24 marca 2023

Severed Savior – Brutality Is Law [2003]

Severed Savior - Brutality Is Law recenzja reviewTen pozornie typowy amerykański zespół zaczynał przygodę z muzyką w 1997 jako Christ Denied, by po dwóch latach — z własnej inicjatywy bądź też wskutek nacisków Dave’a Rottena — przechrzcić się na Severed Savior. Już pod nowym szyldem chłopaki nagrali jedno takie se demo oraz mizernie brzmiącą epkę „Forced To Bleed”, która zapewniła im papiery z Unique Leader. W jakim stopniu w zdobyciu kontraktu pomogło im to, że bardzo starali się grać jak Deeds Of Flesh, a w składzie mieli byłego muzyka Deeds Of Flesh – to pewnie pozostaje ich tajemnicą, choć ja mam na ten temat pewne przypuszczenia…

Jak nietrudno wywnioskować z powyższego akapitu i samego tytułu płyty, Brutality Is Law to brutalny i techniczny death metal w stylu typowym dla zachodniego wybrzeża USA – szybki, intensywny i bulgotliwy, ale również trochę jednowymiarowy i zdecydowanie nie zaskakujący. Zespół napiera na wysokich obrotach, warsztatowo nie można mu niczego zarzucić, jednak już oryginalność nie jest jego najmocniejszą stroną. Co ciekawe, Severed Savior odłożyli na później co ambitniejsze patenty z epki, skupiając się jedynie na lunatycznym napierdalaniu. Naturalnie w utworach występują pewne urozmaicenia (głównie w postaci całkiem niezłych solówek), jednak nie ma ich na tyle, żeby stały się w mig rozpoznawalne. Na dobrą sprawę drastycznie wybija się wyłącznie zamykająca płytę instrumentalna miniatura-hołd dla zmarłego kolegi, w której pojawiła się gitara akustyczna, a jej punktem kulminacyjnym jest solówka Steve’a Smyth’a.

To, że Severed Savior nie grają naBrutality Is Law niczego odkrywczego, nie znaczy, że grają słabo albo bez pomysłu – nic z tych rzeczy. Było nie było to napierdalanka dla koneserów gatunku, a nie poszukiwaczy egzotycznych doznań. W ogólnych założeniach materiał jest baaardzo podobny do twórczości Deeds Of Flesh, a mimo to wchodzi trochę łatwiej (i w sumie też chętniej się do niego wraca), bo — choćby wzorem Gorgasm — w riffach częściej pojawiają się jakieś melodie (najlepiej pod tym względem wypadają „Bloody Prolapse”, „Blessed By The Beast” i „Severed Savior”), a całość jest mniej poszatkowana rytmicznie i charakteryzuje się większą czytelnością.

Największą bolączką Brutality Is Law wbrew pozorom nie jest brak oryginalności, a przeciętna produkcja, która spłaszcza muzykę i skutecznie odziera ją z mocy, którą ta powinna przecież emanować. Członkowie zespołu przekonywali, że brzmienie płyty jest dla nich wielkim krokiem naprzód, że deklasuje epkę, jednak zapomnieli sprecyzować, że to wciąż żadna wysoka półka, o czym zresztą w każdej sekundzie przypomina perkusja.

Reasumując, mamy tu do czynienia z solidnym ochłapem brutalnego death metalu, który nawet pomimo ewidentnych niedoskonałości obecnie już chyba może uchodzić za klasyk takiego grania. Severed Savior zaprezentowali się z naprawdę dobrej strony, a najlepsze, że ich potencjał miał dopiero eksplodować.


ocena: 7,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/SeveredSavior
Udostępnij:

21 marca 2023

Coffins – The Other Side Of Blasphemy [2006]

Coffins - The Other Side Of Blasphemy recenzja reviewCzy jest coś przyjemniejszego na jesienno-zimowe wieczory, niż poza grubym sweterkiem, opatulić się ciepłym kocykiem, zrobić sobie klasyczne kakałko z pianką i łyżką miodu, schrupać sobie rogalika z nadzieniem, wrzucić trochę drewna do kominka (jak się takowy ma) i wczuć w pełni w komfortową atmosferę, puszczając sobie zacną twórczość japońskiego Coffins? Dla mnie na pewno nie.

Drugi oficjalny długograj tej legendarnej, aczkolwiek z tego co widzę, bardzo niedocenianej kapeli, zdecydowanie bardziej cechował się grobowym echem starego Autopsy (tak z okresu „Mental Funeral”), niż wczesnego Celtic Frost, jak to bywało później. Utworów też jest mniej i trwają one średnio powyżej 6 minut.

Początki kapeli charakteryzował również brud, dużo więcej brudu i przester ustawiony na maksa, dając nam cudowne rzężenie gitar, jakby dławiły się własnymi rzygami. Czysty orgazm dla zmaltretowanej duszy. Poprzez taki odpowiednio zaaplikowany ciężar gatunkowy, mało wyszukane riffy nabierają dziewiczych rumieńców.

To nie znaczy, że wszystko jest le magnifique – od drugiego, tytułowego kawałka, tak do „Destiny to Suffering” włącznie, grupa ma nieco problem z zapodaniem jakiegoś konkretu, który by umiał wbić w ziemię, przez co musimy poczekać łącznie jakieś 21 minut, zanim pojawią się udane, wręcz wyśmienite „Countless Grave” i „Only Corpse”. Niestety, po nich płyta się kończy zmysłowym outrem. Na pocieszenie jest szeroko dostępna re-edycja, która zawiera pyszny bonus w postaci „In Bloody Sewage”, oraz jeden live na deser po obiadku.

Pomimo, iż czas spędzony przy słuchaniu muzyki można uznać za rozkoszny, to niemniej jednak pozostaje pewien niedosyt. Na szczęście Coffins z czasem dopracował swoją formułę i wykonał pozytywny progres przy następnych albumach, ale to jest już niestety osobny temat i na tym pozostaje mi zakończyć swoje niezwykle błyskotliwe impresje. Włączcie sobie odpowiednio głośno – podobno wysokie decybele czyszczą woskowinę w uszach.


ocena: 7/10
mutant
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/intothecoffin

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

18 marca 2023

Severe Torture – Feasting On Blood [2000]

Severe Torture - Feasting On Blood recenzja reviewSevere Torture nie potrzebowali dużo czasu, żeby za sprawą jednej demówki i dużej aktywności koncertowej wyrobić sobie niezłą renomę na scenie. Ugruntowali ją wydanym ledwie trzy lata po założeniu kapeli debiutem, za sprawą którego szturmem wdarli się do czołówki holenderskiego death metalu, w wadze ciężkiej detronizując nawet Sinister. Przy okazji to właśnie oni, wespół z Houwitser i Centurian, zapoczątkowali w Niderlandach wysyp młodych gniewnych, którzy za nic mieli rodzime (czy ogólniej – europejskie) wzorce, a główne inspiracje czerpali od kapel zza oceanu.

Na przełomie wieków debiutanci dysponujący niezłą techniką i przyzwoitym brzmieniem byli w zasadzie już normą, a mimo to poziom, z jakiego wystartowali Severe Torture, robił wrażenie. W ciągu 34 minut Feasting On Blood Holendrzy nie odstawiają fuszerki i w żaden sposób nie zdradzają oznak młodzieńczego wieku, z wyjątkiem jednej – zapatrzenia w idoli. W muzyce zespołu nie brakuje mniejszych lub większych wpływów Malevolent Creation, Immolation czy wczesnego Sinister, ale wszystkie one stają się nieistotne w kontekście tego, ile zaczerpnęli od Cannibal Corpse.

Nie popadając w przesadę, Severe Torture można w skrócie określić jako solidnie przyspieszony, zbrutalizowany i trochę mniej techniczny Cannibal Corpse. Młodzi Holendrzy podpatrzyli (dosłownie – basman brał lekcje u Webstera) u Amerykanów praktycznie wszystko, co najlepsze i przerobili to na swoją modłę, dbając o jak największą intensywność. Podkręcili nawet przekaz, dorzucając do tematyki gore trochę wątków antychrześcijańskich. Dzięki temu Feasting On Blood to esencja krwistego death metalu korzeniami tkwiącego w starej szkole. Tu nie ma miejsca na ozdobniki, nowoczesność na siłę, progresywne pasaże czy czytelne wokale – nic z tych rzeczy. Choć trzeba uczciwie przyznać, że trafiają się tu numery szczątkowo chwytliwe, z jakimiś ochłapami melodii w riffach czy wolniejszym tempem. Moim zdecydowanym faworytem jest „Decomposing Bitch” – najdłuższy, najbardziej złożony i najciekawiej zaaranżowany. W tym kawałku Severe Torture pokazują pełnię swoich możliwości oraz to, że stać ich na mniej oczywiste rozwiązania.

Podstawowa obiektywna wada Feasting On Blood, a więc ogromne podobieństwo do Cannibal Corpse, dla części słuchaczy może być nawet zaletą, wszak fanów Amerykanów nie brakuje, ale… Debiutujący Severe Torture stworzyli świetnie zrealizowany i bezbłędnie zagrany materiał, ale odbyło się to kosztem własnej tożsamości. Wysoki poziom muzyczny (zwróćcie uwagę chociażby na bardzo aktywny i wyraźny bas) czy totalnie brutalny bulgot nie zmieniają tego, że Feasting On Blood z oryginalnością nie ma nic wspólnego.


ocena: 7,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.severetorture.com
Udostępnij:

15 marca 2023

Wombbath – The Great Desolation [2018]

Wombbath - The Great Desolation recenzja reviewWombbath, jak wiele innych deathmetalowych przypadków, przez długi czas był „zespołem jednej płyty”. W sensie, że nagrał pomniejszego klasyka i potem sobie zniknął niezauważony przez nikogo. No dobra, była jeszcze epka, ale o tym nie będziemy gadać. I również jak wiele innych, podobnych im gagatków, gdy pojawiła się koniunktura na różnej maści powroty, zdecydowali się przypomnieć młodzieniaszkom o sobie i trochę namieszać na scenie. Można nawet powiedzieć, że od 2014 r. powiększyli swoją dyskografię dosyć imponująco.

Jako że nigdy nie obijam w bawełnę, to powiem wprost, że nie słyszałem „Downfall Rising” (2015) i nie wiem, kiedy nadrobię tę zaległość. Kupiłem sobie to, co było tanio do wzięcia i stwierdziłem, że osądzę cały nowszy dorobek na podstawie tej jednej płytki i sprawdzę, ile tak naprawdę Panowie są warci. Tak więc wóz albo przewóz.

I coś czuję, że chyba będę jednak musiał sobie sprawić resztę dysko, bo to kawał całkiem niegłupio napisanego Death Metalu. Dobrym przykładem niech będzie tytułowy numer wkraczający w melodyjne rejony przypominające poczciwy Paradise Lost, „Cold Steel Salvation” z wyrazistą solówką (swoją drogą, kiedy to człowiek ostatni raz rozkminiał jakieś solo w życiu?), oraz kompletną zmianą klimatu dzięki spokojniutkiemu początkowi „Hail the Obscene”. Każdy z numerów buja na swój sposób i ze sprawną motoryką (zawsze chciałem użyć tego słowa w recenzji, tylko zawsze o nim zapominam).

Motywy są wplecione dość subtelnie i przykryte typowo szwedzkim wygarem – pod tym względzie na zachodzie bez zmian. Największym atutem jest autentyczna energia płynąca z dźwięków, co wpływa decydująco na całokształt. Tego się nie da oszukać i każdy chyba potrafi poznać, kiedy ktoś tworzy na siłę, a kiedy ma coś do zaprezentowania szczerze i z serca.

Całkiem więc miłe to było zaskoczenie i muszę stwierdzić, że tym albumem Wombbath udowodnił swoją wartość na tzw. „rynku”. No może nie jest to jakiejś ponadczasowe mega-arcydzieło i nie każdy riff wprawia w osłupienie, ale… mało kto potrafi utrzymać pozytywny poziom i nie zanudzić słuchacza. „Embrace Death”? Ależ oczywiście!


ocena: 7,5/10
mutant
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/Wombbath
Udostępnij:

12 marca 2023

Father Befouled – Crowned In Veneficum [2022]

Father Befouled - Crowned In Veneficum recenzja reviewWszyscy jako tako zorientowani miłośnicy brutalnego grania doskonale zdają sobie sprawę, z czego słynie Father Befouled, toteż, zapewne dla zmyłki, Amerykanie rozpoczęli Crowned In Veneficum motywem żywcem ściągniętym od… Azarath, tyle że, zapewne dla zmyłki (bis), podanym na zwolnionych obrotach. Na tym jednym fragmencie wszelkie ekstrawagancje się kończą, bo pozostałe 35 minut to już typowa dla nich esencja ponurego death metalu wyciśnięta z pierwszych płyt Incantation.

Father Befouled z bycia Incantation zrobili sobie patent na karierę, więc nie ma się czemu dziwić, że na przestrzeni lat ich muzyka nie zmieniła się w jakiś odczuwalny sposób. Wiadomo, z płyty na płytę Amerykanie poprawiają się warsztatowo i brzmieniowo, ale to tylko kwestia doświadczenia, ewentualnie dostępnych środków, bo w podejściu do grania to ciągle ten sam ślepy Incantation-worshipping posunięty niemal do granic absurdu. Crowned In Veneficum nic w tym temacie nie zmienia – oryginalności w tym za grosz. W przeciwieństwie do takiego Dead Congregation, Father Befouled nie wprowadzają do tego stylu nic od siebie, ale, ale – to wcale nie musi być wada. Przynajmniej nie dla wszystkich.

Biorąc pod uwagę zniżkową formę ekipy Johna McEntee i nie do końca zrozumiałe ciągoty lidera do polerowania brzmienia, Crowned In Veneficum wydaje się materiałem całkiem sensownym i atrakcyjnym – zwartym, czystym w formie i naturalnym. Father Befouled trzymają się z daleka od plastikowego brzmienia, unikają niepotrzebnych dłużyzn (i nadmiernych wpływów doomu), a wokalne pomruki Stubbsa obliczono tak, żeby nie przesłaniały muzyki. Utwory poskładano z dobrych i sprawdzonych patentów, stąd też wszystkie trzymają równy poziom i są pozbawione mielizn. Poza tym sporym atutem krążka są rozbudowane solówki, które z całą pewnością wprowadzają więcej klimatu, niż monotonne charczenie na podkładzie z dwóch mielonych przez dziesięć minut akordów.

Jak by nie patrzeć, mamy tu do czynienia z najlepszą płytą Incantation od paru dobrych lat, którą na nieszczęście Incantation nagrał ktoś inny. W jakimś sensie Father Befouled osiągnęli na Crowned In Veneficum mistrzostwo, ale… nie mam złudzeń, że nawet tak dobrze podane odtwórcze granie w końcu wyjdzie wszystkim bokiem.


ocena: 7/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/FatherBefouled
Udostępnij:

9 marca 2023

Ulcer – Dead Souls Cathedral [2021]

Ulcer - Dead Souls Cathedral recenzja reviewPodejrzewam, że w 2023 r. coraz mniej ludzi ma ochotę czytać o Death Metalu mającym brzmienie „inspirowane” Incantation, ale z drugiej strony, weterani z Ulcer nie wypadli sroce spod ogona i to co tworzą nie wynika z chwilowej mody, a z konsekwencji i prawdziwej pasji do tworzenia. W zespole najwięcej odnajdziemy członków Deivos/Dira Mortis, z zasłużonym Wizunem na perce.

Przede wszystkim, należy zacząć od tego, że produkcja jest bardzo głośna, nieco wręcz hałaśliwa. Ale też daje ona wrażenie, jakby muzyka była wykonywana na żywo do tego stopnia, że gdy się pojawiają gdzieniegdzie syntezatory (sprytnie schowane w tyle), to się patrzyłem przez okno, czy coś się nie działo na ulicy ciekawego (jakiś ambulans albo co).

Kolejna rzecz, która mnie cieszy, to poziom materiału, który bym nazwał światowym. Jak ktoś mi nie wierzy, niech sprawdzi „Not the One”, albo przepięknie zbudowany i zagrany „Disintegration”. Grupa ma kosmiczno-astralne ciągotki, ale stara się je odpowiednio zakrywać staromodnymi riffami, dzięki czemu ich styl zamiast być oczywistym, staje się wielopłaszczyznowy i trudnym do jednoczesnego ugryzienia. Chciałoby się ich porównać do kogoś, ale nie oddałoby to sprawiedliwości grupie i by ją niestety skrzywdziło.

Mroczna okładka jak i liryki starają się zaprezentować filozoficzno-refleksyjne aspekty życia – zarówno wspomniany wcześniej „Not the One” czy „Cold Darkness”, pokazując wyższą klasę układania słów w interesujące przemyślenia. Nie żebym był jakimś fascynatem tekstów (wręcz przeciwnie, bardzo często mi jeden kolega zarzuca, że mam gdzieś liryki), ale jest wyraźnie zauważalna i zaznaczona myśl przewodnia albumu, co jestem w stanie docenić.

Mimo wspomnianych, drugoplanowych efektów keyboardowych, nie znajdziecie tu jakiś intro/outro. Patrząc na tracklistę, myślałem że krótki „Eternal Night” będzie takowym instrumentalem, ale nie, jest to paradoksalnie bardzo szybka i brutalna petarda na zamienienie mózgu w papkę.

Jakby nie patrzeć, z tego typu tworów jak najbardziej należy być dumnym i osobiście cieszy mnie to, że nasza scena wciąż się rozwija i robi się coraz więcej wartościowych pozycji Made in Poland, zwłaszcza jak się to porówna z tym jak siermiężnie to nieraz wyglądało ponad 10 lat temu, kiedy zbyt często brzmienie było klockowate, a techniczna szorstkość sprawiała, że trzeba się było napracować, aby daną płytę można było zrozumieć, nie mówiąc już o polubieniu. Tutaj takowych problemów nie ma, Dead Souls Cathedral będzie stanowić chlubę mojej kolekcji, którą pewnie jeszcze nie raz będę odkrywać, w celu znalezienia dalszych tajemnic w niej zawartych.


ocena: 9/10
mutant
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/Ulcerdeathmetal
Udostępnij:

6 marca 2023

Morta Skuld – Dying Remains [1993]

Morta Skuld - Dying Remains recenzja reviewRok 1993. Ostatni moment, żeby zaistnieć na deathmetalowej mapie świata i zostać zauważonym przez fanów, którym nadmiar tej muzyki za chwilę może wyjść bokiem oraz żeby załapać się do jakiejś znaczącej wytwórni z szansą na choćby minimalną promocję. Morta Skuld się udało, dzięki czemu przetrwali w branży, a ich debiut do dziś jest ciepło wspominany jako pomniejszy klasyk gatunku. Jest to o tyle istotne, że w momencie wydania ta muzyka była już trochę przestarzała, a nowopowstałe zespoły miały inne ambicje…

Dying Remains to aż 48 minut utrzymanego w średnich tempach surowego death metalu, w którym można się doszukać wpływów Obituary (obstawiam, że to była dla nich inspiracja numero uno), Cancer, Autopsy czy Viogression – a zatem grania ciężkiego, szorstkiego i bezpośredniego. Zespół tylko z rzadka urozmaica rytmiczną mielonkę żwawszym napieprzaniem, zaś od blastów i wszelkich bardziej wymagających rozwiązań formalnych trzyma się z daleka. Materiał jest oparty na prostych, podbitych wyraźnym basem riffach, a same struktury utworów nie należą do przesadnie skomplikowanych, stąd też całość może wydawać się z lekka toporna i jednowymiarowa, jeeendak została naprawdę zgrabnie poskładana, odznacza się wysoką czytelnością i fajnym feelingiem. To właśnie przemyślana konstrukcja utworów oraz odrobina polotu, z jakim zostały zagrane sprawiają, że tej długiej jak na standardy death metalu płyty słucha się od początku do końca bez utraty zainteresowania.

No i ten klimat! Dying Remains poprzedza krótkie intro, jakby żywcem wyjęte z horroru klasy C – z jednej strony dość tandetne, z drugiej zaś odpowiednio sugestywne. Po czymś takim wręcz nie wypada startować z blastami, toteż „Without Sin” muzycy Morta Skuld rozpoczynają grobowo – od nawiedzonych melodii, które powoli rozkręcają się w surowe i grubo ciosane, acz chwytliwe riffy. Ten specyficzny klimat podkreślają ponadto solówki (zaskakująco liczne, jak u Autopsy) z charakterystycznym pogłosem oraz wymiotny wokal, który często wpada w manierę Tardy’ego ze „Slowly We Rot”. Produkcja Dying Remains dobrze oddaje pierwotny styl zespołu, a brzmienie nie ustępuje jakością innym nie-topowym kapelom, co jest o tyle ciekawe, że producent płyty nie miał wcześniej styczności z brutalnym graniem.

Dying Remains to materiał, który obowiązkowo musi się znaleźć w kolekcji każdego wielbiciela klasycznego death metalu z Ameryki. I choć w muzyce Morta Skuld nie ma niczego, czego byśmy nie znali z dorobku starszych i bardziej znanych kapel pierwszej fali, to ich kreacja wygląda na w pełni przemyślaną i konsekwentnie zrealizowaną. Styl sam w sobie, wokal, brzmienie, okładka, teksty – wszystko jest spójne i tworzy nierozerwalną całość. No chyba, że to dzieło przypadku…


ocena: 8/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/MortaSkuld
Udostępnij:

3 marca 2023

Puteraeon – The Cthulhian Pulse: Call From The Dead City [2020]

Puteraeon - The Cthulhian Pulse: Call From The Dead City recenzja reviewJak tak sobie patrzę na te swoje pożal się boże, recki, to tak nieśmiało zauważyłem, że recenzuję właściwie tylko te płyty/zespoły, które są albo bardzo stare, doświadczone, albo powstały jeszcze w ubiegłym wieku. I tak sobie pomyślałem przy zakupie upragnionego Puteraeon – „nareszcie, zrecenzuję coś z nowej szkoły!”. Sprawdzam tak sobie zespół i kacza dupa – się okazuje, że trzon tego zespołu zaczynał jeszcze hen hen daleko, w kapeli o nazwie Absinth, i że mieli nawet demko z ’94 roku, którego część materiału nagrali ponownie, już jako Puteraeon. Tak więc wybaczcie mi moi wierni czytelnicy, znowu będzie stara szkoła, ale chociaż doceńcie fakt, że się starałem.

Z drugiej strony, może właśnie dlatego pokochałem tą formację. Death Metal, robiony nie przez młokosów, a dziadków, którzy współtworzyli legendarne czasy. I muzycznie nie ma tutaj niczego ani nadzwyczajnego, ani też oryginalnego. Trochę Autopsy, trochę Morbid Angel, trochę Entombed, trochę Sepultura, trochę Death (zauważyłem też, że mało kto umie zrzynać od Deicide). Wokal ma inną barwę, niż taką do której jestem przyzwyczajony i przypomina mi brazylijskie wzorce, choć coś chyba za bardzo jakieś efekty są nałożone, co może zrazić.

Pierwszy highlight to oczywiście „Permeation” z fajowym motywem przewodnim, kojarzącym się nieco z „Inquisition Symphony” Sepultury (to wcześniejsze „trochę”). Drugi to wg mnie „Into the Watery Grave”, choć może was to zdziwić, bo nie jest to aż taki numer wbijający wprost, a bardziej oparty na budowaniu napięcia. Oba zresztą klimatyczne w cholerę, jak i w sumie cały album. Zespół potrafi przypieprzyć szybko, ale zdecydowanie lepiej się czuje przy stopniowym dawkowaniu tempa i z naciskiem na stworzenie atmosfery niepokoju. Nie brakuje wstawek instrumentalnych, w tym „Legrasse’s Puzzle”, oddzielającego pierwszą połowę od drugiej, a w „Call of R’lyeh” pojawiają się rytualne przyśpiewki, choć brzmią one pokracznie.

Niełatwo jest coś takiego polecić, bo i trąci to trochę banałem, a niekoniecznie są ku temu jakieś konkretniejsze argumenty. Owszem, to już przecież było i prawdopodobnie nawet zrobione lepiej przez innych. Ba, odwoływanie się do Lovecrafta też jest oklepane. Co więc mi pozostaje? Mianowicie powiedzieć tyle, że z każdym następnym przesłuchaniem muza zyskuje na relaksacji.


ocena: 8/10
mutant
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/PUTERAEON/

Udostępnij:

28 lutego 2023

Antropofagus – Origin [2022]

Antropofagus - Origin recenzja reviewMeatgrinder, arcymózg Antropofagus, albo jest zwyczajnie leniwy, albo doszedł do wniosku, że pięcioletnie przerwy między płytami to dla niego optimum; ma wtedy dość czasu, żeby bez pośpiechu przygotować wartościowy materiał. W tej strategii oczywiście jest pewne ryzyko, że co bardziej zmanierowani i niecierpliwi fani stracą cierpliwość do zespołu i o nim zapomną, ale przynajmniej dzięki temu mamy jaką-taką pewność, że kolejne krążki — choć bez wątpienia utrzymane w tej samej morderczej stylistyce — w wyraźny sposób będą się od siebie różniły.

Na Origin Antropofagus nie próbuje nikogo zaskakiwać, a jedynie potwierdzają swoją klasę i wysoką formę – to dokładnie taki materiał, jakiego można (i należy) oczekiwać od doświadczonej kapeli parającej się brutalnym death metalem. Bez niepotrzebnych niespodzianek i eksperymentów, acz z jednym dwuminutowym zapychaczem-nibyklimatorobem. Podstawą tej muzyki są zatrważające blasty, makabryczna praca centralek, zakręcone riffy i bulogty debiutującego w Antropofagus Paolo Chiti (kojarzycie go z Putridity i Devangelic). Co ciekawe, Origin bliżej do „Architecture Of Lust” niż do poprzednika – jest bardziej techniczny i zróżnicowany pod względem tempa, w riffach częściej pojawiają się wyraziste melodie, a produkcja odznacza się masywnością i dobrą głębią.

Poziom wszystkich utworów jest wysoki i dość wyrównany, co nie oznacza, że całość jest jednowymiarowa czy monotonna, bo już przy pierwszym przesłuchaniu w uszy szczególnie rzucają się dwa wyjątki od reguły. W „Of Prosperity And Punishment” dostajemy jazdę pod klasyczny death metal z okazjonalną rytmiką charakterystyczną dla wczesnego Deicide, a ta, stosowana w umiarze, zawsze się sprawdza. „Hymns Of Acrimony” jest z kolei bardzo morbidowym walcem kojarzącym się z „He Who Sleeps”, choć nieco bardziej od niego rozbudowanym – wyszedł spoko, ja jednak wolę, kiedy Antropofagus grzeją na pełnych obrotach. Te dwa kawałki, mimo iż nie odbiegają daleko od ogólnej formuły, fajnie sprawdzają się jako urozmaicenia i dodają płycie więcej odcieni.

Za nagrania Origin odpowiada Davide Billia, natomiast za mastering Hertz i właśnie takie połączenie świetnie się sprawdziło. Album brzmi mocno, intensywnie, gęsto i odpowiednio czysto, zaś po nadmiernej surowości „M.O.R.T.E. – Methods Of Resurrection Through Evisceration” nie ma już śladu. W takiej oprawie zespół mógł pokazać pełnię swoich możliwości, z czego zresztą skorzystał. Wydaje mi się, że po części wynika to także z tego, że wspomniany perkusista ograniczył swój udział w „dużych” zespołach do Beheaded i Vomit The Soul i mógł więcej czasu poświęcić na Antropofagus. Nie popisali się za to goście (wśród nich m.in. Dallas Toler-Wade), bo ich wkład w Origin jest praktycznie nieodczuwalny.

Czy warto było czekać tyle czasu na Origin? Odpowiedź wydaje się być oczywista – żaden wielbiciel brutalnego death metalu nie powinien odpuszczać tej płyty. Ja po cichu liczę na trasę zahaczającą o nasz kraj, bo nowe utwory Antropofagus sprawiają wrażenie bardzo koncertowych.


ocena: 8/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/antropofagus.official

inne płyty tego wykonawcy:


Udostępnij:

25 lutego 2023

Triptykon – Requiem (Live At Roadburn 2019) [2020]

Triptykon - Requiem (Live At Roadburn 2019) recenzja reviewNajwiększa pułapka przy recenzowaniu legend polega na tym, że można popaść albo w przesadni zachwyt (bo tak wypada), nadmierną subiektywność (fanboizm) lub kontrarianizm (wszyscy inni lubią, to ja będę na „nie”). Jeszcze gorzej jest jak ma się do czynienia z wybitną jednostką, która jest znana z perfekcjonizmu i ma wyrazistą wizję swojej sztuki. Pojawia się też niemała ochota, aby jak przy „Nowych szatach króla” z miejsca krzyknąć, że „król jest nagi!”, zanim da się sobie szansę porządnie obcować z dziełem i wyrobić sobie świadomą opinię.

Żeby się nie rozpisywać za bardzo, album ten jest nagraniem koncertowym z wykonania w całości po raz pierwszy w historii tytułowego „Requiem”, od początku do końca tak jak to było w planach od 1987 r. Do tej pory znaliśmy tylko część 1 („Dies Irae”) i cz. 3 („Winter”), a teraz mieliśmy dostać cz. 2 („Grave Eternal”), która notabene trwa aż 32 minuty i stanowi danie główne.

Nie będę was przekonywał o jakości opisując, jak przerażająco jest to zgrane, co do mili-sekundy, co się docenia dopiero po kilkuset razach jak się przesłucha. Jest to bardzo dopracowane, bo nawet cisza i pauzy są traktowane jak dźwięk. Nie będę wam również ściemniał, że się zachwyciłem z miejsca. Jesteśmy społeczeństwem konsumpcyjnym i coraz bardziej podchodzimy nie tylko do sztuki, ale również do życia na zasadzie „zakuć, zdać, zapomnieć”, albo „zjeść, wysrać i wyszukać kolejne żarcie”. Jest bardzo dużo muzyki, przy której trzeba się zatrzymać, co rodzi dylemat, czy warto. Nie chcę być pretensjonalny i mówić, że ktoś jest osłem, bo nie rozumie „kunsztu i geniuszu”. Nie chcę też wchodzić w prywatę i mówić co sprawiło, że gdy Warrior nuci z panienką w sposób inwokacyjny zdanie „Wave after wave”, to zaczynam czuć przyjemny rodzaj chłodu w sercu.

Czy była to niekończąca się praca w firmie? Różne problemy osobiste i relacje? Gdzie słuchanie pod rząd „Grave Eternal” raz za razem już nawet nie było rytuałem, a wręcz terapeutyczne? Czy trzeba mieć depresję, aby wczuć się w klimat i pozwolić się wchłonąć dźwiękom? Mam taką teorię, że główny powód, dla którego „Cold Lake” Celtic Frost jest kijowy jest taki, że był to jedyny okres w życiu Tom’a Fischera, kiedy był on w pełni szczęśliwy. To zresztą widać w ówczesnych wywiadach. „Grave Eternal” jest dobrym podsumowaniem naszego mroźnego mistrza posępności i chciałoby się rzec, że mogłoby być doskonałym jego epitafium, ale mam nadzieję, że nie jest to jeszcze ostatnie słowo i że coś jeszcze kiedyś dostaniemy. Może bardziej konwencjonalnego, aczkolwiek wątpię.

Złośliwie więc nie polecam, bo może nie jest to dobry pomysł, aby słuchać to mając ponure myśli i większość osób powinna sobie odpuścić dla własnego dobra, żeby przypadkiem nie stało się to soundtrackiem życia. Ocena nie jest oceną podobania się, bo to będzie budzić spory i kontrowersje, ale tego jak potrafi oddziaływać i wpłynąć, jeśli się trafi na odpowiedni moment i się otworzy na coś takiego. Unikać pod każdym pozorem!


ocena: 10/10
mutant
oficjalna strona: www.triptykon.net
Udostępnij:

22 lutego 2023

Obituary – Dying Of Everything [2023]

Obituary - Dying Of Everything recenzja reviewGęste blasty, pokręcone aranżacje, zróżnicowane wokale i krystalicznie czysta produkcja… A nie, miało być o Obituary. O je-de-na-stej płycie Obituary – co już samo w sobie powinno wystarczyć za recenzję każdemu, kto miał styczność z Amerykanami więcej niż raz, a już zwłaszcza od momentu, kiedy wrócili do aktywnego grania. Oczywiście trafili się i tacy, którzy w długiej, przeciągniętej COVIDem przerwie upatrywali okazji do małej rewolucji, odświeżenia stylu, jednak… Rzeczywistość jest taka, że Dying Of Everything ze względu na znajome tematy i nie tak znowu równy poziom niczego w dorobku zespołu ani tym bardziej w moim życiu nie zmienił.

Bez owijania w bawełnę, już na wstępie muszę zaznaczyć, że Dying Of Everything jest materiałem odczuwalnie słabszym od „Obituary”, choć zaczyna się nadspodziewanie obiecującym akcentem, bo „Barely Alive” to jeden z najszybszych i najbardziej agresywnych kawałków, jakie Amerykanie kiedykolwiek stworzyli. Taka gęsta, zagrana z pasją sieczka w wykonaniu Obituary robi naprawdę duże wrażenie, więc niezwykle mnie cieszy, że znajduje kontynuację (z różnym natężeniem) jeszcze w „Dying Of Everything” (przepiękne wyziewne rzygnięcia jak za starych dobrych czasów!), „Weaponize The Hate” i „Torn Apart”, które obok ołpenera zaliczyłbym do najciekawszych na płycie. Nie chcę w ten sposób sugerować, że Obituary na starość stali się sprinterami, ale na obecnym etapie to właśnie w szybkich tempach wypadają najkorzystniej.

Z pozostałymi utworami jest już różnie. Stylistycznie stanowią wypadkową tego, co Obituary grają przynajmniej od dekady z tym, co niekoniecznie wszystkim pasowało na „World Demise” i „Back From The Dead”, zatem w ogólnym sensie brzmią znajomo, jednak ich poziom jest hmm… średnio-średni, choć z pewnymi przebłyskami. Na pewno całkiem nieźle spisują się „The Wrong Time” i „By The Dawn”, bo pomimo wolniejszego tempa i bujanych rytmów także ich słucha się z przyjemnością. Teoretycznie nie mógłbym się jakoś bardzo przyczepić do „My Will To Live”, „War” (jest tu kilka smyrnięć akustyka, a poza tym zespół nie potrafi w sample…), „Without A Conscience” i „Be Warned” (tu wpadają niemal w doom) jako takich typowo-typowych obitkowych numerów, gdyby nie to, że zostały zbyt mocno przeciągnięte (po 2-3 minuty), a przez to stały się rozlazłe i monotonne. Ponadto ich rozmieszczenie w strategicznych punktach Dying Of Everything — prawie-początek, środek, koniec — sprawia, że album traci na dynamice, zaś do kolejnych przesłuchań trzeba się trochę zmuszać.

Brzmienie Dying Of Everything należy do gatunku tych, do których trzeba się przyzwyczaić, bo przy pierwszym kontakcie na pewno nie zachwyca. Ogólnie jest dość bliskie temu, jakie znamy z ostatnich koncertówek, a zatem z jednej strony wypada dość surowo i naturalnie, a z drugiej brakuje mu głębi i takiego naprawdę profesjonalnego wykończenia. Rozumiem, że ten produkcyjny minimalizm wynika z samodzielności, przyzwyczajeń z sali prób (puszki i butelki walające się pod nogami…) i jest osiągnięty w pełni świadomie, ja jednak tęsknię za efektami współpracy z Markiem Pratorem. Krótko – także pod względem brzmienia „Obituary” wypada okazalej.

Choć w dyskografii Obituary nie brakuje płyt lepszych od Dying Of Everything, to jeszcze nie powód, żeby załamywać ręce nad zawartością tego albumu, bo przynosi on kilka odświeżających numerów, które powinny na stałe trafić do setu zespołu. „Barely Alive”, „Torn Apart” czy numer tytułowy mają dostatecznie duży potencjał, by rozruszać zramolałą publikę, a i zespół przy takim napieprzaniu ma szansę poczuć się nieco młodziej.


ocena: 7/10
demo
oficjalna strona: www.obituary.cc

inne płyty tego wykonawcy:


Udostępnij:

19 lutego 2023

Corpse Vomit – Drowning In Puke [1999]

Corpse Vomit - Drowning In Puke recenzja reviewPewnie się zastanawiacie, co mi znowu odbiło, żeby zabierać się za pisanie o jakimś obskurnym, trzecioligowym, zapomnianym albumie z lat ’90? Wszak wieśniacka, wręcz kaszaniasta, kreskówkowa okładka (czyli pełen standard jeśli mówimy o Danii), która notabene kojarzy mi się z ich krajanami, Infernal Torment, niekoniecznie może zachęcić kogoś do obczajania zawartości. Chyba, że ktoś, tak jak ja, wziął sobie za misję życiową przesłuchać wszystko, co powstało jeszcze w minionym wieku.

Informacji nie posiadam za wiele o tej formacji (rym zamierzony), a właściwie wcale. Są tylko jakieś dziwne ksywki, jak Molesting Mike (który wg Metal-Archives, okazał się być wokalistą Thorium), Anal Al, Cape Cum, Caco Cezo. Mastering robił uznany Tue Madsen, a gościnnie solówki są dzięki panom z Artillery. Podejrzewam, że jest to jakiś poboczny projekt, który albo powstał dla beki, albo w wyniku alkoholowego spotkania kilku zespołów. Patrząc na tytuły tracków jak „Maggots Eating My Dick”, „Hurdibrehan” (że czo?) czy „Gaydog”, to obstawiałbym jednak śmiechuwę.

Przechodząc wreszcie do cholery do muzyki, to tu już się zaczyna robić nieco lepiej. Z przyjemnością oznajmiam, że za jedną stronę medalu robi hołd dla Autopsy (głównie „Mental Funeral”) – jest tu zresztą cover ich numeru „Gasping for Air” (z dopiskiem „Fresh”), jak i nawiązanie do jednego z ich hitów w postaci wymownego „In the Grip of Autumn”. Jest to zmiksowane z Marduk, tak z okresu „Dark Endless”. Zdarzy im się też gdzieniegdzie podkraść jakiś riff Pestilence. Perkusję natomiast to bym porównał do stylu Obituary. Wokalu nie porównuje, jest standardowy i fajny. I cały program tak sobie jedzie naprzemiennie, raz klimatycznie i grobowo, a raz Brutalny Groove.

Całość brzmi może nieco zbyt obskurnie i piwnicznie, mimo „remastera” i podgłaśnianie nie pomaga, ale nie sposób odmówić zgrabności, z jaką panowie sobie grają. Różne drobne smaczki urozmaicają materiał, aby nie było zbyt monotonnie i nudnie. No i nie brakuje oczywiście dobrych riffów, co wtedy było podstawą, a dzisiaj, gdzie głównie rozchodzi się o klimat, zdaje się być dodatkiem. Jest to nieco świrnięty, zwariowany i zakręcony album, wręcz imprezowy, za co dostają extra 0,5 punktu w ramach inflacji.


ocena: 7,5/10
mutant
Udostępnij:

16 lutego 2023

Gutted – Bleed For Us To Live [1994]

Gutted - Bleed For Us To Live recenzja reviewGutted z amerykańskiego Toledo to nowe wcielenie grupy Demi-God, którą w 1990 roku powołali do życia trzej bracia o nazwisku Ditch. W 1992 roku chłopaków naszło na zmianę szyldu, więc przeprowadzili ją gładko i po taniości – do tego stopnia, że demo Demi-God rozprowadzali pod tytułem… „Gutted”. W 1993 roku zespół dorobił się drugiej demówki, już z całkowicie nowymi utworami, która szybko zapewniła im kontrakt z Red Light Records. Na potrzeby nagrań debiutu bracia ściągnęli do składu starego znajomka, Billy’ego Millsa – to dzięki niemu materiał został wzbogacony o kilka solówek i zyskał na ogólnej gęstości.

Bleed For Us To Live to trzy kwadranse ciężkiego i krwistego death metalu, który — co zaskakujące, biorąc pod uwagę czas powstania tej płyty — wcale nie sprowadza się do bezczelnej zrzynki z co sławniejszych kapel. Oczywiście muzyka Gutted w żadnym stopniu nie jest oryginalna (a przynajmniej ja nie wychwyciłem tu nic naonczas odkrywczego), bo chłopaki lubią wpleść tu i ówdzie riff pod Cannibal Corpse albo Morbid Angel, zaś tempa i motoryka materiału są dość charakterystyczne dla Benediction czy Grave, a mimo to nie można im jednoznacznie zarzucić naśladownictwa. Zamiast konkurować z innymi w ilościach blastów i stopniu skomplikowania struktur, Amerykanie postawili na masywną ścianę dźwięku, raczej umiarkowane (choć urozmaicone) tempa i bardzo wyraźny groove. Muzycznej mielonce towarzyszy odpowiednio głęboki i czytelny wokal Marka.

Nagrywając debiut, zespół powtórzył wszystkie utwory z dema „Disease”, co mogłoby nie najlepiej świadczyć o jego kreatywności, gdyby nie to, że wszystkie zostały odrobinę podkręcone, uzupełnione nowymi solówkami i podane w nad wyraz dobrym brzmieniu. No i jest wśród nich „Death Before Dismember” – zdecydowanie największy hicior na płycie. Gdyby aż tak chwytliwych kawałków — czy ogólnie wybijających się fragmentów — było na Bleed For Us To Live więcej, muzyka na pewno mogłaby jeszcze szybciej zagnieździć się w pamięci, a tak mamy niemal monolit, z którym trzeba spędzić trochę czasu, żeby należycie poznać jego mocne strony. Tych na szczęście nie brakuje i dlatego debiut Gutted to porządna deathmetalowa uczta.

Bleed For Us To Live mogę śmiało polecić miłośnikom fachowo zagranej mielonki w amerykańskim stylu. Zespół braki oryginalności nadrabia jakością muzyki, więc po sesji z tym krążkiem nikt nie powinien czuć się zawiedziony. To klasyk, choć raczej przez małe „k”.


ocena: 8/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/Gutted-1671041726534855/
Udostępnij:

13 lutego 2023

Atrocity – Okkult II [2018]

Atrocity - Okkult II recenzja reviewAtrocity to jeden z tych zespołów, który swego czasu był bardzo znany, a obecnie to już nikt o nich kompletnie nie chce pamiętać, ani tym bardziej sprawdzać. Dlatego też pewnie mało osób wie, że wrócili do grania Death Metalu.

Seria Okkult poza muzyką, prezentuje jeszcze tzw. część interaktywną, potocznie zwaną ARG (alternate reality game). Polega to na tym, że na płycie są pewne wskazówki w tekstach, jak i grafice, które niby kryją współrzędne losowych miejsc na świecie, gdzie grupa schowała jakieś skarby dla tych szczęśliwców, którzy rozgryzą łamigłówkę. Nie wiem jak ten eksperyment się sprawdził, bo nie ma jakoś specjalnie o tym info w necie, ale jako że powstała część druga, to możliwe, że gra się jeszcze nie zakończyła.

Zostawmy jednak marketingowe zagrywki na bok i rzućmy oko na płytę. Jest ona perfekcyjnie zrobiona i zaaranżowana, bo jakby nie mówić, mamy do czynienia z utalentowanymi muzykami i to z kilkudziesięcioletnim stażem. Jest tylko mały szkopuł. Choć to dziwnie zabrzmi, to mimo iż podoba mi się to co słyszę, bo jest to lekkie i nośne, to za cholerę nie ma w tym stylu Atrocity. Patrząc na to, że grali oni onegdaj dużo coverów, jak i próbowali różnorakich gatunków, nietrudno jest się oprzeć wrażeniu, że formacja gdzieś po drodze zgubiła siebie samych i to, co odróżniało ich od innych.

Dostajemy więc mieszankę m.in. Nile, Hypocrisy („Osculum Obscenum”), Bolt Thrower, Entombed („Wolverine Blues”), Therion („Ho Drakon Ho Megas”). Pocieszeniem jest, że grupa przynajmniej trzyma się dobrych klimatów i inspirowali się właściwymi wzorcami, a elementy symfoniczne są skromne i sprowadzają się do chórów skandujących tytuły piosenek. Ale czy tak powinna wyglądać płyta weteranów, którzy jakby nie patrzeć, dołożyli dość dużą cegiełkę do podwalin Death Metalu? Odpowiedzcie sobie sami.

Nie mam więc większych zastrzeżeń do muzyki, ale nie ukrywam, że jak już Atrocity chciało kogoś kalkować, to mogli zrobić auto-plagiat. Wyszło by to paradoksalnie świeżej i lepiej dla wszystkich.


ocena: 7,5/10
mutant
oficjalna strona: www.atrocity.de

Udostępnij:

10 lutego 2023

Disharmonic Orchestra – Expositionsprophylaxe [1990]

Disharmonic Orchestra - Expositionsprophylaxe recenzja reviewWszystkich klasyków austriackiego death metalu można z powodzeniem policzyć na palcach jednej ręki, a i tak zostanie nam jeszcze jeden, żeby sobie chociażby w nosie podłubać. Z tego nielicznego grona Disharmonic Orchestra wystartowali bodaj jako pierwsi, również jako pierwsi nauczyli się grać – to istotne, bo dzięki temu ich rozwój przebiegał nader szybko, a kolejne pomysły wprawiały w osłupienie coraz bardziej skołowanych fanów. Okres demówkowy zespół zakończył splitem z Pungent Stench — przełomowe wydawnictwo dla ekstremalnej muzyki w Austrii, dzięki któremu obie nazwy zyskały dużą rozpoznawalność w Europie — oraz krótką epką „Successive Substitution”.

Wydany w 1990 roku debiut Expositionsprophylaxe jednoznacznie potwierdził, że zespół ma wysokie umiejętności i pomysł na siebie, a także, że jest dziwny… i dopiero się rozkręca. Podstawą stylu Austriaków jest tu bezkompromisowy death-grind charakterystyczny dla sceny brytyjskiej, jednak inspiracje zespołu nie ograniczają się jedynie do szaleńczej młócki i obejmują również rozmaite powykręcane dźwięki, które można znaleźć na płytach Voivod i awangardowego oblicza Celtic Frost. Na papierze takie zestawienie nie wróży niczego dobrego, a mimo to muzycy Disharmonic Orchestra na tyle pomysłowo poskładali te pozornie niepasujące do siebie elementy, że tworzą spójną i bardzo rajcowną całość. Kontrasty jak najbardziej występują, ale o jakichkolwiek zgrzytach nie ma mowy.

Muzyka na Expositionsprophylaxe ma kopa, jakiego należy oczekiwać od rasowego death-grindu, a przy tym zawiera mnóstwo nieortodoksyjnych urozmaiceń i niekonwencjonalnych na onczas pomysłów, które sprawiają, że jest jedyna w swoim rodzaju. Największe wrażenie robią chyba partie perkusji, bo Martin Messner dołożył starań, żeby ani przez chwilę nie powiewało nudą – nawala gęsto i często w sposób niestandardowy, komplikując niekoniecznie skomplikowane fragmenty i dodając całości fajnego polotu. Pod względem kreatywności także gitara nie pozostaje w tyle. Choć w czytelnych riffach dominuje brutalna jazda, to często jest ona uzupełniana jakimiś dziwacznymi melodiami czy zagrywkami, których z takim stylem nikt nie utożsamia – za przykład niech służy pojawiający się znikąd akustyk w „Accelerated Evolution”. Trudno oprzeć się wrażeniu, że na Expositionsprophylaxe tylko wokale są typowe dla gatunku.

To, co szczególnie podoba mi się w tym krążku, to podejście Disharmonic Orchestra do komponowania. Na tym materiale nie ma miejsca na kilkusekundowe strzały dla śmiechu i dopchnięcia tracklisty. Wszystkie utwory mają dobrze przemyślane, rozbudowane, a czasami i zaskakujące struktury, w których obrębie dużo się dzieje, a niektóre motywy zmieniają się jak w kalejdoskopie. Muzycy dają sobie dość miejsca i czasu, żeby kawałki mogły się rozwinąć, a oni sami pokombinować z dźwiękami, co doskonale słychać w instrumentalnym „Hypophysis”. To przekłada się na objętość albumu – w wersji CD ponad 47 minut, a to już sporo jak na ekstremalne granie. Ponadto podoba mi się, że numery nie są przegadane i wokale, choć udane, nie dominują nad instrumentami.

Expositionsprophylaxe nie bez powodu szybko stał się klasykiem inteligentnego wymiatania z pogranicza grind core’u i death metalu, na tej płycie po prostu wszystko się zgadza, nawet jeśli nie jest to oczywiste od samego początku. I jak to już wspomniałem wyżej – Disharmonic Orchestra się tu dopiero rozkręcali. Pozycja obowiązkowa obok debiutów Xysma i Carbonized.


ocena: 8,5/10
demo
oficjalna strona: www.disharmonic.com

podobne płyty:

Udostępnij:

7 lutego 2023

Defiled – In Crisis [2011]

Defiled - In Crisis recenzja reviewZespół się reaktywował po dość długiej przerwie z inicjatywy gitarzysty o imieniu Yusuke Sumita. Tym razem do współpracy zaproszono Billa Metoyera (tego pana od Slayera). Do zrobienia grafiki ponownie zaprzęgnięty został Wes Benscoter. I tak jak poprzednio, materiał wydał francuski Season of Mist.

Obecność Metoyer’a sprowadzała się tylko do mixu i masteringu i patrząc na efekt końcowy, była chyba kompletnie niepotrzebna. Istnieje pewna prawidłowość życiowa, że gdy zespół daje swój materiał znanej osobie do obróbki i mixu, to zazwyczaj wychodzi z tego kupa (inny przykład – debiut Internal Bleeding). Niestety, śmiało można zaliczyć produkcję In Crisis do jednej z najgorszych w Metalu. Nie jest to jeszcze poziom „Pure Fucking Armageddon” Mayhem, choć takie skojarzenia również mi się nasuwały.

Doceniam próbę wyjścia poza schemat, zwłaszcza jeśli chodzi o niedoceniany w Metalu bas, który wita nas skromnym popisem już w pierwszym utworze na płycie, ale „klockowate”, cyfrowe brzmienie ze świstem talerzy jak przy 128 kpb/s, zniechęca do zagłębiania się dalej.

A szkoda, bo gdyby panowie wyprodukowali In Crisis przynajmniej tak jak zrobili „Divination”, to wyszłaby z tego bardzo porządna i ciekawa pozycja. Filozofią wyjściową grupy jest chaotyczny i brutalny atak, w otoczce Grindcore’owego Groove. Najprościej mi to jest porównać do wczesnego Cryptopsy. Tzw. huraganowe riffy, z braku lepszego określenia, stylem gry przypominają nawałnicę, zwłaszcza że Defiled nie gra standardowo, a i dźwięk gitar stara się być dysonansowy (jeśli użyłem niewłaściwego określenia, to przepraszam).

I nawet przy tak skopanym brzmieniu, są utwory, które po prostu lśnią swoim potencjałem i pomysłami jak „Retrogression”, „Behind You Pray”, „Resentment Without End” oraz „Revelation of Doom”. Jeśli miałbym pisać manual jak w ogóle tego słuchać, to po pierwsze zarekomendowałbym słuchawki, bo na wieży to po prostu leży. A po drugie, na początek ominąć pierwsze kompozycje i skupić się głównie na środku albumu, najlepiej od tracku 5 do 9, gdzie muzyka się rozkręca na dobre i zespół stara się zaciekawić słuchacza, rzucając po kilka dobrych riffów na minutę. Mam też nieodparte wrażenie, że zespół mocno się inspirował „From Enslavement to Obliteration” Napalm Death, gdyż miałem również i takie skojarzenia przy słuchaniu płyty.

Jakby nie patrzeć, album zapadł mi w pamięci, nawet jeśli nie o takie wrażenie chodziło zespołowi.


ocena: 5,5/10
mutant
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/defiled

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

4 lutego 2023

Desolate Shrine – Fires Of The Dying World [2022]

Desolate Shrine - Fires Of The Dying World recenzja reviewPatrząc na dotychczasową aktywność Desolate Shrine, trudno uwierzyć, że po „Deliverance From The Godless Void” zespół zrobił sobie aż pięcioletnią przerwę. W tym przydługim międzyczasie wszechstronny LL rozkręcił Convocation, a i wokaliści na brak zajęć nie narzekali, więc mogły się pojawić wątpliwości, czy przypadkiem Finowie nie znudzili się wypracowaną przez lata formułą i nie chcą od niej odpocząć albo co gorsza – dać sobie z nią siana. Fires Of The Dying World przynosi jednoznaczne odpowiedzi na te pytania, albowiem na pewno nie jest dokładnie tym, do czego nas (mnie!) przyzwyczaili.

Muzycy Desolate Shrine musieli dojść do wniosku, że już najwyższy czas na zmiany, że trzeba inaczej podejść do tematu i wpuścić do stylu trochę nowych/odświeżających elementów – niezależnie od rezultatu przynajmniej nikt im nie zarzuci, że są wtórni, przewidywalni i nagrywają w kółko tę samą płytę. Stąd też początek Fires Of The Dying World był dla mnie dość zaskakujący – zamiast typowego dla nich wybuchu agresji i ostrej jazdy do przodu dostałem akustyczne i niezapadające w pamięć intro w typie lat 90. ubiegłego wieku. Kolejny, już normalny, utwór również nie podniósł mi ciśnienia, bo mimo iż solidny, to więcej w nim szwedzkiego death metalu (nowej daty) niż Desolate Shrine. Zespół rozkręca się dopiero w kawałku tytułowym, który jako pierwszy spełnia moje oczekiwania – jest szybko, gęsto i brutalnie, z porządnymi wyziewnymi wokalami (zwłaszcza w duetach) i zawiesistym klimatem. Podobnie dobre wrażenie robi jeszcze tylko „Cast To Walk The Star Of Sorrow”, natomiast pozostałe numery wywołują u mnie mieszane odczucia, choć z przewagą tych pozytywnych – dlatego ocena jest mimo wszystko wysoka.

Bez dwóch zdań Fires Of The Dying World jest materiałem bardziej różnorodnym niż to drzewiej bywało, mocniej skontrastowanym, z dobrze zbalansowanymi wpływami doomu i blacku. Niestety nie wszystkie zmiany wyszły Desolate Shrine na zdrowie. O ile z wpływami wspomnianego już szwedzkiego death metalu (pierwsze skojarzenie to Bloodbath) i większą, bezpośrednią melodyjnością nie mam problemu, tak liczne wstawki z gitarą akustyczną nieco mnie irytują. Te spokojne partie przypuszczalnie miały budować napięcie, jednak coś nie pykło i efekt jest taki, że zaburzają płynność i spójność muzyki. Okazuje się, że w przypadku tego zespołu lepiej sprawdzają się klawisze, które niepokojąco snują się w tle, jak choćby w „Cast To Walk The Star Of Sorrow”.

Ponadto wydaje mi się, że całość jest wyraźnie prostsza w odbiorze od poprzednich krążków. Na pewno wpływ na to ma przejrzysta produkcja; album brzmi ciężko, ciężej niż kiedykolwiek, ale też bardzo czytelnie. Każdy detal jest na wyciągnięcie ręki. Przystępności służy również rozrzedzona atmosfera muzyki – Fires Of The Dying World nie jest ani duszna, ani przytłaczająca. Klimatu ma na tyle, żeby zachęcić do słuchania, a nie powodować trwałe zmiany w mózgu. Także długość płyty (47 minut w odróżnieniu od godzinnych poprzedniczek) sprawia, że łatwiej ją przetrawić. No i w końcu – osłuchanie zespołu też robi swoje, bo pomimo kilku istotnych zmian w stylu, Finowie grają dość charakterystycznie.

Chociaż nie jestem rozczarowany zawartością Fires Of The Dying World, to po Desolate Shrine spodziewałem się hmm… czegoś więcej albo czegoś trochę innego. Jeśli w przeciwieństwie do mnie cechujecie się większą tolerancją na akustyczne wstawki, to spokojnie możecie dopisać jeszcze pół punktu.


ocena: 7,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/desolateshrine
Udostępnij:

1 lutego 2023

Static Abyss – Labyrinth Of Veins [2022]

Static Abyss - Labyrinth Of Veins recenzja reviewKolejny z wielu (zbyt wielu) projektów Reiferta, który na dobrą sprawę mógł równie dobrze nie powstawać. Już dużo chętniej chciałbym napisać coś o jego innym projekcie – Painted Doll, który zrobił z jakimś-tam komikiem, ale się nie da, bo to nie jest Metal tylko abstrakcyjny Indie Rock. Druga połowa Static Abyss to nieznany mi w ogóle Greg Wilkinson, który notabene dołączył do Autopsy, przez co cały projekt wydaje się być jeszcze bardziej absurdalnie zbędny.

Nie rozumiem dlaczego najlepsze utwory z tej sesji nie mogły po prostu wyjść w ramach nowego Autopsy (który też troszeczkę ssie), bo nie ukrywajmy, lepszy jeden dobry album, niż dwa przeciętniaki.

Ale niech mu będzie, dorzuciłem się na poczet jego emerytury i wziąłem kredyt w banku żeby kupić cedeka (w razie czego jak go nie spłacę, to mi bank zabierze). Niech ma, zasłużył sobie, bądź co bądź jest legendą. Album natomiast wynudził mnie niemiłosiernie, kompletnie nudne, mało ciekawe zagrywki, które brzmiałyby jak odcinanie kuponów od klasyków, gdyby nie to, że ten kupon to talon na balon.

Muzyka mogłaby nie istnieć wcale i nikt by tego nie żałował, jeśli by przyjąć, że ktoś by w ogóle zauważył. Jakieś faworyty mam, nie powiem – „Mandatory Cannibalism” i „Morgue Rat Fever” to są 2 tracki, które jak wspomniałem wcześniej, mogły pójść do macierzystej kapeli. Niestety więc, jest to kompletna strata czasu i jeden wielki niewypał. Jak już sprawdzać coś od Reiferta, to zdecydowanie lepiej dać szansę Siege of Power albo Violation Wound, bo tam chociaż jest jakiś pomysł na siebie i nawet graficznie się prezentują lepiej (nie mówiąc o książeczce). Tutaj jest kompletnie przewidywalny Doom/Death bez jakiegokolwiek polotu, czy czegoś zapadającego w pamięci. Klimatu też brak. Już wy byście stworzyli ciekawszą muzę, nawet jeśli nigdy nie trzymaliście gitary w ręku.

Omijać, chyba że macie niezdrową ciekawość, albo się naprawdę nudzicie. Ocenę zawyżyłem z litości.


ocena: 3/10
mutant
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/staticabyss/
Udostępnij:

29 stycznia 2023

Malignant Altar – Realms Of Exquisite Morbidity [2021]

Malignant Altar – Realms Of Exquisite Morbidity recenzja reviewDo czego to ludzie są zdolni, kiedy im się nudzi i mają za dużo pieniędzy. Jedni zakładają sobie jakieś lewe fundacje i zasrywają kraj prostacką kato-propagandą, inni kupują serwisy społecznościowe, żeby przywracać konta zbanowanym kolegom-kretynom, a jeszcze inni powołują do życia 68415 kapelę nawalającą staroszkolny death metal. Żeby za dużo nie rzucać kurwami, zajmę się tylko tą trzecią grupą.

Malignant Altar został powołany do życia w 2018 roku przez paru dosyć doświadczonych muzyków, którzy w trakcie swojej „kariery” przewinęli się przez kilka mniej lub bardziej znanych grup. Pograli chwilę, dorobili się dwóch demówek i debiutu, po czym już w 2022, przyciśnięci przez prozę życia, zakończyli działalność. W sumie norma, biografia jakich wiele. Chociaż… Ciekawostką może być fakt, że w zespół było zaangażowanych aż trzech kolesi, którzy byli/są związani z Oceans Of Slumber — a więc kapelą stylistycznie oddaloną od Malignant Altar o lata świetlne — a których wkład w Realms Of Exquisite Morbidity jest zdaje się największy.

Debiut MMalignant Altar to nieco ponad pół godziny pierwotnego death metalu jednoznacznie nawiązującego do początków lat .90 XX wieku i wczesnych nagrań Morbid Angel, Incantation, Bolt Thrower czy Autopsy. Amerykanie mają do zaoferowania dobrze przemyślane riffy, które raz miażdżą, raz śmigają, perkusję, która nawala bardzo gęsto, choć głównie w umiarkowanych tempach oraz wokalistę, który wydaje z siebie ledwo zrozumiałe pomruki. Całość podano na miarę obecnych czasów, dbając o odpowiednie proporcje między syfem a czytelnością. W sumie norma, płyta jakich wiele.

Oryginalność nie jest najmocniejszą stroną Realms Of Exquisite Morbidity i nie da się ukryć, że materiał Malignant Altar jakoś znacząco (w tym także poziomem) nie odbiega od tego, co z niezłym rezultatem produkują Tomb Mold czy Ossuarium. Album świetnie brzmi, wykonaniu nie można absolutnie niczego zarzucić (szczególne brawa dla perkmana, bo produkuje się w naprawdę wyszukany sposób), klimat starego death metalu jest mocno wyczuwalny, a kolejne utwory (z wyjątkiem niepotrzebnego ambientowego przerywnika) całkiem sprawnie wbijają się w czaszkę, mimo iż melodii w nich tyle, co kot napłakał.

Amerykanie na Realms Of Exquisite Morbidity zaserwowali kawał porządnego death metalu w dobrze znanym, ale i ostro przemielonym stylu. Album wchodzi gładko i słucha się go z dużym zainteresowaniem, ale… Główny i w zasadzie jedyny problem polega na tym, że zespół właściwie nie dorzucił do tej wyświechtanej formuły niczego od siebie (chyba, że gęsto mieszającego perkmana?). Sam wysoki poziom muzyki może nie wystarczyć, żeby o tym krążku pamiętano za kilka lat.


ocena: 8/10
demo
Udostępnij:

26 stycznia 2023

Hydra Vein – Rather Death Than False Of Faith [1988]

Hydra Vein - Rather Death Than False Of Faith recenzja reviewWielka Brytania nigdy nie imponowała ilościowo w żadnym podgatunku Metalu. Co innego, jeśli chodzi o jakość – tutaj można się nieraz za głowę chwycić, ileż to jest ukrytych diamentów, o których praktycznie cały świat zapomniał. Czasem sami muzycy nie zdają sobie też z tego sprawy.

Co do zasady, przyjęło się powszechnie myśleć, że Angole w dużej mierze pominęli fazę Thrash Metalu, przeskakując praktycznie z NWOBHM na Death Metal/Grindcore. Ale to nie znaczy, że nie było niczego wartego polecenia – Onslaught, Sabbat, Virus, Slammer, Deathwish, Hellbastard, Xentrix, Anihilated, Acid Reign, czy właśnie Hydra Vein udowadniają, że Brytole i na tym polu mieli coś do powiedzenia. Oczywiście, jak to bywa z brytyjskimi zespołami, zawsze przewija się gdzieś w tle punkowy etos – jeśli nie w samej muzyce, to w postawie, podejściu i zadziornym, chamskim charakterze tworu.

Nie zamierzam się czepiać faktu, że grupa „interpretowała” na swoją modłę riffy Slayer’a (np. w „Rabid”, ale nie tylko), Cirith Ungol („The House”), albo S.O.D („Misanthropic”). Oryginalność tutaj nie istnieje wcale, nawet jak na tamte czasy. Obskurna, wredna produkcja dodaje osobowości, a syfiasta i tandetna okładka, choć boleśnie wali po oczach, jednocześnie pasuje jak ulał i trudno jest sobie wyobrazić inną. Również zdjęcia członków tejże formacji swym wieśniactwem wywołują raczej śmiech na sali, niż jakieś ciarki na plecach.

I właśnie w tym szaleństwie tkwi metoda – jest to uczciwy, bezpretensjonalny, solidny ochłap Thrash Metalu, który ani przez moment nie usypia, nawet gdy ma się do czynienia z siedmio-minutówką, która zresztą trafia się aż dwa razy na płycie. Czasem zdarzy się wolniejsze tempo, ale i tak kopie ono w dupsko aż miło. O dziwo, refreny (a czasem również i wersy) potrafią być wyraziste (np. „Crucifier”), co znacząco ułatwia obcowanie z materiałem, a melodie i solówki potrafią być nad wyraz zajebiaszcze (patrz początek „Right to Die”).

Od początku do końca dostajemy dokładnie to czego oczekujemy w życiu – prawdziwego Thrashowego łomotu, robionego przez fanów dla fanów. Jest to sympatyczny artefakt ze złotego okresu, kiedy nasza subkultura opierała się wyłącznie na młodych gniewnych, chcących się wyszumieć ponad wszystko i przelać swą nieokiełznaną energię na taśmę. Warto więc poznać, jeśli ktoś nigdy nie miał do tej pory styczności. Nie musicie mi dziękować.


ocena: 8/10
mutant
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/hydravein
Udostępnij:

23 stycznia 2023

Necrophagia – WhiteWorm Cathedral [2014]

Necrophagia - WhiteWorm Cathedral recenzja reviewKilljoy – człowiek legenda, twórca specyficznego death metalu mieszającego to, co w metalu śmierci kochamy najbardziej wraz ze slasherami lat 80 klasy B lub niżej. Na pierwszy rzut krucyfiksu połączenie wydające się być totalnie z dupy okazało się strzałem w 666. Czegoś takiego próżno było szukać na rynku muzycznym i bez dwóch zdań Necrophagia jest i będzie królem tego rodzaju hybrydy. Mnie osobiście zabolała śmierć tego człowieka, gdyż nigdy nie było mi dane usłyszeć bandu na żywo nad czym ubolewam. Śpieszmy się na koncerty, muzycy tak niespodziewanie odchodzą.

Zawał serca w 2018 roku zakończył życie (i tym samym zespół, którego Killjoy był mózgiem, duszą i… sercem) człowieka mogącego jeszcze spokojnie tworzyć kolejne cudeńka, gdyż nie przekroczył on nawet półwiecza. Celowo piszę cudeńka, gdyż ostatni album WhiteWorm Cathedral udowodnił, że Frank był w dobrej formie. 13 utworów to niemal godzinne doznania. Na nasze szczęście z rodzaju tych przyjemnych (dla sąsiadów może być to bardziej BDSM, ale kto by się tym przejmował?), dlatego też godzina zleci nam szybko. Kawałki są dość krótkie, trwają średnio około 3-4 minuty, więc o znużeniu nie ma mowy. Płyta wita nas utworem „Reborn Through Black Mass” dość typowym dla Necrophagii samplem z filmu. Oczywiście będzie to miało jeszcze miejsce kilka razy na przestrzeni płyty, ale jak zwykle, takowe intro świetnie przypomina nam z kim mamy tutaj do czynienia. Killjoy postawił na średnio-walcowate tempa idealne do pozbycia się nadmiaru łupieżu. Niemniej jednak, utwory takie jak „Elder Things” czy „Hexen Nacht” przypominają nam, że panowie grają tutaj death metal, a nie kołysanki. Płyta jako całość jest zajebiście solidna i trudno przyczepić się do któregokolwiek utworu, sugerując iż odstaje od reszty. Mój osobisty killer tej płyty to utwór „Coffins”, który długo gościł u mnie na telefonie w formie dzwonka. To za sprawą uroczego, filmowego wstępu.

Ostatnie dokonanie Necrophagii daje chyba to, co najważniejsze przy odsłuchu płyty, uczucie zarówno spełnienia, gdyż WhiteWorm Cathedral ugasi nasze pragnienie tego rodzaju metalu śmierci jak i wzbudzenie pragnienie na jeszcze więcej. Niestety nigdy już nic nowego nie usłyszymy. Całe szczęście dyskografia nie należy do ubogich, więc jest w czym przebierać.

Nie jest to dzikość Deicide, nie jest to głębia Morbid Angel, to po prostu i aż Necrophagia. Pozostaje mi tylko zaprosić was do tego Marszu Martwych Ciał!


ocena: 8,5/10
Lukas
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/NecrophagiaOfficial

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

20 stycznia 2023

Sulphurous – The Black Mouth Of Sepulchre [2021]

Sulphurous - The Black Mouth Of Sepulchre recenzja reviewBrawo, brawo, brawo! Po ciepło przyjętym debiucie Friborg i Tunkiewicz nie mieli wyjścia i musieli uznać, że Sulphurous jest projektem na tyle wartościowym, żeby go kontynuować, a Dark Descent, żeby dalej inwestować w nich pieniądze. Dobra to decyzja, bo muzyka tego duetu staje się coraz ciekawsza i bardziej wciągająca, a przy tym mocniej odróżnia się od pozostałych kapel, w których maczają paluchy.

Między „Dolorous Death Knell” a The Black Mouth Of Sepulchre nie ma oczywiście przepaści, ale ogólny progres jest jak najbardziej odczuwalny. Sulphurous całkiem sprawnie rozwijają tu swój pomysł na obskurne granie i chociaż nie pozbyli się wszelkich obcych naleciałości (głównie Incantation i Autopsy – korzystają z nich z umiarem), to udało im się stworzyć coś w dużym stopniu rozpoznawalnego. Muzycy wzięli to, co było najlepsze na debiucie, rozbudowali, zagęścili, podkręcili tempo i podali w soczystej oprawie brzmieniowej. A wszystko to bez utraty wcześniejszego zgniłego klimatu.

Utwory są dość długie i rozwijają się raczej powoli, jednak nie są pozbawione gwałtownych zrywów i specyficznej dramaturgii, dzięki którym ewidentnie zyskały na wyrazistości i łatwiej się w nich zatopić. Mimo dużej spójności i podobnej konstrukcji, każdy kawałek ma w sobie coś charakterystycznego, czego później wyczekuje się przy kolejnych przesłuchaniach, więc o nudzie czy monotonii nie może być mowy. Podobnie jak na debiucie, mocnym punktem The Black Mouth Of Sepulchre są pozbawione lukru melodie oraz nawarstwiające się solówki, które nieraz ciągną się i przez pół numeru. No właśnie, solówki… W tej kwestii Sulphurous również się rozwinęli, bo gitarowym popisom towarzyszą także perkusyjne (co najlepiej słychać w końcówkach „Emanated Trepidation” czy „Shadows Writhing Like Black Wings”), przez co muzyka brzmi intensywniej i bardziej technicznie.

Sulphurous na The Black Mouth Of Sepulchre udowodnili, że z tej, było nie było, oklepanej formuły można jeszcze sporo wycisnąć, wystarczy tylko mieć do niej odpowiednie (nieortodoksyjne) podejście i odrobinę odwagi, żeby zrobić coś inaczej. Ja w każdym razie jestem bardzo ciekaw, w jakim kierunku rozwiną się na następnym krążku.


ocena: 8/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/Sulphurous-1830777203674450/

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

17 stycznia 2023

HatePlow – The Only Law Is Survival [2000]

HatePlow - The Only Law Is Survival recenzja reviewDobry sequel, to taki, gdzie zespół wykorzystuje swoje nabyte doświadczenie, myśli nad tym co wyszło im dobrze, a co źle, robi drobne korekty i zwiększa swój budżet, aby zaprezentować swoją wizję w pełnej krasie. Nie Hateplow. Ci panowie stwierdzili, że tym razem uwydatnią mocniej wpływy Grindcore’u i przyśpieszą tempo.

Przed Kyle Simonsem wciąż czekały 2 lata, zanim w końcu zagrowlował na płycie Malevolent Creation. Na perkusji zagrał tym razem ze wszech miar utalentowany Dave Culross, a na basie Doug Humlack (z Hibernus Mortus). Reszta, czyli Barrett + Fasciana bez zmian i wciąż na poziomie.

Spotykamy się ze zdecydowanie większą siłą rażenia, bez udziwnień i dodatków. Od początku do końca dostarczany jest Deathgrind wysokiej klasy. Ponownie jak poprzednio, płyta zaczyna pokazywać swój charakter gdzieś od połowy, czyli 6 tracku. Na wyróżnienie zasługuje najdłuższa piosenka na płycie, „Incarcerated” (4 minuty), z wyrazistym momentem przewodnim i słodziutkim basowym intrem. Większość płyty jest jednak wypełniona krótszymi i prostszymi ciosami.

Na specjalną uwagę zasługują też bardzo dobrze napisane liryki, z moim faworytem „Should I Care?” na czele (polecam przeczytać). Mniej uwagi jest tym razem poświęcone perwersjom, a więcej szarej codzienności i wyalienowaniu. Mało który zespół potrafił tak trafnie dobrać słowa i streścić dosadnie bolączki współczesnego świata pełnego egoizmu i hipokryzji.

Całościowo album jest krótki, bo niecałe 35 minut, czyli w sam raz, żeby nasycić, a jednocześnie nie przedobrzyć. Ogólnie oceniam ten twór ciutek niżej niż debiut Hateplow, ale to wciąż jest muzyka godna uwagi i warto poświęcić troszkę więcej czasu, aby należycie docenić kompozycje.

CIEKAWOSTKA:
  • Przy wykonywaniu „Fuck the Millenium” na koncertach zespół używał efektu, który zniekształcał lekko głos na bardziej komputerowy i metaliczny.
ocena: 8/10
mutant
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/pages/Hateplow/148381971849699

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

14 stycznia 2023

Hyperdontia – Hideous Entity [2021]

Hyperdontia - Hideous Entity recenzja reviewByłem niezwykle ciekaw, co też muzycy Hyperdontia wysmażą na następcy wyjątkowo udanego debiutu, o ile oczywiście wcześniej nie rozejdą się w cholerę do innych zajęć, na brak których raczej nie narzekają. Pierwsza dobra wiadomość – nie rozeszli się. Druga dobra wiadomość – nie zawiedli oczekiwań, a już na pewno nie rozczarowali. Hideous Entity jest kolejnym świetnym albumem w ich dorobku, choć, co zaskakujące, nieco innym od „Nexus Of Teeth”. I od Incantation.

Na swojej drugiej płycie ta międzynarodowa ekipa wyraźnie oddaliła się od surowej stylistyki debiutu oraz ich głównej inspiracji, co moim zdaniem tylko wyszło im na dobre. Choć bez wprowadzania rewolucyjnych zmian, zespół poszedł w zindywidualizowanym kierunku, więc nie mam obaw, że Hideous Entity przepadnie w zalewie podobnych wydawnictw. Wciąż mamy do czynienia z ponurym i klasycznym w formie death metalem, ale podanym za pomocą mocniej zróżnicowanych i ciekawszych środków wyrazu. Hyperdontia bardzo słusznie zachowali znaną z „Nexus Of Teeth” czytelność muzyki oraz podejście do riffów, rozwinęli natomiast struktury oraz zmysł melodyczny.

Hideous Entity to osiem rozbudowanych i zgrabnie zaaranżowanych utworów, które oprócz typowej death’owej sieczki zawierają sporo czepliwych momentów („Grinding Teeth” i „Impervious Veil” są wręcz zadziwiająco chwytliwe) i przyjemnych urozmaiceń, dzięki którym płyta Hyperdontia, choć wewnętrznie spójna, nie zamienia się w jednolitego kloca. Duża w tym zasługa klasycznie potraktowanych solówek, dobrze obliczonych zmian tempa (Tunkiewicz cacanie reguluje dynamikę numerów) oraz… efektownych partii basu. Już samo wspomnienie o obecności basu w kontekście tak grającego zespołu może dziwić, tymczasem Malik Çamlica dostał na tyle dużo swobody i przestrzeni, że tu i ówdzie (choćby w „Beast Within” i „Snakes Of Innards”) pozwolił sobie na solówkę. Może to i nie ten poziom, co Beyond Creation i Obscura, ale wyszło fajnie i do pewnego stopnia oryginalnie.

Teksty na Hideous Entity są napisane trochę lepiej niż te na debiucie, jednak dalej w żaden sposób nie odbiegają od deathmetalowych standardów. Ot jakiś pretekst, żeby wokalista nie musiał się ograniczać do monosylab. Co innego brzmienie materiału, bo tu różnice szybko rzucają się w uszy. Na drugiej płycie muzyka Hyperdontia zyskała na głębi i ciężarze, przez co z większą mocą trafia do słuchacza. Poszczególne instrumenty brzmią pełniej i czyściej (tu ponownie trzeba zwrócić uwagę na bas), a mimo to całość nie straciła podziemnego charakteru.

Muzycy Hyperdontia doskonale wiedzą, jak powinien przebiegać rozwój zespołu: stopniowo, bez ciśnienia i w niewymuszony sposób. Zmian nie musi być dużo, ważne, żeby były odczuwalne i miały realny wpływ na końcowy rezultat. To dlatego na Hideous Entity wszystko się zgadza.


ocena: 8/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/hyperdontia

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

11 stycznia 2023

Dark Millennium – Diana Read Peace [1993]

Dark Millennium - Diana Read Peace recenzja reviewJest mnóstwo słów, które chciałoby się napisać, a które szybko znikają w momencie naciskania klawiatury. Zresztą, nieraz jest za późno, aby był jakikolwiek sens coś powiedzieć i pozostaje tylko głucha otchłań, do której można krzyczeć w niebogłosy, a która w odpowiedzi będzie milczeć bez echa.

Tak nietypowo zaczynając recenzję, przedstawiam wam klimacik drugiego albumu niezwykle frapującej, a zarazem fascynującej niemieckiej formacji, który wyszedł w płodnej epoce Metalu, gdzie każdy zastanawiał się w jakim kierunku popchać swój rozwój artystyczny i nie przejmował się „standardami”. Myli się jednak ten, co spodziewa się tu gotyckich cierpień i melancholijno-romantycznych uniesień. Mrok i upiornie zagrane melodie tworzą ścieżkę dźwiękową abstrakcji i różnorakich udręk ludzkiego umysłu, zwłaszcza tych zadawanych przez nas samych.

Pisanie recek do tego typu płyt jest o tyle trudne, że nie ma ono do końca sensu. Wędrówka przez meandry dźwięków będzie wymagać czasem zdrowia i cierpliwości. Nie ma też obietnicy, że na końcu długiej ścieżki nastąpi jakieś wyjaśnienie w głowie i że zakończenie będzie satysfakcjonujące. Dla każdego ta podróż będzie miała inny wymiar i znaczenie. Część osób zniechęci się na samym początku, niektórzy polegną w środku i tylko nieliczni docenią ten album jako arcydzieło, którym jest.

Nie będę się rozpisywać o eksperymentach, zabawie progresją i strukturami, ani chwalił za zgrabne połączenie typowego Death Metalowego uderzenia z delikatnością elementów Jazz/Fusion. Raz, że nie jestem w tym za dobry i nie chcę udawać „yntelygentnego znafcę”, dwa, że nie chcę wam spoilerować frajdy z odkrywania muzyki samodzielnie. A jest ogrom bogactwa elementów, których część skojarzy się wam z Anathemą i Phlebothomized, a inne będą wręcz przypominać odległe klimaty gatunkowe jak Soundgarden czy Alt. Metal.

Nie zżymajcie się też na mnie, że poszedłem na łatwiznę i wybrałem enigmatyczność i niebezpośredniość. Każdy inny wybór i próba pójścia w kierunku banalnej, standardowej krytyki muzycznej byłaby rozczarowująca, niekompletna i tak naprawdę obraziłaby was, jako czytelników.

Miałem coś wspomnieć o przypadkowym kaszlnięciu w jednej z piosenek, które nie zostało usunięte (nie wiedzieć czemu), ale potraktujcie to jako test z uważnego słuchania i możecie śmiało pisać w komentarzach, kiedy ma ono miejsce.


ocena: 9/10
mutant
oficjalna strona: www.darkmillennium.de

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

8 stycznia 2023

Sphere – Blood Era [2022]

Sphere - Blood Era recenzja reviewJeszcze nie tak dawno trząchałem dynią na koncercie w ramach promocji „Mindless Mass”, a tu Sphere atakuje z kolejnym, już czwartym krążkiem. Hmmm… momencik… gdzie ten kalkulator… [przerwa na skomplikowane obliczenia] Jebłem się, bowiem Blood Era od poprzednika dzieli aż siedem lat, które zleciały mi nie wiadomo na czym. Wiem natomiast, co w międzyczasie działo się z zespołem – kompletnie się posypał, w rezultacie na placu boju ostał się jeno Th0rn, który musiał od podstaw zmontować nową ekipę.

Jako że w Sphere zmienili się ludzie odpowiedzialni za muzykę, to i siłą rzeczy zmieniła się sama muzyka. Wciąż mamy do czynienia z dość technicznym i brutalnym (bardziej niż kiedykolwiek wcześniej) death metalem, ale zbudowanym i podanym w nieco inny sposób. Na Blood Era zachowano poziom różnorodności poprzednika, jednak dokonano tego przy użyciu mniej skrajnych środków, więc nie usłyszycie już chociażby czystych wokali. Nowy materiał zespołu jest wypadkową tego, co na zaawansowanym etapie kariery robili klasycy (Carcass, Deicide, Malevolent Creation) z bardziej nowoczesnym podejściem do ekstremalnych dźwięków (Aborted, Emeth, Benighted, Dying Fetus), zahaczającym niebezpiecznie nawet o deathcore. Stąd też w utworach obok siebie występują rytmiczne napierdalanki w średnich tempach, cacane melodyjne solówki (w tym jedna zagrana przez Wiadomo Kogo), absurdalne gravity blasty (dobrze słyszę?), klimatyczne wstawki czy pojebane riffy oparte na sweepach.

Trzy kwadranse Blood Era są pełne dowodów na to, że twórcy materiału orientują się w arkanach współczesnego death metalu, dobrze się czują w tym stylu i nie ciągnie ich zbytnio do wykraczania poza jego ramy. Dzięki temu dostaliśmy album odpowiednio spójny, nienagannie zagrany i ponad wszelką wątpliwość ukierunkowany na ekstremę. Serio, niewiele kapel w kraju może sobie pozwolić na nakurw w takich tempach, z jakimi musimy się zmierzyć w „Icon Of Sin”, „I Am Death Incarnate” czy dopakowanym efektownymi solówkami „Nails”. To już jest wyższa szkoła jazdy i prawdziwy wycisk dla muzyków, zwłaszcza dla perkusisty.

Przy tak mocnej produkcji dziury w całym można szukać tylko na siłę, toteż moje uwagi są właśnie na takim poziomie. Po pierwsze, pozbyłbym się wszystkich elektronicznych oraz klimatycznych dodatków (intra, outra itp.) – w ten sposób płyta byłaby ociupinę krótsza i jeszcze bardziej zwarta. Po drugie, na przyszłość, zastanowiłbym się, czy nie zrezygnować z wpływów klasyki i pójść w nowoczesne wyziewy – wewnętrzna spójność muzyki bardzo by na tym zyskała.

Jak więc widać, Blood Era to kawał porządnego death metalu o wysokim współczynniku brutalności, który (jeszcze) nie zatracił bardziej ludzkich cech. Sphere dopilnowali, żeby ogólne pierdolnięcie nie przesłoniło przystępności muzyki, więc płyty słucha się z przyjemnością do ostatniego — a przy okazji najlepszego — kawałka.


ocena: 8/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/sphereband
Udostępnij:

5 stycznia 2023

Defleshed – Grind Over Matter [2022]

Defleshed - Grind Over Matter recenzja reviewO witam cię skarbie. Kopę lat. Brakowało mi twojego ciałka. Defleshed to zasłużona kapela, która jest nazywana Death/Thrash, choć ja jeszcze słyszę elementy Grind. Po długiej przerwie postanowili powrócić i zrobić coś nowego. Niby wszystko spoko.

Do Defleshed żywię uczucia ze względu na moje pierwsze miłostki Death Metalowe, w których oni brali udział. Jak mało która kapela, wydawali mi się bohaterami Death Metalu. 17 lat minęło od ich ostatniej, wyśmienitej płyty (jak zresztą mieli w zwyczaju). Ich nagły powrót przyjąłem z entuzjazmem, spodziewając się kolejnego hitu. I niestety czuję się troszeczkę rozczarowany… Nie, to złe słowo, czuję się urażony tym powrotem.

Jest to album tak banalny, że aż jestem wkurwiony. Przypomnę, że na perkusji jest Matte Modin, jeden z lepszych skandynawskich pałkerów. To nawet on tutaj nie za bardzo się stara popisać, zamiast tego prezentując typowo słabe, punkowe rytmy. Nie ma też utworów, które wcześniej rozrywały dupę. Za dużo tutaj zżynania z Carcass, tyle że tego nowszego. Ja bym nawet nie miał nic przeciwko gdyby plagiatowali „Symphony of Sickness”, ale oni zżynają z „Surgical Steel”. Wszystko jest takie zwykłe, bez polotu i uczucia.

Nie pomaga też fakt, że pojawiają się moi ukochani huligani z F.K.U. jako backing vocals. No niestety, to nie jest ten poziom, to nie jest ta stylówa, to nie jest to piękno, nie te riffy, nie ten groove, nie ten nic. Płyta brzmi miałko, przeciętnie, jak coś, co mógł stworzyć tylko nowicjusz. Jest mi bardzo przykro i idę się napić, bo byłem szczerze napalony na ich powrót. Kto jak kto, ale oni akurat umieli zagrać. Ale chyba już nie umieją. Mogli nie wracać. Świetność w przypadku Defleshed to już tylko i wyłącznie czas przeszły.


ocena: 5/10
mutant
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/defleshedofficial



Udostępnij:

2 stycznia 2023

Cinis – Lies That Comfort Me [2022]

Cinis - Lies That Comfort Me recenzja reviewByłem przekonany, że po dwóch udanych płytach — inna sprawa, że wydanych w dość dużej rozpiętości czasowej — nazwa Cinis na dobre zagości w świadomości maniaków death metalu i zespół będzie miał już z górki, a przynajmniej wypracuje sobie dobry punkt wyjścia do dalszej ekspansji na światowych rynkach. Nic, kurwa, bardziej mylnego! Musiało upłynąć aż osiem lat, żebyśmy mogli się cieszyć krążkiem numer trzy – najlepszym w ich dorobku.

Cinis wraca w lekko odmienionym składzie, ale z niezmienionym podejściem do grania. Lies That Comfort Me to czysty gatunkowo death metal oparty na klasycznych amerykańskich wzorcach. Może nie nazwałbym go zwyczajnym (bo to określenie ma jednak pejoratywne konotacje), ale normalnym już tak – wiecie, taki bez dziwactw czy śladu nowoczesnych wpływów, ale i bez syfu i „oldskulowania” na siłę.

Choć materiał jest krótszy od poprzedniego, wydaje mi się, że jest od niego bardziej zróżnicowany i więcej się w nim dzieje. Poszczególne utwory mają sporo indywidualnych wyróżników, więc nie szans pomylić np. „Maladies” z „Assembly” (ta miazga w riffach!) czy „Cutie”. Duża w tym zasługa zwartych i dopracowanych aranżacji z paroma mocniej zakręconymi partiami gitar i urozmaiconym biciem perkusisty. Ponadto miłym dodatkiem są pojawiające się w części utworów solówki – z jednej strony intensywne, a z drugiej dość chwytliwe (swoją drogą melodia z „Inundation” jest dziwnie znajoma…) i fajnie poprowadzone.

Osoby zaznajomione z poprzednimi płytami Cinis z pewnością zauważą, że Lies That Comfort Me w stosunku do nich straciła trochę na masywności brzmienia. Stało się tak dlatego, że tym razem tylko mix i mastering były robione w Hertz’u, bo same nagrania wziął na siebie gitarzysta zespołu. Plus jest taki, że w ten sposób nie mamy tu typowej, taśmowej produkcji Hertz’a; minusem natomiast jest zbyt duża, jak dla mnie, kompresja instrumentów. Drobne uwagi mam również do końcówek „Aegis” i „Lorem Ipsum”, które zostały odrobinę przeciągnięte – kilka sekund/powtórzeń mniej, a rezultat byłby lepszy.

Brawa dla chłopaków, że jeszcze im się chce i wciąż potrafią zagrać death metal z prawdziwego zdarzenia, kiedy inni już dawno zwinęli manatki albo przerzucili się na bardziej dochodowe hobby. Jeśli nie przepadacie za tradycyjnie podanym death metalem, na Lies That Comfort Me nie znajdziecie niczego, co nagle miałoby zmienić wasze podejście do tej muzyki, jeśli tak – dostaniecie mnóstwo elementów, które was w tej fascynacji utwierdzą.


ocena: 8/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/cinisofficial

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij: