnych sklepów, bardzo się ucieszyłem jak zobaczyłem re-edycję Procreate the Petrifactions – ta estońska formacja przecierała szlaki na swoim ogródku i robiła to na naprawdę wysokim poziomie, co jest wręcz kuriozalne, jak się poczyta o tym, jakie mieli problemy choćby z kupieniem sprzętu, nie mówiąc już o samodzielnym wyprodukowaniu płyty i innych problemach post-komunistycznego kraju. Efekt końcowy mógłby przyćmić wiele ekip pierwszoligowych, jak choćby Internal Bleeding, którzy też sami sobie zrobili krążek i brzmieniowo wyszła z tego kupa. Dołączone demko jako bonus też bije na głowę wiele szwedzkich, amerykańskich i tym podobnych wysrywów zalewających rynek „re-edycji”. Widocznie trzeba coś naprawdę kochać, jeśli chce się stworzyć coś wielkiego. Ale to taka moja mała dygresją.

Estonia jest krajem historycznie powiązanym z Finlandią i nawet próbowali się oficjalnie podpiąć pod Skandynawię z daremnym skutkiem, ale zarówno brzmieniowo jak i stylistycznie jest im bliżej do innego kraju, który miał na nich przeogromny wpływ, czyli Niemiec.

Utwory są długie (średnio powyżej 5 min.), ale dzięki smacznej mięsistości gitar (porównałbym wręcz do Big Maca) i dobrej produkcji (a tutaj do skrzydełek kurczaka z KFC), nie nudzą ani na jotę. Każdy z instrumentów ma tutaj coś do powiedzenia, nawet bas, który zazwyczaj stanowi tylko tło. Nie dzieje się więc może jakoś dużo, co by was wprawiło w osłupienie, jeśli chodzi o kombinowanie, ale wystarczająco tyle, aby się cieszyć z płynących dźwięków. Jest stety, albo niestety, równy poziom od początku do końca, choć wiem że brzmi to jak banał. Oczywiście, ja mam swoich ulubieńców, ale wyjątkowo ich nie wyjawię, ponieważ jest to kwestia dnia – jednego dnia wolę inny numer, następnego kolejny.

A jest się czym cieszyć, bo można spokojnie to podciągnąć pod pierwszą inwazję Death Metalu, nie tyle ze względu na rok wydania (choć materiał był nagrany już rok wcześniej i wydany jako nielegal), ale również ponieważ ma te wszystkie prawidłowe wzorce, które znamy i kochamy, a które brzmią świeżo, ponieważ na tym etapie powstawania nie było jeszcze marazmu i znudzenia materiałem.

Więc jeśli ktoś uważa, że Death Metal skończył się na 1993 r., a wszystko potem to sraka praptaka, to tym prędzej powinien zapoznać się z powyższym materiałem, bo nie będzie zawiedziony. Jedyne co może zdradzać, że to nie jest Amerykańsko/Niemiecki zespół to naiwne tytuły piosenek jak „Don’t Be So Stupid” (ups, chyba zdradziłem swojego faworyta niechcący). W każdym bądź razie, esencja tej recenzji sprowadza się do tego, że jak najbardziej warto sobie puścić stuff, nawet jeśli moje argumenty mogą się wydawać wam słabe. Ale wierzę w was, że sobie to ładnie wyguglacie i sprawdzicie.


ocena: 8/10
mutant
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/officialaggressor/
Udostępnij:

7 lipca 2023

Fallujah – Empyrean [2022]

Fallujah - Empyrean recenzja reviewJa to jeszcze umiarkowanie kurwowałem na kierunek, który Fallujah obrali na „Undying Light”, ale byli i tacy, którzy na zespole nie zostawili suchej nitki, gnojąc tamten materiał i jego twórców (gwoli sprawiedliwości – jednemu się szczególnie należało) z góry na dół i po bokach. Co ciekawe i w sumie niespotykane, zmasowana krytyka i nieco rozpaczliwe wołania o opamiętanie dotarły tam, gdzie trzeba — czyli do Scotta Carstairsa — i dlatego Empyrean jest chwalebnym powrotem do stylu, z jakiego Amerykanie zasłynęli na swych najlepszych produkcjach.

Taki komunikat zapewne nigdy nie pojawi się oficjalnie, ale Empyrean należy potraktować jako przyznanie się założyciela Fallujah do błędu, jakim była poprzednia płyta. Stąd też Empyrean nie ma z nią nic wspólnego, jest natomiast bezpośrednią kontynuacją „Dreamless” – jej jedynym logicznym rozwinięciem, a pod pewnymi względami udoskonaleniem – jakby „Undying Light” w ogóle nie istniał. Ten zwrot można traktować jako koniunkturalizm i zagranie pod publikę, ale… Raz, że Fallujah są twórcami tego stylu, a dwa, że właśnie w nim mogą w pełni uwolnić swój potencjał – nie ma więc sensu się czepiać, że niczego nie udają i grają to, w czym są najlepsi.

Zespół nie tylko powrócił do tego, co przyniosło mu rozgłos i uznanie, ale i udoskonalił kilka mniej lub bardziej istotnych detali, dzięki czemu Empyrean wchodzi jeszcze lepiej niż „Dreamless” – przynajmniej komuś, kto ma słabość do technicznego death metalu. Amerykanie zawarli w muzyce zaskakująco dużo naprawdę brutalnych i zakręconych fragmentów (niektóre podchodzą pod Necrophagist, tylko są podane w nowocześniejszej formie, zaś ich tempa są wyraźnie szybsze), co stanowi fajny i pożądany kontrast dla spokojnych partii o progresywnej proweniencji (tak mógłby grać Cynic, gdyby Masvidalowi chciało się żwawiej przebierać palcami). Odnoszę nawet wrażenie, że na tej płycie Fallujah lepiej niż kiedykolwiek zbalansowali proporcje między deathmetalową jazdą a onirycznymi klimatami, więc przy takiej ilości urozmaiceń, jaką zaserwowali, całość nie ma prawa nudzić, choć do najkrótszych nie należy.

Wraz z muzyką delikatnej ewolucji uległo również brzmienie zespołu. Za produkcję Empyrean odpowiada Mark Lewis, który mimo iż wcześniej współpracował z Amerykanami, to dopiero tym razem zajmował się wszystkim – od nagrań po mastering. Spisał się co naprawdę dobrze, bo dźwięk instrumentów jest dość naturalny (Ohren miał z tym problemy), selektywność nie budzi najmniejszych zastrzeżeń (bardzo zyskał bas – jest cały czas wyraźny) i nie ma żadnych zgrzytów przy przejściach między sieczką a klimatami. Mam tylko jedną uwagę – mógł to wyprodukować zdecydowanie głośniej. Poza tym nic złego by się nie stało, gdyby przekonał chłopaków, choćby groźbą, gwałtem i przemocą, do rezygnacji z przydługich „niców” między utworami.

Empyrean jestem skłonny uznać za najdojrzalszy i najbardziej udany album w dyskografii Fallujah i to niezależnie od tego, czy powstał pod presją fanów, czy nie. To wyjątkowo złożona, urozmaicona i wciągająca, a przy tym świetnie wykonana muzyka, która z każdym kolejnym przesłuchaniem skutecznie wwierca się w mózg. Jeśli o mnie chodzi, Amerykanie mogą czuć się rozgrzeszeni.


ocena: 8,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/fallujahofficial

inne płyty tego wykonawcy:


Udostępnij:

4 lipca 2023

Internal Bleeding – Driven To Conquer [1999]

Internal Bleeding - Driven To Conquer recenzja reviewJak to się mawia, do trzech razy sztuka. Zwieńczeniem poszukiwań poprzez metodę prób i błędów jest oto ten klasyk, o którym śmiało można powiedzieć, że wychował następne pokolenia fanów Death Metalu, co było zresztą widoczne w latach boomu na Slam/Death Metal w latach 2007-2013.

Podstawową bolączką Internal Bleeding było kiepskie brzmienie. Tym razem do pomocy zaprzęgnięto Briana Griffina (były gitarzysta Broken Hope), który kto jak kto, ale doskonale rozumiał potrzeby grupy. Ponownie nagrany utwór „Inhuman Suffering” z debiutu, pod nazwą „Inhuman 99” doskonale obrazuje różnicę i skok jakościowy między obiema produkcjami. Tym razem nie ma żadnego powodu do wstydu, muzyka brzmi równie świeżo dzisiaj, co wtedy.

Zespół musiał czuć ogromną presję na sobie, bo mimo dotychczasowego ciepłego przyjęcia przez publikę, za wszelką cenę chciał pokazać i udowodnić, że stać ich na dużo więcej, niż komukolwiek się mogło wydawać. Z tego względu końcowy materiał można śmiało postawić obok „Warkult” Malevolent Creation, „Close to a World Below” Immolation, oraz „From Wisdom to Hate” Gorguts, jako zestaw podstawowy dla każdego młokosa, który chce wejść w ciężki, ekstremalny Death Metal.

Każdy utwór znajdujący się na płycie jest bezbłędny i ma coś do zaoferowania. Ja mogę wymienić „Rage”, „Driven to Conquer”, „Conditioned”, „Slave Soul”, „Anthem for a Doomed Youth” (czyli ponad połowę płyty), jako godne rekomendacji, aczkolwiek pozostałe tracki nie są bynajmniej słabsze. Tekstowo i wizualnie grupa zdaje się kontynuować swoją polemikę odnośnie kultury amerykańskiej, a w szczególności krytykować imperialistyczne zapędy stanów. Przypominam, że płyta powstała przed atakiem na WTC, co w samo w sobie zmuszałoby do oddzielnej analizy, którą zostawię może politologom.

Na płytę dokooptowano Ray’a Lebona (Immortal Suffering – wokal), oraz Guy’a Marchaisa (Suffocation, Pyrexia – gitara). Jest to zresztą ich jedyna płyta z tym zespołem. Niestety, skład się całkowicie posypał po tej płycie i został tylko perkusista, który dobrał sobie (chyba losowo) ludzi do zrobienia bardzo luźnie nawiązującej do stylu zespołu płyty „Onward to Mecca”. Ale to już jest osobna historia…

Jako ukryty track tym razem słuchacze dostają 13-minutowe podziękowania od grupy. Jest to bardzo miły gest i po raz kolejny pokazuje przepaść mentalną, luz, jak i podejście, jeśli chodzi o ekstremalne gatunki w Metalu (nie chcę wskazywać palcem, ale istnieje pewien kolorowy podgatunek, który uważa, że bycie dupkiem jest bardziej trve i kvlt).

Legenda. Klasyka. Obowiązkowa lektura. Nazwy różne, ale zjawisko to samo. Nie znać, to wstyd. Polecam też obejrzeć film na youtube umieszczony przez samego Marchaisa o powstawaniu albumu, można zobaczyć przy okazji, w jakich bólach powstawała słynna akustyczna solówka do „Rage” i ile podejść się odbyło, zanim ostatecznie się udała.

Słuchać i to koniecznie na repeat.


ocena: 10/10
mutant
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/InternalBleeding

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij: