Uwielbiam muzykę klasyczną. Zaczęło się od seksownej Azjatki Vanessa Mae (polecam użyć googleimage). Zakochałem się w Schubercie, Czajkowskim, Mozarcie (choć on robił tylko covery), Beethovenie (ale to był przechuj, najlepsze rzeczy robił jak stracił słuch), Chopinie, Vivaldim i tak kurwa dalej. Chopin to w ogóle klasyk, jeśli chodzi o nasz klimat, czyli smutny fortepian we wszystkim.
Promowanie muzyki poważnej w tak trudnym gatunku jak Metal to banał, bo to jest ta sama muzyka tak naprawdę, tylko my lubimy walić gitarami, zamiast pierdołami. Weź chłopie puść sobie Mayhem, Burzum, Marduk, Immortal. Morbid Angel, Deicide, Pestilence, Death, Atheist, Sadus, Dark Angel i puść wyżej wymienonych. To jest to samo. Te same przejścia, ten sam rytm, melodie.
Ale jest problem. Może i jestem kurde intelygentny i może wiem o co kaman, ale czy inni ludzie wiedzom? I tak sobie słucham głównego bohatera recenzji i jestem wkurwiony. Słynni bohaterzy, co to kowerowali Metallicę (no naprawdę wielki wyczyn), ale nigdy nic nie stworzyli czegoś od SIEBIE.
To jest marnotrawstwo talentu, bo potrafią zrobić naprawdę dobrą sztukę. „Hope” czy „Path” to jest dobry przykład tego, CZYM może być muzyka klasyczna, to są doznania, jakich nigdy nie poznasz gdzie indziej, ale to jest wszystko za mało. Weźmy losową płytę metalową. „Father Befouled”, „Occulsed”, „Gruesome”, „Skeletal Remains”, „Faceless Burial”, „Hath”. Itp itd. One mają ten sam talent i są techniczne, ale idą dużo dalej niż muzyka klasyczna.
Na pewnym etapie, muzyka Metalowa przewyższa muzykę klasyczną, bo ma więcej zmian, przejść i riffów. Ale nie stara się nikomu podobać. Po prostu istnieje i nie czeka na żadnego odbiorcę. Trochę jak smród w windzie, co to przeszkadza, ale nikt nie podniesie.
Ale, sęk w tym, że jak zjebię tą płytę, to zniechęcę ludzi do muzyki klasycznej i nikt nie sięgnie po Schuberta. Z drugiej strony, jako że wiem o co chodzi, to trudno mi być w podziwie nad tym, co usłyszałem od strony Apocalipticy. Zwłaszcza, że jest to niewykorzystany potencjał.
Cieszę się, że przestano promować taką muzykę na siłę, co nie znaczy, że jestem zadowolony z braku muzyki klasycznej w ogóle. To trzeba promować, ale warto byłoby nie bać się dobrych zespołów technicznie. Skoro takie gówno jak Amputated umiało zrobić piosenkę z gwiazdami Pop, to dlaczego Monstrosity nie miałoby zrobić czegoś, co by rozwaliło mózg.
Ale do tego trzeba odpowiedniej zachęty. Ta płyta, którą posiadam, jest moim niechlubnym początkiem, więc może przynajmniej zrobiła tyle dobrego, że wgryzłem się w coś mocniejszego. Ale naprawdę, puśćcie sobie Bacha, Handela, Haydna – tam jest w chuj więcej Metalu niż w samym Black Sabbath, Bathory, Celtic Forst, Judas Priest czy Metallice.
ocena: 4/10
mutant
oficjalna strona: www.apocalyptica.com
Mogło by się wydawać, że wyjątkowo chłodne przyjęcie
Dobijanie fanów, poziom zaawansowany.
Korespondencyjny pojedynek Kata Kostrzewskiego z Katem Luczyka? Pojedynek na odgrzewane na akustycznym ogniu kotlety… Tak to niestety wygląda. O czystość intencji twórców Buk – Akustycznie nawet nie próbuję podejrzewać, w żaden zbieg okoliczności nie uwierzę i takiej naciąganej inicjatywy absolutnie nie popieram. Od początku do końca bowiem ten album wygląda na prztyczek w nos/manifest – „potrafimy, kurwa, lepiej”. No i cóż, obiektywnie jest to płyta lepsza od
To aż nieprawdopodobne, że od wydania przełomowego dla Mastodon
Druga płyta Cynic ukazała się w 2008 roku i z miejsca rozczarowała słuchaczy zakochanych w doskonałym i przede wszystkim nowatorskim debiucie. Fala krytyki była zasłużona, jednak to nie dało do myślenia Masvidalowi, który zamiast pójść po rozum do głowy i zakończyć ten kabaret z elementami groteski, wziął się za regularne wydawanie pod tą legendarną nazwą jeszcze większych i jeszcze bardziej dobijających zapchajdziur-wysysaczy kasy. Tak dotarliśmy do chwili obecnej, do longpleja numer trzy, który bez wysiłku i naprawdę szczerze można pochwalić wyłącznie za oprawę graficzną autorstwa nieżyjącego już niestety Roberta Venosy. Muzycznie mamy ciąg dalszy załamującego zjazdu na dupie po równi pochyłej w odmęty efemerycznego, rozmemłanego nie wiadomo czego i nie wiadomo dla kogo. Ponoć istnieją tacy, którzy dokopali się na
Płytkę tę możecie śmiało zapodać swoim starszym, o ile jeszcze żyją oczywiście. I pod warunkiem, że wciąż mają ochotę na dobrą muzykę. Ale kluczowym warunkiem jest to, by w czasach kiedy byli w wieku, w jakim wy teraz jesteście, ślinili się do zachodnich, imperialistycznych kapel pokroju King Crimson, Yes, Emerson, Lake & Palmer, tudzież Genesis. Czyli mieli słabość do rocka, w dodatku tego bardziej progresywnego i psychodelicznego. Tym razem bowiem set gwiazd sproszonych do udziału w najnowszym przedsięwzięciu Lucassena, wraz ze swoimi talentami, pojawił się w studio z Geriavitem i wnuczętami. Ale set to jest doprawdy wyborny. Nawet mniej obeznani z muzyką lat 70tych i 80tych nie przejdą obok takich nazwisk jak Emerson, Wakemann, bądź bardziej współczesny Rudes obojętnie. Trudno się więc dziwić, że muzyka na albumie nie tyle trąci, co jest żywcem przeniesiona z tamtych lat, na prawo i lewo sprzedając psychodelę i organy Hammonda. Wcale nie oznacza to jednak, że trąci myszką i generalnie jest passe. Pewne patenty się po prostu nie starzeją, a Lucassen już wielokrotnie udowodnił, że potrafi w mistrzowski sposób ożenić ze sobą, wydawałoby się najodleglejsze, muzyczne klimaty i narracje w jedną, spójną całość. Trzeba się jedna przygotować na trochę wyrzeczeń, bo — do czego także zdążył już wszystkich przyzwyczaić — do zwięzłych nie należy. Niemal półtorej godziny potrafi zniechęcić, ale przy odrobinie samozaparcia i dobrej woli może się okazać, że ani się człowiek obejrzy, a kolejne okrążenie już w połowie. Pozostając na moment w klimatach wytykania palcem, wytknę jeszcze Holendrowi banalność tekstów ukrytą w pseudonaukowych rozważaniach natury filozoficzno-moralnej polanych gęstym sosem Teorii Wszystkiego. Ale i tego nie można ostatecznie uznać za prawdziwy minus, bo nie jest żadną nowością w jakie klimaty wiodą dywagacje muzyka. Ogólnie rzecz ujmując, album jest bardzo, ale to bardzo ayreonowski, będący aż do najdrobniejszych detali zgodny z poprzednimi dziełami, i tak, jak w pewnym stopniu jest odmienny w warstwie muzycznej, tak pozostaje od lat niezmienny w sferze koncepcyjnej i w celu, w jakim powstał. Taki trochę kaznodziejski zapał kieruje Lucassenem, czy to się komu podoba czy nie. Odkładając jednak na bok bajania i koncepty filozoficzne, nieodmiennie wychodzi, że muzyka jest po prostu fantastyczna. Nie do słuchania na co dzień, bo nie zawsze ma się wolne półtorej godziny, a zaczynanie w połowie jest równie bez sensu jak wuzetka bez kawy, ale gdy już się znajdzie odpowiedni czas – frajdy jest co niemiara. Mimo całej swojej długości i specyficznego klimatu, muzyka wchodzi gładko, bezpardonowo wpraszając się do mózgownicy i rozgaszczając się jak panisko. Udało się Lucassenowi dobrać takich artystów, którzy świetnie wpasowali się w role i wypełnili album życiem i prawdziwością. Może nie jest to powód do dumy, ale wokalistów powyciągał z najpopularniejszych powerowych kapel i choć można się z nich nabijać, robotę swoją wykonali perfekcyjnie. Na zakończenie nie wypada stwierdzić nic innego jak tylko to, że kolejny raz Ayreon wydał album totalny, przemyślany i dopracowany w najdrobniejszych szczegółach. Zaczerpnięcie z doświadczeń tuz rocka progresywnego okazało się strzałem w dziesiątkę i dodało do już i tak rozbudowanej muzyki, kilka dodatkowych patentów i smaczków. Tam, gdzie zbrakło na intensywności i metalowości poprzedniego
Bez rewolty, ale z jajami – tak pokrótce można opisać piąty duży krążek The Dillinger Escape Plan, liderów wszystkiego, co załapuje się pod math-core. Chwalenie tego nietuzinkowego zespołu przychodzi mi bez wysiłku, ale nie ma się czemu dziwić, bo po raz kolejny dostarczyli światu solidną porcję kapitalnych utworów. Ba! Piosenek, bo Amerykanie wzorem (?) Mastodon postawili na ogromną przebojowość i niezwykłą przystępność nowej muzyki, czyniąc ją wyraźnie prostszą, taką lajtową i „listener-friendly”. I wcale nie pierdolę tu od rzeczy, zaślepiony uwielbieniem dla tej kapeli! O ile na poprzednich krążkach ewidentnych hiciorów było w porywach do trzech, to na One Of Us Is The Killer przynajmniej połowa kawałków wpada w ucho przy pierwszym przesłuchaniu (a taki „Nothing’s Funny” chwytliwością bije wszelkie rekordy), a po paru kolejnych – takich przebojów wyłania się już osiem. Osiągnięcie to doprawdy imponujące i powinno mieć przełożenie na wyniki sprzedaży, gdyby nie jedno istotne ale. Ta muzyka ciągle jest zbyt ekstremalna i popierdolona (grają prościej, to owszem, ale zważcie z jakiego poziomu zeszli) dla przeciętnego odbiorcy radiowej papki. Natomiast już każdemu średnio zorientowanemu w ostrzejszych dźwiękach człekowi gęba nie będzie się zamykała przy refrenach (warto tu przywołać zwłaszcza doprawiony samplami „Paranoia Shields”, no i oczywiście powalający „Nothing's Funny”), a radochy z albumu będzie miał po pachy. Do takiego materiału można wracać wciąż i wciąż, pomstując jednocześnie na twórców, że przygotowali go zaledwie 40 minut. Niewiele, ale ile się przez ten czas dzieje! Ile w tym lekkości i zabawy stylami! A jakie cuda z głosem wyczynia Greg Puciato, którego gardło stanowi o sile najbardziej nośnych utworów! Rewelacja! NSA i CIA mi świadkami. Przy całej przebojowości One Of Us Is The Killer na płycie zabrakło mi tylko jakiegoś dłuższego klimatycznego odjazdu na wyciszenie, jak to było z pamiętnymi „Mouth Of Ghosts” i „Parasitic Twins” – to przesądziło o braku najwyższej oceny, bo więcej zastrzeżeń nie mam i krążka mogę słuchać w kółko jak pojebany.
Złodziejstwo. Złodziejstwo i głupota. Nie wiem, jak inaczej nazwać tęże zagrywkę Masvidala, bo że to on stoi za tym przedsięwzięciem, jestem raczej pewien. Ale mogę przeprosić jakby co. Złodziejstwo i głupota połączone z draństwem w postaci dalszej destrukcji legendy Cynic. Trudno mi było wybaczyć
Jak to miło, gdy wszystko jest tak klarowne, jak w przypadku Option Paralysis! Czwarta płyta The Dillinger Escape Plan to strzał w dziesiątkę (w tym taką, jak poniżej), przy czym ta konstatacja nie wymaga nawet jednego pełnego przesłuchania albumu. Amerykanie zaczynają zajebiście już od pierwszych dzikich dźwięków „Farewell, Mona Lisa”, a później ten poziom tylko utrzymują – aż do zaprawionego bluesem „Parasitic Twins”. Żeby to się chociaż dało do czegoś przypieprzyć, ale nie – wszystko jest tip-top! Jestem przekonany, że spora w tym zasługa przeogromnej przystępności materiału, której w tym wypadku absolutnie nie powinno się utożsamiać z pójściem w prostotę czy wymięknięciem podmiotów grających. Na Option Paralysis także te najbardziej zawiłe i ekstremalne fragmenty mają w sobie dość lekkości, żeby je szybko zapamiętać i zwyczajnie się nimi cieszyć. Dzięki temu czas z płytą upływa błyskawicznie – od jednego rajcownego numeru do następnego (i tak przez nieco ponad 40 minut), a my mamy świadomość, że nie obcujemy z byle sezonową popeliną, tylko ambitnym wytworem kilku amerykańskich czubków. Oczywiście krążek nie jest powtórką z poprzednich, bo chłopaki konkretnie zmieniają się w ramach swego stylu. A że jest on na zajebiście szeroki i pojemy, to póki co nie ma mowy o zabrnięciu w ślepy zaułek czy autoplagiacie. Moi mili, The Dillinger Escape Plan to w tej chwili zespół w pełni dojrzały, który potrafi taśmowo tworzyć fajne, dalekie od banału piosenki, w których ekstrema wciąż jest namacalna, a to w mojej opinii wystarczy, żeby nazwać ich bandem wyjątkowym. I pomyśleć, że jeszcze niedawno (na etapie
Ostatni album Morgoth nie cieszy się wśród fanów specjalną estymą, a zdecydowana większość uważa go za zwyczajne, niewarte splunięcia gówno. Nie zdziwiłbym się wcale, gdyby wielu spośród tych ludzi w ogóle Feel Sorry For The Fanatic nie słyszało, a wybitnie krytyczna ocena całości produkowana była tylko na podstawie bardzo nietypowej okładki, która z death metalem nie ma nic wspólnego. To ostatnie nawet jest na miejscu, bo i sam materiał również nie ma z tą muzyką punktów wspólnych, ale to akurat nie powinno dziwić nikogo, kto zaznajomił się z wcześniejszymi płytami Niemców. Morgoth poszli (pognali) do przodu z eksperymentami tak daleko, że wyszedł im z tego zmetalizowany rock z elektronicznymi/industrialnymi dodatkami i tylko majaczącymi w oddali pozostałościami po
Kolega sympatyczny ICS Vortex pozazdrościł swojemu towarzyszowi w metalowej niedoli Ihsahnowi kariery solowej oraz — idącej za nią — sławy i wystartował z własnym pomysłem, zatytułowanym, dla niepoznaki, ICS Vortex. Każdy, kto jest jako tako rozeznany w norweskiej scenie okołoblackowej, zna jegomościa Vortexa i wie do czego jest zdolny. I choćby się człek zapierał rękami i nogami i szczerze nie znosił pobratymców pani Bjoergen, musi mi przyznać rację – ten chłop potrafi śpiewać. A jeśli nie przyzna mi racji, to i słuch ma jak osioł wdzięk i gust jak Nergal włosy. Nie muszę dodawać, że tak pierwsze, jak i drugie znaczy, że żaden. Nie znaczy to jednak wcale, że każdy kto choćby nawet dobrze potrafił śpiewać, musi czuć się w obowiązku doposażania świata w kolejny zestaw dźwięków. Bo poza umiejętnościami należy mieć co przekazać, a z tym jest — nie ma co owijać w bawełnę — umiarkowanie. Oczywiście zatwardziali fani Borknagar i Arcturus będą wniebowzięci, reszta może czuć jednak pewne znużenie w miarę rozwijania się albumu. Tym bardziej, że po całkiem odważnym początku, który gdzieś tam przypomina kompozycje spod znaku Emperora, album wyraźnie wygładza się, miarkuje i cichnie. Może to trochę zaskakiwać również ze względu na muzyków, którzy towarzyszyli Vortexowi, a którzy mają na koncie raczej właśnie głośno-hałasujące osiągnięcia. Choć pewnie idea była właśnie taka, by nagrać coś innego. Wtedy jednak dość wyraźne inspirowanie się wspomnianymi już Borknagarem i Arcturusem każe zadać pytanie – cóż to innego znajduje się na Storm Seeker. Z tym pytaniem to trzeba jednak się udać do samego Vortexa. Skłamałbym natomiast, gdybym napisał, że album jest bezczelną kalką wspomnianych już kapel, wydaje mi się jednak, że różnice nie są specjalnie duże, a już na pewno istotne. Największa z różnic jest chyba taka, że ICS Vortex (jako projekt) jest softową wersją zespołów wspomnianych, ich rockowym odpowiednikiem. Po iluśdziesięciu przesłuchaniach takie szufladkowanie wydaje mi się najbardziej trafne. Tylko się znowu nie rozpędzajcie we wnioskowaniu – wcale przez to nie twierdzę, że Storm Seeker jest albumem lajtowym i słabym – ma swoje momenty, na swój softowy sposób. Ma też sporo ciekawych wycieczek stylistycznych, począwszy od psychodelii, przez folk i klimaty wikińskie, aż na elektronice skończywszy. I to właśnie elektronice przypada zaszczyt zakończenia krążka, co robi w zajebistym stylu. Tak więc początek i koniec rządzą, środek jest niezły, dobry nawet. Może się spodobać – mi się podoba, tak na siedem.
To nie jest Metallica, to nie jest Metallica – powtarzałem sobie dla nabrania odwagi przez pierwsze minuty Lulu… A potem mi przeszło i rozważania, czym jest, a czym nie jest ten album odłożyłem na bliżej nieokreślone nigdy. Mogłem sobie na to pozwolić, bo — w czym zapewne będę odosobniony — rezultat współpracy Reeda i Metallicy uważam za naprawdę dobry. Dziwny, odważny, denerwujący, ale ciągle dobry. Niewykluczone, że ma to jakiś związek z tym, iż przemawia przeze mnie kompletna ignorancja, bo nie wiem za bardzo, kto to taki ten Lou Reed i czego wielkiego w życiu dokonał – koleś wygląda jak średnio zaawansowany Keith Richards, coś tam potrafi brzdąknąć na gitarze, a wokalista jest z niego dość tragiczny, żeby nie powiedzieć – żaden. Pal licho tę klasyczną rockową aparycję i raczej nieznaczące partie instrumentalne w jego wykonaniu – tu o głos się rozchodzi. Lou śpiewać zasadniczo nie potrafi (a przynajmniej przez prawie 90 minut Lulu nie wyrwało mu się z gardła nic podobnego), po prostu coś tam mędzi pod nosem i bełkocze z werwą menela, któremu tydzień wcześniej zaszyto esperal. Jakby to ładnie ubrać w słowa – początkowo szlag trafia i krew zalewa od tej nieskoordynowanej delirki, że pozostanę przy alkoholowych skojarzeniach. Ale, ale! Im dalej w las, tym bardziej robi się to akceptowalne. Oczywiście Lou wokalnie się nie poprawia, chodzi zaś o przyciężkawy, zawiesisty klimat. Połączenie nawiedzonej gadki w typie telewizyjnego kaznodziei z dość posranymi, ostrymi tekstami daje zupełnie niezłe efekty i nawet można to jakoś docenić. Dla mniej odpornych pozostają tylko nieliczne partie Hetfielda, który spisał się na swoim zwyczajowym poziomie. Od strony muzycznej Lulu prezentuje się co najmniej dobrze. I choć nie przytłacza natłokiem dźwięków (bo raczej nie o to chodziło), to przewijające się przez te dziesięć kawałków motywy zdecydowanie można zaliczyć do udanych, a niektóre riffy to prawdziwa miazga. Metaliczni zbudowali na ideach Reeda zupełnie niezły, choć nie do końca typowy (w zasadzie utwory są pozbawione jakichś bardziej sztywnych struktur) materiał, co pozwala przypuszczać, że forma po
Uh, Amerykanie już na dobre poszli w komerchę. Na The Hunter zagrali jeszcze łagodniej i prościej niż to miało miejsce na
Bardzo ciekawie miksowały się moje odczucia względem Ire Works podczas pierwszego odsłuchu zaraz po premierze płytki – na zmianę pojawiały się refleksje, że „to już było”, które po chwili ustępowały miejsca „a to coś nowego”. Czyżby więc The Dillinger Escape Plan zaczęli zjadać swój ogon? Nic podobnego! To po prostu wypracowany i szybko rozpoznawalny styl Amerykanów. Powtarzają się tylko w jednym – ich krążki za każdym razem powalają. Nie inaczej jest z tym albumem – utwory skrzą się od połączenia skrajnie różnych pomysłów, są wyładowane sprzecznymi emocjami i dalekie od banału. Podobnie jak na
Amerykańscy popaprańcy przy pierwszym — dodam, że szybkim — kontakcie z Miss Machine niczym specjalnym mnie nie zaskoczyli. Dopiero spokojne przebrnięcie przez całość uświadomiło mi fakt, że oto obcuję z wyjątkową płytą. Muzykę na tym albumie określiłbym nieco dziwnym mianem „free-grind”. Wprawdzie bazą wyjściową jest (choć w sumie cholera wie, co im w tych krótkowłosych łbach siedzi) właśnie grindowy łomot, to fragmentów, gdzie mamy do czynienia z sieką stricte grindowej proweniencji nie ma aż tylu, ilu można by się spodziewać. Upraszczając: nie napierdalają non stop, choć z boku tak to może wyglądać. Dostajemy za to elementy niemal żywcem wyjęte z produkcji hard core, przebojowego rocka, jazzu, czy też… hmm… lajtowej alternatywy (?!), które sprawnie wpleciono w konkretnie popieprzoną, połamaną całość. The Dillinger Escape Plan to zespół świetnych instrumentalistów, którzy w żaden sposób nie mają zamiaru się ograniczać i znakomicie odnajdują się w każdym granym przez siebie gatunku. Wyobraźcie sobie mix Cephalic Carnage i Muse – efekt takiej fuzji musi poniewierać i tak też jest w istocie. Do tego jak się ma takiego wokalistę, jakim jest Greg Puciato, to można spokojnie brać się prawie za wszystko. Nie ukrywam, że jego partie robią spore wrażenie; poniekąd kontynuuje on robotę swego poprzednika, ale dodaje też sporo nowego, szczególnie jeśli chodzi o czyste wokale, które wychodzą mu kapitalnie. W takim „Setting Fire To Sleeping Giants” wrzeszczy jak pojebany, by po chwili przejść niemal do szeptu, później znów wrzeszczy, a w następującym dalej refrenie (zajebiście chwytliwym!) śpiewa tak, że niejedna tipsomaniaczka zmoczyłaby wyszywane cekinami stringi. „Unretrofied” to z kolei pewniak na hit radiowy (znowu świetny refren), a nawet telewizyjny, bo chłopaki postarali się o klawy teledysk. Te dwa spokojniejsze i sprawiające wrażenie prostszych kawałki nie powinny jednak nikogo zmylić, bo grania brutalnego jest tu naprawdę dużo, a przy tym jest ono nieszablonowe i powykręcane jak wizje Salvadora Dali. Czy muszę dodawać, że album jest wzorowo wyprodukowany i brzmi wspaniale, niezależnie od tego, co The Dillinger Escape Plan grają w danej chwili? Miss Machine to znakomita propozycja dla ludzi lubiących ostre i inteligentne mieszanie w muzyce, ortodoksom za nic w świecie nie wejdzie. W moim mniemaniu jest to jedna z najjaśniejszych perełek 2004 roku.


