29 stycznia 2023

Malignant Altar – Realms Of Exquisite Morbidity [2021]

Malignant Altar – Realms Of Exquisite Morbidity recenzja reviewDo czego to ludzie są zdolni, kiedy im się nudzi i mają za dużo pieniędzy. Jedni zakładają sobie jakieś lewe fundacje i zasrywają kraj prostacką kato-propagandą, inni kupują serwisy społecznościowe, żeby przywracać konta zbanowanym kolegom-kretynom, a jeszcze inni powołują do życia 68415 kapelę nawalającą staroszkolny death metal. Żeby za dużo nie rzucać kurwami, zajmę się tylko tą trzecią grupą.

Malignant Altar został powołany do życia w 2018 roku przez paru dosyć doświadczonych muzyków, którzy w trakcie swojej „kariery” przewinęli się przez kilka mniej lub bardziej znanych grup. Pograli chwilę, dorobili się dwóch demówek i debiutu, po czym już w 2022, przyciśnięci przez prozę życia, zakończyli działalność. W sumie norma, biografia jakich wiele. Chociaż… Ciekawostką może być fakt, że w zespół było zaangażowanych aż trzech kolesi, którzy byli/są związani z Oceans Of Slumber — a więc kapelą stylistycznie oddaloną od Malignant Altar o lata świetlne — a których wkład w Realms Of Exquisite Morbidity jest zdaje się największy.

Debiut MMalignant Altar to nieco ponad pół godziny pierwotnego death metalu jednoznacznie nawiązującego do początków lat .90 XX wieku i wczesnych nagrań Morbid Angel, Incantation, Bolt Thrower czy Autopsy. Amerykanie mają do zaoferowania dobrze przemyślane riffy, które raz miażdżą, raz śmigają, perkusję, która nawala bardzo gęsto, choć głównie w umiarkowanych tempach oraz wokalistę, który wydaje z siebie ledwo zrozumiałe pomruki. Całość podano na miarę obecnych czasów, dbając o odpowiednie proporcje między syfem a czytelnością. W sumie norma, płyta jakich wiele.

Oryginalność nie jest najmocniejszą stroną Realms Of Exquisite Morbidity i nie da się ukryć, że materiał Malignant Altar jakoś znacząco (w tym także poziomem) nie odbiega od tego, co z niezłym rezultatem produkują Tomb Mold czy Ossuarium. Album świetnie brzmi, wykonaniu nie można absolutnie niczego zarzucić (szczególne brawa dla perkmana, bo produkuje się w naprawdę wyszukany sposób), klimat starego death metalu jest mocno wyczuwalny, a kolejne utwory (z wyjątkiem niepotrzebnego ambientowego przerywnika) całkiem sprawnie wbijają się w czaszkę, mimo iż melodii w nich tyle, co kot napłakał.

Amerykanie na Realms Of Exquisite Morbidity zaserwowali kawał porządnego death metalu w dobrze znanym, ale i ostro przemielonym stylu. Album wchodzi gładko i słucha się go z dużym zainteresowaniem, ale… Główny i w zasadzie jedyny problem polega na tym, że zespół właściwie nie dorzucił do tej wyświechtanej formuły niczego od siebie (chyba, że gęsto mieszającego perkmana?). Sam wysoki poziom muzyki może nie wystarczyć, żeby o tym krążku pamiętano za kilka lat.


ocena: 8/10
demo
Udostępnij:

26 stycznia 2023

Hydra Vein – Rather Death Than False Of Faith [1988]

Hydra Vein - Rather Death Than False Of Faith recenzja reviewWielka Brytania nigdy nie imponowała ilościowo w żadnym podgatunku Metalu. Co innego, jeśli chodzi o jakość – tutaj można się nieraz za głowę chwycić, ileż to jest ukrytych diamentów, o których praktycznie cały świat zapomniał. Czasem sami muzycy nie zdają sobie też z tego sprawy.

Co do zasady, przyjęło się powszechnie myśleć, że Angole w dużej mierze pominęli fazę Thrash Metalu, przeskakując praktycznie z NWOBHM na Death Metal/Grindcore. Ale to nie znaczy, że nie było niczego wartego polecenia – Onslaught, Sabbat, Virus, Slammer, Deathwish, Hellbastard, Xentrix, Anihilated, Acid Reign, czy właśnie Hydra Vein udowadniają, że Brytole i na tym polu mieli coś do powiedzenia. Oczywiście, jak to bywa z brytyjskimi zespołami, zawsze przewija się gdzieś w tle punkowy etos – jeśli nie w samej muzyce, to w postawie, podejściu i zadziornym, chamskim charakterze tworu.

Nie zamierzam się czepiać faktu, że grupa „interpretowała” na swoją modłę riffy Slayer’a (np. w „Rabid”, ale nie tylko), Cirith Ungol („The House”), albo S.O.D („Misanthropic”). Oryginalność tutaj nie istnieje wcale, nawet jak na tamte czasy. Obskurna, wredna produkcja dodaje osobowości, a syfiasta i tandetna okładka, choć boleśnie wali po oczach, jednocześnie pasuje jak ulał i trudno jest sobie wyobrazić inną. Również zdjęcia członków tejże formacji swym wieśniactwem wywołują raczej śmiech na sali, niż jakieś ciarki na plecach.

I właśnie w tym szaleństwie tkwi metoda – jest to uczciwy, bezpretensjonalny, solidny ochłap Thrash Metalu, który ani przez moment nie usypia, nawet gdy ma się do czynienia z siedmio-minutówką, która zresztą trafia się aż dwa razy na płycie. Czasem zdarzy się wolniejsze tempo, ale i tak kopie ono w dupsko aż miło. O dziwo, refreny (a czasem również i wersy) potrafią być wyraziste (np. „Crucifier”), co znacząco ułatwia obcowanie z materiałem, a melodie i solówki potrafią być nad wyraz zajebiaszcze (patrz początek „Right to Die”).

Od początku do końca dostajemy dokładnie to czego oczekujemy w życiu – prawdziwego Thrashowego łomotu, robionego przez fanów dla fanów. Jest to sympatyczny artefakt ze złotego okresu, kiedy nasza subkultura opierała się wyłącznie na młodych gniewnych, chcących się wyszumieć ponad wszystko i przelać swą nieokiełznaną energię na taśmę. Warto więc poznać, jeśli ktoś nigdy nie miał do tej pory styczności. Nie musicie mi dziękować.


ocena: 8/10
mutant
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/hydravein

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

23 stycznia 2023

Necrophagia – WhiteWorm Cathedral [2014]

Necrophagia - WhiteWorm Cathedral recenzja reviewKilljoy – człowiek legenda, twórca specyficznego death metalu mieszającego to, co w metalu śmierci kochamy najbardziej wraz ze slasherami lat 80 klasy B lub niżej. Na pierwszy rzut krucyfiksu połączenie wydające się być totalnie z dupy okazało się strzałem w 666. Czegoś takiego próżno było szukać na rynku muzycznym i bez dwóch zdań Necrophagia jest i będzie królem tego rodzaju hybrydy. Mnie osobiście zabolała śmierć tego człowieka, gdyż nigdy nie było mi dane usłyszeć bandu na żywo nad czym ubolewam. Śpieszmy się na koncerty, muzycy tak niespodziewanie odchodzą.

Zawał serca w 2018 roku zakończył życie (i tym samym zespół, którego Killjoy był mózgiem, duszą i… sercem) człowieka mogącego jeszcze spokojnie tworzyć kolejne cudeńka, gdyż nie przekroczył on nawet półwiecza. Celowo piszę cudeńka, gdyż ostatni album WhiteWorm Cathedral udowodnił, że Frank był w dobrej formie. 13 utworów to niemal godzinne doznania. Na nasze szczęście z rodzaju tych przyjemnych (dla sąsiadów może być to bardziej BDSM, ale kto by się tym przejmował?), dlatego też godzina zleci nam szybko. Kawałki są dość krótkie, trwają średnio około 3-4 minuty, więc o znużeniu nie ma mowy. Płyta wita nas utworem „Reborn Through Black Mass” dość typowym dla Necrophagii samplem z filmu. Oczywiście będzie to miało jeszcze miejsce kilka razy na przestrzeni płyty, ale jak zwykle, takowe intro świetnie przypomina nam z kim mamy tutaj do czynienia. Killjoy postawił na średnio-walcowate tempa idealne do pozbycia się nadmiaru łupieżu. Niemniej jednak, utwory takie jak „Elder Things” czy „Hexen Nacht” przypominają nam, że panowie grają tutaj death metal, a nie kołysanki. Płyta jako całość jest zajebiście solidna i trudno przyczepić się do któregokolwiek utworu, sugerując iż odstaje od reszty. Mój osobisty killer tej płyty to utwór „Coffins”, który długo gościł u mnie na telefonie w formie dzwonka. To za sprawą uroczego, filmowego wstępu.

Ostatnie dokonanie Necrophagii daje chyba to, co najważniejsze przy odsłuchu płyty, uczucie zarówno spełnienia, gdyż WhiteWorm Cathedral ugasi nasze pragnienie tego rodzaju metalu śmierci jak i wzbudzenie pragnienie na jeszcze więcej. Niestety nigdy już nic nowego nie usłyszymy. Całe szczęście dyskografia nie należy do ubogich, więc jest w czym przebierać.

Nie jest to dzikość Deicide, nie jest to głębia Morbid Angel, to po prostu i aż Necrophagia. Pozostaje mi tylko zaprosić was do tego Marszu Martwych Ciał!


ocena: 8,5/10
Lukas
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/NecrophagiaOfficial

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

20 stycznia 2023

Sulphurous – The Black Mouth Of Sepulchre [2021]

Sulphurous - The Black Mouth Of Sepulchre recenzja reviewBrawo, brawo, brawo! Po ciepło przyjętym debiucie Friborg i Tunkiewicz nie mieli wyjścia i musieli uznać, że Sulphurous jest projektem na tyle wartościowym, żeby go kontynuować, a Dark Descent, żeby dalej inwestować w nich pieniądze. Dobra to decyzja, bo muzyka tego duetu staje się coraz ciekawsza i bardziej wciągająca, a przy tym mocniej odróżnia się od pozostałych kapel, w których maczają paluchy.

Między „Dolorous Death Knell” a The Black Mouth Of Sepulchre nie ma oczywiście przepaści, ale ogólny progres jest jak najbardziej odczuwalny. Sulphurous całkiem sprawnie rozwijają tu swój pomysł na obskurne granie i chociaż nie pozbyli się wszelkich obcych naleciałości (głównie Incantation i Autopsy – korzystają z nich z umiarem), to udało im się stworzyć coś w dużym stopniu rozpoznawalnego. Muzycy wzięli to, co było najlepsze na debiucie, rozbudowali, zagęścili, podkręcili tempo i podali w soczystej oprawie brzmieniowej. A wszystko to bez utraty wcześniejszego zgniłego klimatu.

Utwory są dość długie i rozwijają się raczej powoli, jednak nie są pozbawione gwałtownych zrywów i specyficznej dramaturgii, dzięki którym ewidentnie zyskały na wyrazistości i łatwiej się w nich zatopić. Mimo dużej spójności i podobnej konstrukcji, każdy kawałek ma w sobie coś charakterystycznego, czego później wyczekuje się przy kolejnych przesłuchaniach, więc o nudzie czy monotonii nie może być mowy. Podobnie jak na debiucie, mocnym punktem The Black Mouth Of Sepulchre są pozbawione lukru melodie oraz nawarstwiające się solówki, które nieraz ciągną się i przez pół numeru. No właśnie, solówki… W tej kwestii Sulphurous również się rozwinęli, bo gitarowym popisom towarzyszą także perkusyjne (co najlepiej słychać w końcówkach „Emanated Trepidation” czy „Shadows Writhing Like Black Wings”), przez co muzyka brzmi intensywniej i bardziej technicznie.

Sulphurous na The Black Mouth Of Sepulchre udowodnili, że z tej, było nie było, oklepanej formuły można jeszcze sporo wycisnąć, wystarczy tylko mieć do niej odpowiednie (nieortodoksyjne) podejście i odrobinę odwagi, żeby zrobić coś inaczej. Ja w każdym razie jestem bardzo ciekaw, w jakim kierunku rozwiną się na następnym krążku.


ocena: 8/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/Sulphurous-1830777203674450/

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

17 stycznia 2023

HatePlow – The Only Law Is Survival [2000]

HatePlow - The Only Law Is Survival recenzja reviewDobry sequel, to taki, gdzie zespół wykorzystuje swoje nabyte doświadczenie, myśli nad tym co wyszło im dobrze, a co źle, robi drobne korekty i zwiększa swój budżet, aby zaprezentować swoją wizję w pełnej krasie. Nie Hateplow. Ci panowie stwierdzili, że tym razem uwydatnią mocniej wpływy Grindcore’u i przyśpieszą tempo.

Przed Kyle Simonsem wciąż czekały 2 lata, zanim w końcu zagrowlował na płycie Malevolent Creation. Na perkusji zagrał tym razem ze wszech miar utalentowany Dave Culross, a na basie Doug Humlack (z Hibernus Mortus). Reszta, czyli Barrett + Fasciana bez zmian i wciąż na poziomie.

Spotykamy się ze zdecydowanie większą siłą rażenia, bez udziwnień i dodatków. Od początku do końca dostarczany jest Deathgrind wysokiej klasy. Ponownie jak poprzednio, płyta zaczyna pokazywać swój charakter gdzieś od połowy, czyli 6 tracku. Na wyróżnienie zasługuje najdłuższa piosenka na płycie, „Incarcerated” (4 minuty), z wyrazistym momentem przewodnim i słodziutkim basowym intrem. Większość płyty jest jednak wypełniona krótszymi i prostszymi ciosami.

Na specjalną uwagę zasługują też bardzo dobrze napisane liryki, z moim faworytem „Should I Care?” na czele (polecam przeczytać). Mniej uwagi jest tym razem poświęcone perwersjom, a więcej szarej codzienności i wyalienowaniu. Mało który zespół potrafił tak trafnie dobrać słowa i streścić dosadnie bolączki współczesnego świata pełnego egoizmu i hipokryzji.

Całościowo album jest krótki, bo niecałe 35 minut, czyli w sam raz, żeby nasycić, a jednocześnie nie przedobrzyć. Ogólnie oceniam ten twór ciutek niżej niż debiut Hateplow, ale to wciąż jest muzyka godna uwagi i warto poświęcić troszkę więcej czasu, aby należycie docenić kompozycje.

CIEKAWOSTKA:
  • Przy wykonywaniu „Fuck the Millenium” na koncertach zespół używał efektu, który zniekształcał lekko głos na bardziej komputerowy i metaliczny.
ocena: 8/10
mutant
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/pages/Hateplow/148381971849699

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

14 stycznia 2023

Hyperdontia – Hideous Entity [2021]

Hyperdontia - Hideous Entity recenzja reviewByłem niezwykle ciekaw, co też muzycy Hyperdontia wysmażą na następcy wyjątkowo udanego debiutu, o ile oczywiście wcześniej nie rozejdą się w cholerę do innych zajęć, na brak których raczej nie narzekają. Pierwsza dobra wiadomość – nie rozeszli się. Druga dobra wiadomość – nie zawiedli oczekiwań, a już na pewno nie rozczarowali. Hideous Entity jest kolejnym świetnym albumem w ich dorobku, choć, co zaskakujące, nieco innym od „Nexus Of Teeth”. I od Incantation.

Na swojej drugiej płycie ta międzynarodowa ekipa wyraźnie oddaliła się od surowej stylistyki debiutu oraz ich głównej inspiracji, co moim zdaniem tylko wyszło im na dobre. Choć bez wprowadzania rewolucyjnych zmian, zespół poszedł w zindywidualizowanym kierunku, więc nie mam obaw, że Hideous Entity przepadnie w zalewie podobnych wydawnictw. Wciąż mamy do czynienia z ponurym i klasycznym w formie death metalem, ale podanym za pomocą mocniej zróżnicowanych i ciekawszych środków wyrazu. Hyperdontia bardzo słusznie zachowali znaną z „Nexus Of Teeth” czytelność muzyki oraz podejście do riffów, rozwinęli natomiast struktury oraz zmysł melodyczny.

Hideous Entity to osiem rozbudowanych i zgrabnie zaaranżowanych utworów, które oprócz typowej death’owej sieczki zawierają sporo czepliwych momentów („Grinding Teeth” i „Impervious Veil” są wręcz zadziwiająco chwytliwe) i przyjemnych urozmaiceń, dzięki którym płyta Hyperdontia, choć wewnętrznie spójna, nie zamienia się w jednolitego kloca. Duża w tym zasługa klasycznie potraktowanych solówek, dobrze obliczonych zmian tempa (Tunkiewicz cacanie reguluje dynamikę numerów) oraz… efektownych partii basu. Już samo wspomnienie o obecności basu w kontekście tak grającego zespołu może dziwić, tymczasem Malik Çamlica dostał na tyle dużo swobody i przestrzeni, że tu i ówdzie (choćby w „Beast Within” i „Snakes Of Innards”) pozwolił sobie na solówkę. Może to i nie ten poziom, co Beyond Creation i Obscura, ale wyszło fajnie i do pewnego stopnia oryginalnie.

Teksty na Hideous Entity są napisane trochę lepiej niż te na debiucie, jednak dalej w żaden sposób nie odbiegają od deathmetalowych standardów. Ot jakiś pretekst, żeby wokalista nie musiał się ograniczać do monosylab. Co innego brzmienie materiału, bo tu różnice szybko rzucają się w uszy. Na drugiej płycie muzyka Hyperdontia zyskała na głębi i ciężarze, przez co z większą mocą trafia do słuchacza. Poszczególne instrumenty brzmią pełniej i czyściej (tu ponownie trzeba zwrócić uwagę na bas), a mimo to całość nie straciła podziemnego charakteru.

Muzycy Hyperdontia doskonale wiedzą, jak powinien przebiegać rozwój zespołu: stopniowo, bez ciśnienia i w niewymuszony sposób. Zmian nie musi być dużo, ważne, żeby były odczuwalne i miały realny wpływ na końcowy rezultat. To dlatego na Hideous Entity wszystko się zgadza.


ocena: 8/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/hyperdontia

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

11 stycznia 2023

Dark Millennium – Diana Read Peace [1993]

Dark Millennium - Diana Read Peace recenzja reviewJest mnóstwo słów, które chciałoby się napisać, a które szybko znikają w momencie naciskania klawiatury. Zresztą, nieraz jest za późno, aby był jakikolwiek sens coś powiedzieć i pozostaje tylko głucha otchłań, do której można krzyczeć w niebogłosy, a która w odpowiedzi będzie milczeć bez echa.

Tak nietypowo zaczynając recenzję, przedstawiam wam klimacik drugiego albumu niezwykle frapującej, a zarazem fascynującej niemieckiej formacji, który wyszedł w płodnej epoce Metalu, gdzie każdy zastanawiał się w jakim kierunku popchać swój rozwój artystyczny i nie przejmował się „standardami”. Myli się jednak ten, co spodziewa się tu gotyckich cierpień i melancholijno-romantycznych uniesień. Mrok i upiornie zagrane melodie tworzą ścieżkę dźwiękową abstrakcji i różnorakich udręk ludzkiego umysłu, zwłaszcza tych zadawanych przez nas samych.

Pisanie recek do tego typu płyt jest o tyle trudne, że nie ma ono do końca sensu. Wędrówka przez meandry dźwięków będzie wymagać czasem zdrowia i cierpliwości. Nie ma też obietnicy, że na końcu długiej ścieżki nastąpi jakieś wyjaśnienie w głowie i że zakończenie będzie satysfakcjonujące. Dla każdego ta podróż będzie miała inny wymiar i znaczenie. Część osób zniechęci się na samym początku, niektórzy polegną w środku i tylko nieliczni docenią ten album jako arcydzieło, którym jest.

Nie będę się rozpisywać o eksperymentach, zabawie progresją i strukturami, ani chwalił za zgrabne połączenie typowego Death Metalowego uderzenia z delikatnością elementów Jazz/Fusion. Raz, że nie jestem w tym za dobry i nie chcę udawać „yntelygentnego znafcę”, dwa, że nie chcę wam spoilerować frajdy z odkrywania muzyki samodzielnie. A jest ogrom bogactwa elementów, których część skojarzy się wam z Anathemą i Phlebothomized, a inne będą wręcz przypominać odległe klimaty gatunkowe jak Soundgarden czy Alt. Metal.

Nie zżymajcie się też na mnie, że poszedłem na łatwiznę i wybrałem enigmatyczność i niebezpośredniość. Każdy inny wybór i próba pójścia w kierunku banalnej, standardowej krytyki muzycznej byłaby rozczarowująca, niekompletna i tak naprawdę obraziłaby was, jako czytelników.

Miałem coś wspomnieć o przypadkowym kaszlnięciu w jednej z piosenek, które nie zostało usunięte (nie wiedzieć czemu), ale potraktujcie to jako test z uważnego słuchania i możecie śmiało pisać w komentarzach, kiedy ma ono miejsce.


ocena: 9/10
mutant
oficjalna strona: www.darkmillennium.de

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

8 stycznia 2023

Sphere – Blood Era [2022]

Sphere - Blood Era recenzja reviewJeszcze nie tak dawno trząchałem dynią na koncercie w ramach promocji „Mindless Mass”, a tu Sphere atakuje z kolejnym, już czwartym krążkiem. Hmmm… momencik… gdzie ten kalkulator… [przerwa na skomplikowane obliczenia] Jebłem się, bowiem Blood Era od poprzednika dzieli aż siedem lat, które zleciały mi nie wiadomo na czym. Wiem natomiast, co w międzyczasie działo się z zespołem – kompletnie się posypał, w rezultacie na placu boju ostał się jeno Th0rn, który musiał od podstaw zmontować nową ekipę.

Jako że w Sphere zmienili się ludzie odpowiedzialni za muzykę, to i siłą rzeczy zmieniła się sama muzyka. Wciąż mamy do czynienia z dość technicznym i brutalnym (bardziej niż kiedykolwiek wcześniej) death metalem, ale zbudowanym i podanym w nieco inny sposób. Na Blood Era zachowano poziom różnorodności poprzednika, jednak dokonano tego przy użyciu mniej skrajnych środków, więc nie usłyszycie już chociażby czystych wokali. Nowy materiał zespołu jest wypadkową tego, co na zaawansowanym etapie kariery robili klasycy (Carcass, Deicide, Malevolent Creation) z bardziej nowoczesnym podejściem do ekstremalnych dźwięków (Aborted, Emeth, Benighted, Dying Fetus), zahaczającym niebezpiecznie nawet o deathcore. Stąd też w utworach obok siebie występują rytmiczne napierdalanki w średnich tempach, cacane melodyjne solówki (w tym jedna zagrana przez Wiadomo Kogo), absurdalne gravity blasty (dobrze słyszę?), klimatyczne wstawki czy pojebane riffy oparte na sweepach.

Trzy kwadranse Blood Era są pełne dowodów na to, że twórcy materiału orientują się w arkanach współczesnego death metalu, dobrze się czują w tym stylu i nie ciągnie ich zbytnio do wykraczania poza jego ramy. Dzięki temu dostaliśmy album odpowiednio spójny, nienagannie zagrany i ponad wszelką wątpliwość ukierunkowany na ekstremę. Serio, niewiele kapel w kraju może sobie pozwolić na nakurw w takich tempach, z jakimi musimy się zmierzyć w „Icon Of Sin”, „I Am Death Incarnate” czy dopakowanym efektownymi solówkami „Nails”. To już jest wyższa szkoła jazdy i prawdziwy wycisk dla muzyków, zwłaszcza dla perkusisty.

Przy tak mocnej produkcji dziury w całym można szukać tylko na siłę, toteż moje uwagi są właśnie na takim poziomie. Po pierwsze, pozbyłbym się wszystkich elektronicznych oraz klimatycznych dodatków (intra, outra itp.) – w ten sposób płyta byłaby ociupinę krótsza i jeszcze bardziej zwarta. Po drugie, na przyszłość, zastanowiłbym się, czy nie zrezygnować z wpływów klasyki i pójść w nowoczesne wyziewy – wewnętrzna spójność muzyki bardzo by na tym zyskała.

Jak więc widać, Blood Era to kawał porządnego death metalu o wysokim współczynniku brutalności, który (jeszcze) nie zatracił bardziej ludzkich cech. Sphere dopilnowali, żeby ogólne pierdolnięcie nie przesłoniło przystępności muzyki, więc płyty słucha się z przyjemnością do ostatniego — a przy okazji najlepszego — kawałka.


ocena: 8/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/sphereband
Udostępnij:

5 stycznia 2023

Defleshed – Grind Over Matter [2022]

Defleshed - Grind Over Matter recenzja reviewO witam cię skarbie. Kopę lat. Brakowało mi twojego ciałka. Defleshed to zasłużona kapela, która jest nazywana Death/Thrash, choć ja jeszcze słyszę elementy Grind. Po długiej przerwie postanowili powrócić i zrobić coś nowego. Niby wszystko spoko.

Do Defleshed żywię uczucia ze względu na moje pierwsze miłostki Death Metalowe, w których oni brali udział. Jak mało która kapela, wydawali mi się bohaterami Death Metalu. 17 lat minęło od ich ostatniej, wyśmienitej płyty (jak zresztą mieli w zwyczaju). Ich nagły powrót przyjąłem z entuzjazmem, spodziewając się kolejnego hitu. I niestety czuję się troszeczkę rozczarowany… Nie, to złe słowo, czuję się urażony tym powrotem.

Jest to album tak banalny, że aż jestem wkurwiony. Przypomnę, że na perkusji jest Matte Modin, jeden z lepszych skandynawskich pałkerów. To nawet on tutaj nie za bardzo się stara popisać, zamiast tego prezentując typowo słabe, punkowe rytmy. Nie ma też utworów, które wcześniej rozrywały dupę. Za dużo tutaj zżynania z Carcass, tyle że tego nowszego. Ja bym nawet nie miał nic przeciwko gdyby plagiatowali „Symphony of Sickness”, ale oni zżynają z „Surgical Steel”. Wszystko jest takie zwykłe, bez polotu i uczucia.

Nie pomaga też fakt, że pojawiają się moi ukochani huligani z F.K.U. jako backing vocals. No niestety, to nie jest ten poziom, to nie jest ta stylówa, to nie jest to piękno, nie te riffy, nie ten groove, nie ten nic. Płyta brzmi miałko, przeciętnie, jak coś, co mógł stworzyć tylko nowicjusz. Jest mi bardzo przykro i idę się napić, bo byłem szczerze napalony na ich powrót. Kto jak kto, ale oni akurat umieli zagrać. Ale chyba już nie umieją. Mogli nie wracać. Świetność w przypadku Defleshed to już tylko i wyłącznie czas przeszły.


ocena: 5/10
mutant
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/defleshedofficial



Udostępnij:

2 stycznia 2023

Cinis – Lies That Comfort Me [2022]

Cinis - Lies That Comfort Me recenzja reviewByłem przekonany, że po dwóch udanych płytach — inna sprawa, że wydanych w dość dużej rozpiętości czasowej — nazwa Cinis na dobre zagości w świadomości maniaków death metalu i zespół będzie miał już z górki, a przynajmniej wypracuje sobie dobry punkt wyjścia do dalszej ekspansji na światowych rynkach. Nic, kurwa, bardziej mylnego! Musiało upłynąć aż osiem lat, żebyśmy mogli się cieszyć krążkiem numer trzy – najlepszym w ich dorobku.

Cinis wraca w lekko odmienionym składzie, ale z niezmienionym podejściem do grania. Lies That Comfort Me to czysty gatunkowo death metal oparty na klasycznych amerykańskich wzorcach. Może nie nazwałbym go zwyczajnym (bo to określenie ma jednak pejoratywne konotacje), ale normalnym już tak – wiecie, taki bez dziwactw czy śladu nowoczesnych wpływów, ale i bez syfu i „oldskulowania” na siłę.

Choć materiał jest krótszy od poprzedniego, wydaje mi się, że jest od niego bardziej zróżnicowany i więcej się w nim dzieje. Poszczególne utwory mają sporo indywidualnych wyróżników, więc nie szans pomylić np. „Maladies” z „Assembly” (ta miazga w riffach!) czy „Cutie”. Duża w tym zasługa zwartych i dopracowanych aranżacji z paroma mocniej zakręconymi partiami gitar i urozmaiconym biciem perkusisty. Ponadto miłym dodatkiem są pojawiające się w części utworów solówki – z jednej strony intensywne, a z drugiej dość chwytliwe (swoją drogą melodia z „Inundation” jest dziwnie znajoma…) i fajnie poprowadzone.

Osoby zaznajomione z poprzednimi płytami Cinis z pewnością zauważą, że Lies That Comfort Me w stosunku do nich straciła trochę na masywności brzmienia. Stało się tak dlatego, że tym razem tylko mix i mastering były robione w Hertz’u, bo same nagrania wziął na siebie gitarzysta zespołu. Plus jest taki, że w ten sposób nie mamy tu typowej, taśmowej produkcji Hertz’a; minusem natomiast jest zbyt duża, jak dla mnie, kompresja instrumentów. Drobne uwagi mam również do końcówek „Aegis” i „Lorem Ipsum”, które zostały odrobinę przeciągnięte – kilka sekund/powtórzeń mniej, a rezultat byłby lepszy.

Brawa dla chłopaków, że jeszcze im się chce i wciąż potrafią zagrać death metal z prawdziwego zdarzenia, kiedy inni już dawno zwinęli manatki albo przerzucili się na bardziej dochodowe hobby. Jeśli nie przepadacie za tradycyjnie podanym death metalem, na Lies That Comfort Me nie znajdziecie niczego, co nagle miałoby zmienić wasze podejście do tej muzyki, jeśli tak – dostaniecie mnóstwo elementów, które was w tej fascynacji utwierdzą.


ocena: 8/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/cinisofficial

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij: