Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Polska. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Polska. Pokaż wszystkie posty

20 maja 2023

Dira Mortis – Euphoric Convulsions [2012]

Dira Mortis - Euphoric Convulsions recenzja reviewMam nadzieję, że ta recka nie będzie odebrana koniunkturalnie, bo gdzieniegdzie zaczyna się robić troszkę głośniej o Dira Mortis, ale patrząc na to, że grupa powstała jeszcze w ’98 r. i robienie kariery zajęło im kilka dekad, to stwierdziłem, że najlepiej przyjrzeć się ich pierwszemu albumowi (choć słowo EP-ka bardziej by tu pasowała) i zadumać nad tym, ile trzeba samozaparcia, aby brnąć w tak niewdzięczną pasję, jak granie Death Metalu.

Głównym założycielem i ojcem jest Mr. Makowiecki, ale muzycznie i studyjnie prawdziwe żagle rozwinęły się dopiero po dojściu osobników w postaci basisty Mścisława (ciekawe czy zna mojego kolegę, co dla odmiany na siebie mówi „Prącisław”) grający w m.in. Abusiveness, Deivos, Ulcer, perkusisty Wizuna, który przewinął się przez te same formacje, oraz Mr. Glińskiego (Infatuation of Death, Nuclear Vomit) – wymieniam of course tylko te lepsze projekty, które warto znać.

Muzycznie jest to połączenie Asphyx, z nutką Pestilence i Grave. Wyróżnia ich długość utworów (średnio w granicach 8 minut i nie tylko na tej płycie), oraz duża ilość instrumentali. I tutaj będzie mały przytyk, bo na 7 tracków mamy tylko 3 pełne utwory i aż 4 przerywniki. Podejrzewam, że dużej ilości osób będzie to przeszkadzać, nawet jeśli grupa się szczyci tym, że dba o to, aby nie były to zwykłe zapchajdziury, z czym nawet jestem skłonny się zgodzić. Dobrym pytaniem by było, czy nie lepiej było wplatać te bądź co bądź, atmosferyczne wstawki bezpośrednio do utworów dla podkreślenia i tak dość dobitnego, cmentarzowego klimatu.

Bo to, że klimat jest wyśmienity a i repertuar, choć skromny, również porządnie wkręca, to nie ulega wątpliwości. Owszem, ze względu na krótki czas trwania materiału (niecałe pół godziny) pozostaje niedosyt, dlatego też należy traktować Euphoric Convulsions bardziej jako zakąskę, gdyż na kolejnych albumach Panowie poszli po rozum do głowy i zdecydowanie lepiej dobrali proporcje między poszczególnymi elementami, dbając również o ilość.

Ja jednakowoż mam jakiś sentyment do tego krążka i mimo pewnych jego ograniczeń, nie widzę większych wad i darzę go dużą estymą i sympatią. Długie utwory mogą co prawda odstraszyć potencjalnych słuchaczy, ale muzyka potrafi się obronić. Jest to na tyle hipnotyczna jazda, że w sumie idealna do palenia „papierosów” (ja sam nie palę, ale może zacznę). Ocena więc może i zawyżona, ale nie zawsze muszę być obiektywny.


ocena: 8/10
mutant
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/diramortis
Udostępnij:

26 kwietnia 2023

Sunrise – Child Of Eternity [2000]

Sunrise - Child Of Eternity recenzja reviewDzięki demówce i debiutowi Sunrise wyrobili sobie na scenie całkiem niezłą markę; problem w tym, że głównie poza granicami kraju i w kręgach innych niż metalowe. W Polsce zawsze mieli pod górkę, bo ich muzyka śmiało wychodziła poza sztywne schematy i nie poddawała się jednoznacznej kategoryzacji. Dla gatunkowych purystów, nieważne z której strony barykady, było w niej za dużo elementów „obcych” i nie do strawienia – zespół był równym stopniu „zbyt metalowy” dla hardcore’owców co „zbyt hardcore’owy” dla metalowców. A że muzyka była zajebista, to już mało kogo obchodziło…

Child Of Eternity to świadectwo rozwoju, wysokich umiejętności oraz odwagi Sunrise. Materiał z jednej strony w dojrzały sposób kontynuuje wątki z „Generation Of Sleepwalkers”, z drugiej zaś znacząco się od niego różni i wprowadza kilka zupełnie nowych elementów. Zespół skorygował styl i wprowadził do niego więcej elementów melodyjnego death metalu (Carcass, At The Gates, Eucharist), nie rezygnując przy tym z hardcore’owego trzonu, stąd też album jest nieco szybszy od poprzedniego (blastów nie uświadczymy), bardziej różnorodny, wyrazisty, ciekawiej zaaranżowany oraz łatwiejszy w odbiorze. Ogromne wrażenie robi to, jak chłopaki zarządzają kontrastami i dynamiką utworów – dzięki doskonale wyważonym zmianom tempa i nastroju na Child Of Eternity nie ma mowy o przestojach czy nudzie. Bardzo żałuję, że nigdy nie było mi dane zobaczyć Sunrise na żywo, bo breakdowny w „Cursed” (absolutnie genialny numer!) czy zwłaszcza „Last Gours Of Torment” urywają łeb przy samej dupie.

Na Child Of Eternity każdy kawałek ma swój indywidualny charakter, odróżnia się od pozostałych, a mimo to całość jest spójna, nawet, gdy na pierwszy rzut ucha może sprawiać inne wrażenie. Z każdego też bije świeżość, czysta energia (no, tu jest jeden wyjątek), zaangażowanie (wystarczy się wsłuchać w świetne wokale Patryka) i duży ładunek emocjonalny. Album brzmi zajebiście szczerze i autentycznie (Jacek Regulski wycisnął z Sunrise wszystko co najlepsze) i na pewno jest to jeden głównych z powodów, dla których do tej płyty wraca się tak chętnie i tak często.

Wspomniałem wcześniej o odwadze Sunrise. Zespół w kilku miejscach zaryzykował — czy to wrzucając akustyczną miniaturę przed jeden z najbardziej agresywnych numerów, czy podkładając klawisze pod wściekle piłujące riffy w „Legacy” — i wyszedł z tych prób/eksperymentów obronną ręką, bo koniec końców te zabiegi uczyniły Child Of Eternity dziełem bardziej wielowymiarowym.

Minusy… Pierwszy i ostatni widać zaraz po wrzuceniu płyty do strugary – całość (sześć regularnych utworów i miniatura) trwa zaledwie 25 minut, a zatem jest jeszcze krótsza od krótkiego przecież debiutu. Z tego też względu krążek jest często traktowany jako zwykła epka/zapchajdziura, podczas gdy mamy do czynienia z pełnowartościowym wydawnictwem (co chłopaki sami podkreślali w wywiadach).

Jeśli nie wynikało to dostatecznie jasno z powyższego tekstu, to spróbuję tak: Child Of Eternity to fantastyczny, w dodatku pionierski (bo terminy metalcore/deathcore były u nas praktycznie nieznane, w dodatku znaczyły co innego niż obecnie) i zajebiście angażujący materiał, który w Polsce nie ma sobie równych. Albo jeszcze inaczej: to najlepsza płyta z melodyjnym death metalem (w wielkim uproszczeniu), jaka powstała w tym kraju.


ocena: 9/10
demo

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

17 kwietnia 2023

Catharsis – Rhyming Life And Death [2014]

Catharsis - Rhyming Life And Death recenzja reviewKolejny, wydawać by się mogło, odgrzewany kotlet, bo znów mamy do czynienia z weteranami, co to w latach ’90 coś stworzyli, po czym zniknęli, aby spróbować drugiej szansy w zrobieniu wielkiej kariery na graniu Death Metalu, a w przypadku Catharsis, przyprawionego graniem technicznym typu Atheist, Sceptic czy też późny Death.

Wydany przez wyjątkowo zacną wytwórnię (Mad Lion Records), album o jakże poetyckim tytule Rhyming Life and Death prezentuje sobą skromnie 6 utworów + intro, o łącznym czasie trwania 33 minut i prawie 33 sekund. Podchodzę z natury sceptycznie do tego typu produkcji, bo zazwyczaj zdarza mi się nudzić mnie przy tym niemiłosiernie (patrz wymieniony wcześniej Sceptic).

Na szczęście dla Catharsis, ujęli mnie bardzo rozmarzonym i delikatnym, aczkolwiek typowo Atheistowym „The Art of Life”, a zgoła odmienny, bo oldskulowy „Those Who Have Never Risen” (mający coś z „Immortal Rites” Morbid Angel), kupił mnie do końca. Z pozostałych atrakcji nadmienię z dziennikarskiego obowiązku, że mamy 4-minutowy chopinowski instrumental „Norwegian Impressions – Burning Churches” (tu akurat byłbym ciekaw, co zespół miałby do powiedzenia na ten temat, toteż mogli skrobnąć parę słów). A i w wysmakowanym „Breath of Death” pojawiają się znienacka damskie wokale pod koniec.

I choć to trochę mało, to z drugiej strony bardzo treściwie i na temat, zwłaszcza że to co dostajemy naprawdę potrafi wciągnąć. Ekipa stara się kombinować, ale nie robi nic na siłę i nie poświęca klarowności utworów na rzecz popisów umiejętności. Jest to wręcz podejrzanie dobrze ułożona muzyka jak na taki gatunek i choć czuję, że fani Prog-Tech będą nieco zawiedzeni, reszta normalnych słuchaczy muzyki śmierci będzie się czuła komfortowo.

Z tego też względu, gdzie normalnie bym może i odjął punkty za niektóre pomysły, czy też krótką długość trwania, tak tutaj zdecydowanie doceniam i uważam Rhyming Life and Death za jeden z piękniejszych albumów, jakie zdarzyło mi się słyszeć w życiu. Duża zasługa w tym, że całościowo ma to posmak lat ’90, jeśli chodzi o styl, niżli typowo nowoczesny. Jest to muzyka w sam raz, aby się nieco „odchamić”. Grupa natomiast poszła krok dalej i na następnym albumie dowaliła zdecydowanie bardziej do pieca pod względem brutalności, ale to już jest osobny rozdział, o którym może się coś napisze w przyszłości… Przypomnijcie mi jakby co, żebym napisał.


ocena: 8,5/10
mutant
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/catharsispl
Udostępnij:

8 kwietnia 2023

Dione – Cosmosphere [2023]

Dione - Cosmosphere recenzja reviewOtrzymując tę EP do recenzji nie wiedziałem o zespole (lub też bardziej jednoosobowym projekcie) nic. Ot, czy nie zechcę owego tworu przedpremierowo ocenić. Podszedłem zatem do materiału bez uprzedzeń i oczekiwań. Po wielokrotnym przesłuchaniu sprawdziłem sobie postać twórcy Krystiana. Jest to postać obeznana w procesie twórczym, gdyż ma w swoim muzycznym CV już kilka zespołów i wiele wydawnictw. Ja nie wiedząc tego (zabieg specjalny) podchodziłem do materiału jak do dziewicy czystej i niewinnej. Dostrzegając nazwę „Cosmosphere” domyśliłem się z czym mogę mieć tutaj do czynienia. Kosmos i jego bezkresna otchłań to tematyka wielu black metalowych zespołów. Pierwsze pytania, które mnie naszły polegały na tym czy ów twórca Krystian poszedł bardziej w klimaty np. Darkspace, czyli blacku połączonego z ambientem, zaiste kosmiczne granie, czy coś bardziej klasycznego. Drugie pytanie to jak długa będzie ta Ep-ka. Pytanie może tendencyjne, ale kiedy możesz mieć do słuchania materiał wyrywający się wręcz ze wszelkich ram gatunkowych może być to ciężkie doznanie. Pierwsze światełko w tej ciemności kosmosu dostrzegłem widząc jej długość. Mam przed sobą niespełna 20 minut podzielone na 4 utwory. No i na koniec wątpliwości, czy materiał nie będzie przekombinowany? Będę obcować z zimnym, niczym kosmos, wyrachowanym procesem twórczym, czy może prądem przewodnim będzie galaktyczny chaos? Czas zatem zgłębić się w entropię Cosmosphere.

Pierwszy utwór „Moon” rozwiał wszelkie moje obawy z jaką muzyką będziemy tutaj obcować. Tytułowy „Księżyc” to siarczysty, klimatyczny black metal. Spojlerowo mogę dodać, że tak zostanie do końca epki, jeśli chodzi o gatunek muzyczny. Co innego to różnorodność zaprezentowanego materiału. „Moon” atakuje nas na dzień dobry solidną i przyjemną napierdalanką. Wokal raczej niski z domieszką growlu dopełnia dzieła. Nie ma jednak mowy o nudzie. Znajdzie się tutaj wątek nieco wolniejszy, ale Krystian nie pozwala odpocząć zbyt długo i perka raz po raz będzie nam wymierzać kopniaki ku gwiazdom.

„Cosmological Fractals” kontynuuje dzieło „Moon”, co usłyszymy przy zakończeniu „Moon” i rozpoczęciu tego utworu. Muzyczne jest to również szybkie tempo, ale nadal wyczujemy tutaj klimat i ciekawe aranżacje muzyczne nie pozwalające na nudę.

Tutaj niejako dochodzimy do połowy materiału, dwa kolejne tracki zmieniają tempo na wolniejsze, spokojniejsze i przez to również bardziej klimatyczne. Nie jest to jednak materiał na dobranoc! Krystian świetnie bawi się tempem akcji dlatego też „From Obliteration to Macrocosm” stopniowo będzie zwalniać, lecz z początku nie ma szans na przebacz, otrzymując solidną dawkę ostrej i konstruktywnej łupaniny. Trzeci track to najdłuższe dzieło gdańszczanina. Trwa niemal 6 minut i jest to jak sądzę spowodowane potrzebą zwolnienia tempa. Od połowy dostaniemy nieco wytchnienia (nie całkowitego), lecz nie jest monotonnie! Bardzo przemyślana i inteligentna gra powoduje, że nie zaśniemy rozmyślając o tym, co nad nami.

Ostatni „Resonance Above the Unknown” jest zwieńczeniem całej EP. 5 minut instrumentalnego, wolniejszego grania utwierdzi nas jedynie w przekonaniu, że Krystian wiedział co tworzy, w co mierzy i wie jak tam dotrzeć. Idealne zakończenie, które niejako podsumowuje z czym mieliśmy do czynienia.

Kilka słów o warstwie lirycznej Cosmosphere. Jako iż były one dołączone do całości mogłem się im przyjrzeć. Sam niegdyś pisałem teksty, dlatego skupiam się również na nich. Teksty o tematyce wiadomej, są rozbudowane i spójne. Autor zdecydowanie wiedział o czym pisze i co chce przekazać. Oddziałują na wyobraźnię, co jest tylko zaletą.

Mini-album Cosmosphere jest to bardzo przemyślany, klimatyczny, niewtórny i nienudzący, co nie jest takie łatwe do osiągnięcia tworząc tego rodzaj muzyki. Jestem bardzo ciekaw, co dalej Dione zaprezentuje i jak się rozwinie, bo pierwsza EP jest bardzo obiecująca.

Cytując pewne znane show: jestem zdecydowanie na tak.


ocena: 7/10
Lukas
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/dionefb
Udostępnij:

5 kwietnia 2023

Faeces – Nihilominus [2021]

Faeces - Nihilominus recenzja reviewPierwsza dekada działalności to dla Faeces okres bytności w głębokim podziemiu, w dodatku praktycznie na obrzeżach lokalnej sceny. Ta sytuacja w pewnym sensie uległa zmianie za sprawą „Upstream” – materiał zaistniał na szerszą skalę, został pozytywnie odebrany (gównie za granicą), trafił też do podsumowań, tylko… nic za tym nie poszło. Zespół zamilkł na dekadę, więc wracając z Nihilominus musi na nowo budować swoją pozycję. Na szczęście, z muzyką na takim poziomie nie powinno to być trudne.

Niby wiedziałem, że po Faeces mogę się spodziewać przynajmniej dobrej płyty, ale to, co usłyszałem na Nihilominus, zdecydowanie przerosło moje oczekiwania. Zespół powrócił w kapitalnej formie, z masą świeżych pomysłów i nietuzinkowych rozwiązań. Materiał jest dużo mocniejszy od poprzedniego, a przy tym o wiele bardziej spójny i dynamiczny. Faeces postawili na techniczne, brutalne i zaskakująco przebojowe granie, a wszelkie nastrojowe partie (tak przecież liczne na „Upstream”) zredukowali do minimum. Dzięki temu krążek ma odpowiedniego kopa, rzadko spotykany (zwłaszcza w polskim death metalu) feeling, potrafi zaskoczyć, a miejscami nawet ociera się o oryginalność, mimo iż wyraźnie odwołuje się do dziedzictwa Death, Gorguts czy Sadist.

Faeces w ciągu dekady bardzo rozwinęli swój zmysł kompozytorski, stąd też Nihilominus nie rozjeżdża się stylistycznie i jest pozbawiony jałowych wypełniaczy czy przypadkowych partii wyrwanych z kontekstu. Tu każdy fragment ma swoje uzasadnione miejsce i logicznie łączy się z pozostałymi, choć niekoniecznie zawsze w najbardziej oczywisty sposób. Najwięcej dobrego dzieje się chyba w „Company Of Cold Skulls”, w którym aż roi się od zmian tempa i motywów, a riffy i solówki to prawdziwy miód. Muzyka na Nihilominus jest urozmaicona i dość złożona, a jednak wchodzi gładko od pierwszego przesłuchania, bo podano ją z polotem i dużym wyczuciem. Zespół nie próbuje być ani brutalny, ani techniczny na siłę – te elementy służą zbudowaniu dobrego utworu, nie są zaś celem samym w sobie.

Jedynym, do czego mogę się przyczepić, jest brzmienie materiału – szorstkie, dość surowe i chyba nie do końca dopasowane do stylu zespołu. Jest w tym ciężar i nawet niezła selektywność, ale brakuje ostatecznego szlifu. Najbardziej ucierpiał na tym bezprogowy bas, bo w porównaniu z „Upstream” stracił na sile przebicia, a naprawdę wyraźnie daje o sobie znać tylko w break’u w „Infirmity” (powiewa Obscurą…). Jestem zajebiście ciekaw, jak bardzo Nihilominus by kosił z produkcją z wyższej półki.

Tym albumem Faeces zawiesili wysoko poprzeczkę – nie tylko dla siebie, ale i dla ewentualnej konkurencji. Technicznego grania mamy obecnie pod dostatkiem, jednak rzadko kiedy jest podane tak dojrzale i w tak klasyczny, pozbawiony udziwnień sposób. Trzymam kciuki za zespół, żeby z kolejnym materiałem poszło im szybciej.


ocena: 8,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/faecespoland

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

9 marca 2023

Ulcer – Dead Souls Cathedral [2021]

Ulcer - Dead Souls Cathedral recenzja reviewPodejrzewam, że w 2023 r. coraz mniej ludzi ma ochotę czytać o Death Metalu mającym brzmienie „inspirowane” Incantation, ale z drugiej strony, weterani z Ulcer nie wypadli sroce spod ogona i to co tworzą nie wynika z chwilowej mody, a z konsekwencji i prawdziwej pasji do tworzenia. W zespole najwięcej odnajdziemy członków Deivos/Dira Mortis, z zasłużonym Wizunem na perce.

Przede wszystkim, należy zacząć od tego, że produkcja jest bardzo głośna, nieco wręcz hałaśliwa. Ale też daje ona wrażenie, jakby muzyka była wykonywana na żywo do tego stopnia, że gdy się pojawiają gdzieniegdzie syntezatory (sprytnie schowane w tyle), to się patrzyłem przez okno, czy coś się nie działo na ulicy ciekawego (jakiś ambulans albo co).

Kolejna rzecz, która mnie cieszy, to poziom materiału, który bym nazwał światowym. Jak ktoś mi nie wierzy, niech sprawdzi „Not the One”, albo przepięknie zbudowany i zagrany „Disintegration”. Grupa ma kosmiczno-astralne ciągotki, ale stara się je odpowiednio zakrywać staromodnymi riffami, dzięki czemu ich styl zamiast być oczywistym, staje się wielopłaszczyznowy i trudnym do jednoczesnego ugryzienia. Chciałoby się ich porównać do kogoś, ale nie oddałoby to sprawiedliwości grupie i by ją niestety skrzywdziło.

Mroczna okładka jak i liryki starają się zaprezentować filozoficzno-refleksyjne aspekty życia – zarówno wspomniany wcześniej „Not the One” czy „Cold Darkness”, pokazując wyższą klasę układania słów w interesujące przemyślenia. Nie żebym był jakimś fascynatem tekstów (wręcz przeciwnie, bardzo często mi jeden kolega zarzuca, że mam gdzieś liryki), ale jest wyraźnie zauważalna i zaznaczona myśl przewodnia albumu, co jestem w stanie docenić.

Mimo wspomnianych, drugoplanowych efektów keyboardowych, nie znajdziecie tu jakiś intro/outro. Patrząc na tracklistę, myślałem że krótki „Eternal Night” będzie takowym instrumentalem, ale nie, jest to paradoksalnie bardzo szybka i brutalna petarda na zamienienie mózgu w papkę.

Jakby nie patrzeć, z tego typu tworów jak najbardziej należy być dumnym i osobiście cieszy mnie to, że nasza scena wciąż się rozwija i robi się coraz więcej wartościowych pozycji Made in Poland, zwłaszcza jak się to porówna z tym jak siermiężnie to nieraz wyglądało ponad 10 lat temu, kiedy zbyt często brzmienie było klockowate, a techniczna szorstkość sprawiała, że trzeba się było napracować, aby daną płytę można było zrozumieć, nie mówiąc już o polubieniu. Tutaj takowych problemów nie ma, Dead Souls Cathedral będzie stanowić chlubę mojej kolekcji, którą pewnie jeszcze nie raz będę odkrywać, w celu znalezienia dalszych tajemnic w niej zawartych.


ocena: 9/10
mutant
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/Ulcerdeathmetal
Udostępnij:

8 stycznia 2023

Sphere – Blood Era [2022]

Sphere - Blood Era recenzja reviewJeszcze nie tak dawno trząchałem dynią na koncercie w ramach promocji „Mindless Mass”, a tu Sphere atakuje z kolejnym, już czwartym krążkiem. Hmmm… momencik… gdzie ten kalkulator… [przerwa na skomplikowane obliczenia] Jebłem się, bowiem Blood Era od poprzednika dzieli aż siedem lat, które zleciały mi nie wiadomo na czym. Wiem natomiast, co w międzyczasie działo się z zespołem – kompletnie się posypał, w rezultacie na placu boju ostał się jeno Th0rn, który musiał od podstaw zmontować nową ekipę.

Jako że w Sphere zmienili się ludzie odpowiedzialni za muzykę, to i siłą rzeczy zmieniła się sama muzyka. Wciąż mamy do czynienia z dość technicznym i brutalnym (bardziej niż kiedykolwiek wcześniej) death metalem, ale zbudowanym i podanym w nieco inny sposób. Na Blood Era zachowano poziom różnorodności poprzednika, jednak dokonano tego przy użyciu mniej skrajnych środków, więc nie usłyszycie już chociażby czystych wokali. Nowy materiał zespołu jest wypadkową tego, co na zaawansowanym etapie kariery robili klasycy (Carcass, Deicide, Malevolent Creation) z bardziej nowoczesnym podejściem do ekstremalnych dźwięków (Aborted, Emeth, Benighted, Dying Fetus), zahaczającym niebezpiecznie nawet o deathcore. Stąd też w utworach obok siebie występują rytmiczne napierdalanki w średnich tempach, cacane melodyjne solówki (w tym jedna zagrana przez Wiadomo Kogo), absurdalne gravity blasty (dobrze słyszę?), klimatyczne wstawki czy pojebane riffy oparte na sweepach.

Trzy kwadranse Blood Era są pełne dowodów na to, że twórcy materiału orientują się w arkanach współczesnego death metalu, dobrze się czują w tym stylu i nie ciągnie ich zbytnio do wykraczania poza jego ramy. Dzięki temu dostaliśmy album odpowiednio spójny, nienagannie zagrany i ponad wszelką wątpliwość ukierunkowany na ekstremę. Serio, niewiele kapel w kraju może sobie pozwolić na nakurw w takich tempach, z jakimi musimy się zmierzyć w „Icon Of Sin”, „I Am Death Incarnate” czy dopakowanym efektownymi solówkami „Nails”. To już jest wyższa szkoła jazdy i prawdziwy wycisk dla muzyków, zwłaszcza dla perkusisty.

Przy tak mocnej produkcji dziury w całym można szukać tylko na siłę, toteż moje uwagi są właśnie na takim poziomie. Po pierwsze, pozbyłbym się wszystkich elektronicznych oraz klimatycznych dodatków (intra, outra itp.) – w ten sposób płyta byłaby ociupinę krótsza i jeszcze bardziej zwarta. Po drugie, na przyszłość, zastanowiłbym się, czy nie zrezygnować z wpływów klasyki i pójść w nowoczesne wyziewy – wewnętrzna spójność muzyki bardzo by na tym zyskała.

Jak więc widać, Blood Era to kawał porządnego death metalu o wysokim współczynniku brutalności, który (jeszcze) nie zatracił bardziej ludzkich cech. Sphere dopilnowali, żeby ogólne pierdolnięcie nie przesłoniło przystępności muzyki, więc płyty słucha się z przyjemnością do ostatniego — a przy okazji najlepszego — kawałka.


ocena: 8/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/sphereband
Udostępnij:

2 stycznia 2023

Cinis – Lies That Comfort Me [2022]

Cinis - Lies That Comfort Me recenzja reviewByłem przekonany, że po dwóch udanych płytach — inna sprawa, że wydanych w dość dużej rozpiętości czasowej — nazwa Cinis na dobre zagości w świadomości maniaków death metalu i zespół będzie miał już z górki, a przynajmniej wypracuje sobie dobry punkt wyjścia do dalszej ekspansji na światowych rynkach. Nic, kurwa, bardziej mylnego! Musiało upłynąć aż osiem lat, żebyśmy mogli się cieszyć krążkiem numer trzy – najlepszym w ich dorobku.

Cinis wraca w lekko odmienionym składzie, ale z niezmienionym podejściem do grania. Lies That Comfort Me to czysty gatunkowo death metal oparty na klasycznych amerykańskich wzorcach. Może nie nazwałbym go zwyczajnym (bo to określenie ma jednak pejoratywne konotacje), ale normalnym już tak – wiecie, taki bez dziwactw czy śladu nowoczesnych wpływów, ale i bez syfu i „oldskulowania” na siłę.

Choć materiał jest krótszy od poprzedniego, wydaje mi się, że jest od niego bardziej zróżnicowany i więcej się w nim dzieje. Poszczególne utwory mają sporo indywidualnych wyróżników, więc nie szans pomylić np. „Maladies” z „Assembly” (ta miazga w riffach!) czy „Cutie”. Duża w tym zasługa zwartych i dopracowanych aranżacji z paroma mocniej zakręconymi partiami gitar i urozmaiconym biciem perkusisty. Ponadto miłym dodatkiem są pojawiające się w części utworów solówki – z jednej strony intensywne, a z drugiej dość chwytliwe (swoją drogą melodia z „Inundation” jest dziwnie znajoma…) i fajnie poprowadzone.

Osoby zaznajomione z poprzednimi płytami Cinis z pewnością zauważą, że Lies That Comfort Me w stosunku do nich straciła trochę na masywności brzmienia. Stało się tak dlatego, że tym razem tylko mix i mastering były robione w Hertz’u, bo same nagrania wziął na siebie gitarzysta zespołu. Plus jest taki, że w ten sposób nie mamy tu typowej, taśmowej produkcji Hertz’a; minusem natomiast jest zbyt duża, jak dla mnie, kompresja instrumentów. Drobne uwagi mam również do końcówek „Aegis” i „Lorem Ipsum”, które zostały odrobinę przeciągnięte – kilka sekund/powtórzeń mniej, a rezultat byłby lepszy.

Brawa dla chłopaków, że jeszcze im się chce i wciąż potrafią zagrać death metal z prawdziwego zdarzenia, kiedy inni już dawno zwinęli manatki albo przerzucili się na bardziej dochodowe hobby. Jeśli nie przepadacie za tradycyjnie podanym death metalem, na Lies That Comfort Me nie znajdziecie niczego, co nagle miałoby zmienić wasze podejście do tej muzyki, jeśli tak – dostaniecie mnóstwo elementów, które was w tej fascynacji utwierdzą.


ocena: 8/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/cinisofficial

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

18 grudnia 2022

Epitome – ROTend [2022]

Epitome - ROTend recenzja reviewPo przesłuchaniu „TheoROTical” nieco się przeprosiłem z tym zespołem. Ja wiem, że oni istnieli już od 1994 r. ze swoim demkiem „Engulf the Decrepitude”, ale jakoś tak trochę ich ignorowałem. Człowiek się uczy całe życie…

Poprzednia płyta była naprawdę szalona. Może nawet zbyt szalona, bo słychać, że zespół zapragnął być inteligentniejszym, że się tak wyrażę, i w wielu miejscach zaaplikować czegoś bardziej wyszukanego, aby nie wyjść jednomiarowo. Udało się zachować kwintesencję brzmienia i doceniam starania poszerzenia repertuaru o inne zagrywki, co podejrzewam nie było łatwe, bo ten styl ma swoje ograniczenia. Ale w efekcie utracił się ten koncertowy/żywy klimat kompozycji, mimo perfekcyjnej produkcji (proszę mi tego nie zmieniać!).

Nie, żeby brakowało typowo Punkowych riffów i mięsistego wpierdolu, ale mamy do czynienia z innym rodzajem przemocy, bardziej zimnym, bezwzględnym i metodycznym. Nie wszystko też porywa i się sprawdza na 100%. Ale tak w sumie, to czego tak naprawdę chcieć więcej? Mieszanka, którą proponuje Epitome jest pod wieloma względami tym, czego inne, pierwszoligowe grupy mi złośliwie odmawiają. Zwłaszcza takie combo jak „Infestation Of A Wormic Soul” + „Sic Transit Gloria Mundi” jest tym, co rozgrzewa moje gnijące serce. Muszę natomiast trochę zjechać niektóre tytuły, jak np. „Die! Motherfucker Die” – oh, really, you don’t say? Jak to bywa w Grindcore, jest i poczucie humoru, może niektórzy będą zrywać boki.

Pod wieloma względami Epitome przypomina mi późny etap Toxic Bonkers, czyli kolejny niedoceniony genialny zespół, który nigdy nic nie spierdolił i jednocześnie nigdy nie będzie należycie doceniony, bo jest zbyt słabo promowany. Mam nadzieję, że chociaż z waszej strony tego typu muza doczeka się odrobiny miłości.


ocena: 8/10
mutant
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/SupeROTic

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

4 grudnia 2022

Tenebris – Only Fearless Dreams [1996]

Tenebris - Only Fearless Dreams recenzja reviewSłuchając całej dyskografii Łodzian pod rząd jest zauważalna pewna prawidłowość, choć bardziej pasowałoby określenie „pogłębiająca się schizofrenia muzyczna”. I album ten, diametralnie inny od debiutu, jest nie tylko początkiem owej dźwiękowej choroby psychicznej, której następne etapy miały znaleźć swą logiczną ewolucję na kolejnych krążkach formacji, ale również jednym z lepszych przykładów ambitnego, acz przyswajalnego Death Metalu z ciągotkami Symfoniczno-Tech-Prog-Fusion – określenia, które jednocześnie nie są w stanie oddać w pełni treści tego dzieła.

Spośród ciekawszych zmian w stosunku do surowego „The Odious Progress”, wymieniłbym większą różnorodność wokali (m.in. zwykły, blackowy, growling), jazzowy bas, oraz sporą przestrzenność dźwięku. Ponadto, klawisze mają zdecydowanie dużo więcej do powiedzenia (dla niektórych może nawet będzie to za dużo). Całość jest bardzo poukładana i mniej chaotyczna niż poprzednio. I o ile jedynka starała się być grobowa i czeluściowa, to dwójka choć wciąż mroczna, stawia bardziej na kosmiczny/metafizyczny klimat. Jeśli wcześniej bliżej było do My Dying Bride/Paradise Lost, to tutaj mam skojarzenia z Emperor.

Co prawda, płyta zaczyna się jeszcze standardowo, ale już przy trzecim utworze o wymownym tytule „Atmosphere” robi się pełna jazda bez trzymanki. Każdy utwór zachwyca czymś innym. Mnie bardzo urzekł popis w „Space Dancer”, piosence bez wokalu, przywodzącą na myśl stare jam sessions, albo gitara prowadząca w „Immortal”, czy choćby klimaty Prog Rocka z lat ’70 w „Give Me the Gods”. Jest w czym wybierać i cały czas coś się dzieje.

Na zakończenie dostajemy też odświeżoną wersję „Mesmerized”, w ramach kontrastu między „wtedy” a „teraz” i choć nie jest to „słaby” numer, to faktycznie, rozwój stylistyczny na przestrzeni tamtego okresu jest co najmniej zauważalny, żeby nie powiedzieć, rażący.

Jak już było to wspomniane na początku, grupa rozwijała dalej pomysły rozpoczęte na Only Fearless Dreams ale ze zdecydowanie mniejszą ilością Death Metalu w muzyce, co czyni ten album de facto ostatnim 100% ekstremalnym wygarem. Osobiście, z klasycznego okresu osobiście preferuję pierwszy album, ale jednocześnie nie mam żadnych zarzutów do powyższego klasyka. Ocena ma znaczenie tylko symboliczne, każdy i tak powinien się sam zetknąć z twórczością Tenebris.


ocena: 10/10
mutant
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/TenebrisAlpha/

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

13 września 2022

Epitome – TheoROTical [2014]

Epitome - TheoROTical recenzja reviewPrzyznaję bez bicia – nie doceniałem zespołu, a nawet wydawali mi się wręcz mało ciekawi. Ponadto ich tzw. „gimmick”, aby każda płyta zawierała w tytule słowo „rot” uważałem za słaby. Jak to zazwyczaj bywa w moim życiu – myliłem się śmiertelnie.

Cała historia zaczęła się od tego, że patrząc sobie na jakieś tanie płytki po 2 dyszki natrafiłem m.in. na bohatera dzisiejszej recki i postanowiłem sobie obczaić materiał na youtube (taka oznaka czasów). Na szczęście, wytwórnia wrzuciła pełen album do przesłuchania, dzięki czemu mogłem się przekonać na własne uszy, z czym mam do czynienia, po czym niezwłocznie wesprzeć zespół moją skromną flotą, kupując sobie ich płytę.

A przyznam szczerze, że dawno nie słyszałem czegoś tak świeżego i pięknie brzmiącego. Nie wiem jak wy, ale bardzo lubię taki mięsisty, soczysty przester gitar. Nie każda płyta musi taka być, ale bardzo dobrze, że właśnie Epitome coś takiego stworzył, bo bardzo mi brakowało takiego typu wygaru. Album jest przez to bardzo młodzieńczy i jest przyprawiony charakterystycznym, brudnym punkowym zadziorem.

Innymi słowy, jest to jedna z tych płyt, gdzie nieważne co by zespół zagrał, sam sposób w jaki to grają jest po prostu przepiękny. Gdybym był na haju, to bym pewnie dopisał, że muzyka pokazuje brutalne oblicze prawdy tego świata, życia, rzeczywistości i kosmosu. Że poprzez swoje bezkompromisowe, ale wpadające w ucho riffy pokazuje nam piękno w zgniliźnie i upadku moralnym cywilizacji, z którym my, jako społeczeństwo idziemy razem na samo dno, które wydaje się być nieskończoną otchłanią, z której nie ma odwrotu. Ale ponieważ nie jest to konkurs grafomaństwa, to skwituję powyższe wywody tym, że faktycznie, dźwiękom udało się dotknąć mojej duszy, jakkolwiek głupio by to nie zabrzmiało.

Zdecydowaną wadą dla mnie jest trochę czas trwania, bo całość idzie tylko przez 24 minuty. Zespół mógł się szarpnąć też na jakiś bardziej rozbudowany utwór, choćby na koniec. I choć zapewne wielu z was się nie zgodzi z tym, to jednak będę uparcie twierdził, że mogło być mimo wszystko trochę więcej materiału. Niemniej jednak, perełki jak „Fuck em all” (a jakżeby inaczej, już sam tytuł prosi się o bycie faworytem), „Lies”, czy „Authorities Collapsed” (perfekcja w dawkowaniu emocji, aż po kulminacje w refrenie) na stałe wejdą do mojego repertuaru, a jest to niemała sprawa, bo mało co potrafi wywrzeć na mnie aż takie wrażenie i zostawić trwały ślad. Szczerze gratuluję Epitome udanej płyty.

Więc jeśli się jeszcze tego nie domyśliliście, polecam wam sobie przesłuchać i wierzcie mi, nie będziecie tego żałować.


ocena: 9/10
mutant
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/SupeROTic

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

1 września 2022

Mgła – Age Of Excuse [2019]

Mgła - Age Of Excuse recenzja reviewW black metalu do rzadkości należy sytuacja, gdy rozwój muzyczny ma przełożenie na wzrost popularności wśród niedzielnych słuchaczy przy jednoczesnym zachowaniu szacunku dotychczasowych fanów, a właśnie z takim zjawiskiem mieliśmy do czynienia w przypadku Mgły. Między „With Hearts Toward None” a „Exercises In Futility” zespół dokonał dużego przeskoku jakościowego, awansował na wyższy poziom i stał się jednym z lepiej rozpoznawalnych na świecie – i nawet nie został za to znienawidzony. Ale oczekiwania niebezpiecznie rosną…

Age Of Excuse jest logiczną kontynuacją poprzedniego krążka, przemyślaną i dopieszczoną, ale wciąż tylko kontynuacją, co naturalnie nie każdemu będzie pasować. Biorąc pod uwagę czteroletnią przerwę między tymi płytami, część fanów Mgły spodziewała się kolejnego przełomu, nie zaś jedynie rozwinięcia znanej formuły. Ja aż tak wymagający w stosunku do nich nie jestem, co więcej, według mnie zespół zasłużył na pochwały, bo wbrew pozorom nie osiadł na (zasłużonych) laurach, podjął natomiast ryzyko udoskonalenia czegoś, co już wcześniej było na wysokim poziomie, ale bez przedobrzenia, powielania się i uciekania do naciąganych/niezrozumiałych eksperymentów.

Podobnie jak na „Exercises In Futility”, na Age Of Excuse trafiło sześć dojrzale skomponowanych utworów – dynamicznych, urozmaiconych, a przy tym pozbawionych przypadkowych dźwięków i jałowej monotonii. Materiał Mgły odznacza się wyraźnie zarysowanymi liniami melodycznymi, w których dominuje melancholijny nastrój oraz umiarkowana dawka brutalności – agresywnych wybuchów jest tylko tyle, ile potrzebują kompozycje, bez forsowania tempa i blastowania na pokaz. Ucho cieszą bogatsze, rozbudowane aranżacje (przy zamknięciu ich w niemal identycznych ramach czasowych co poprzedni krążek) i duża spójność poszczególnych utworów. Kolejne części Age Of Excuse dość płynnie przechodzą jedna w drugą, ale nie na tyle żeby się ze sobą zlewać, bo różnice między nimi, indywidualne wyróżniki są mocno wyczuwalne. Z każdym kolejnym kawałkiem napięcie rośnie, a całość sprawnie zmierza do punktu kulminacyjnego, którym moim zdaniem wypada w połowie „VI”.

Ewolucja objęła również brzmienie zespołu. Age Of Excuse odznacza się najlepszą, najbardziej wymuskaną produkcją w historii Mgły – mocną, przejrzystą i dobrze dopasowaną do charakteru muzyki, choć na pewno nie sterylną. Dla mnie jest to jedyne logiczne rozwiązanie, bo nie po to się gra coraz bardziej urozmaicone i wymagające rzeczy (co dotyczy zwłaszcza aranżacji perkusyjnych), żeby później nie było tego słychać.

Czy to się komuś podoba czy nie, Mgła zapracowała sobie na niebywały sukces, a za sprawą Age Of Excuse być może nawet dotarła do ściany. Teraz jest dobry moment, żeby się zastanowić, czy w tym stylu da się jeszcze coś poprawić, czy może już warto odbić w innym kierunku.


ocena: 8,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/mglaofficial
Udostępnij:

21 sierpnia 2022

Iscariota – Cosmic Paradox [1995]

Iscariota - Cosmic Paradox recenzja reviewJak nadmienione jest to w książeczce, potrzeba było pandemii, żeby wreszcie wznowić tego zakurzonego klasyka na CD. Z tej okazji pozwolę sobie przypomnieć ludziom o jakże zacnym debiucie grupy z Sosnowca. Iscariota obecnie gra sobie klasyczny Heavy/Thrash Metal, gdyż parafrazując wypowiedź członków zespołu z jakiegoś wywiadu dla radia, „po śmierci Schuldinera, Death Metal dla nas umarł”. To i też Cosmic Paradox jest jedyną pełnowymiarową pozostałością po tych bardziej śmiercionośnych czasach.

Skoro mowa o legendarnym założycielu Death, to faktycznie nie da się nie zauważyć wpływów tejże formacji na twórczość polskiego zespołu. Nie są one jednak aż tak bezczelne jak w przypadku np. krakowskiego Sceptic, a ponadto słychać echa grobowych początków Sepultury, Master czy Pestilence.

Chciałoby się rzec, że muzycy grają z wyczuciem i całkiem inteligentnie. Niebanalne struktury i progresje riffów, wraz z surowym brzmieniem i domową produkcją, dostarczają przyjemnie obskurny, nie do podrobienia Death/Thrash, jaki tylko Polacy potrafili robić w latach ‘90. Zaskakiwać może otwarcie chrześcijańska otoczka tekstowa, co jakoś specjalnie mnie nie razi, ale na pewno znajdą się malkontenci, którzy mogą uważać inaczej.

Rodzynkiem na płycie jest spokojny „Lilith”, który okazał się być profetycznym utworem, ze względu na występowanie w nim normalnego/śpiewanego głosu, który jak było wspomniane wcześniej, miał zastąpić growling na stałe. Muszę powiedzieć, że nie do końca jest to udany eksperyment, kawałek brzmi lekko niezręcznie, ale na szczęście nie kłóci się za bardzo z resztą płyty.

Re-edycja zawiera jeszcze nagrane po polsku demko „Glodgad” – w sam raz, aby móc zaobserwować rozwój grupy. Płyta mi się bardzo podobała i nie ukrywam, że dzięki tego typu albumom człowiek kocha ten gatunek – niszowe granie, ale zrobione z pasją, zaangażowaniem i polotem. Bardzo ciężko było mi się oderwać od tej płyty i poniekąd szkoda, że Panowie porzucili ten styl, aczkolwiek jak najbardziej jestem w stanie zrozumieć, uszanować i zaakceptować decyzję.

Pozycja obowiązkowa.


ocena: 8,5/10
mutant
oficjalny profil Facebook: https://www.facebook.com/iscariotaband
Udostępnij:

22 lipca 2022

Toxic Bonkers – Seeds Of Cruelty [2004]

Toxic Bonkers - Seeds Of Cruelty recenzja reviewSwego czasu byłem niemalże psychofanem tej formacji z Łodzi i śledziłem wszelkie ich poczynania, a nawet miałem okazję coś poznać osobiście. Każdy element ich dyskografii znałem od podszewki i dosłownie wszystko mi u nich odpowiadało, może za wyjątkiem samej nazwy, która brzmiała dla mnie zbyt niepoważnie i może przez to też wiele osób ich olewało, myśląc, że to jakiś gówniany, żartobliwy Grindcore. Jak to zazwyczaj w Polsce bywa, najlepsze zespoły mają zazwyczaj mało wysublimowane nazwy (Acid Drinkers, Dead Infection, Vader, to o was mówię).

Choć Łodzianie sami siebie nie klasyfikowali ideologicznie jako Metal i bardziej widzieli się po stronie Punkowej, to muzycznie już jak najbardziej jest to pochodna Napalm Death, Bolt Thrower i Sepultury w najlepszym obliczu i okresie świetności tych kapel.

No, ale wróćmy do początku. Seeds of Cruelty jest trzecim albumem w dorobku grupy i jednocześnie ostatnim, w którym ręce maczał Konrad Sobierajski (RIP 2000). Co prawda, nic nie nagrał osobiście na ten album, ale napisał riffy, które zostały wykorzystane, co zresztą słychać, gdyż późniejsze płyty Toxic Bonkers mają już nieco inny charakter, bez obecnego tu luzu i z większą pompą. Ten oto majstersztyk został wydany przez Selfmadegod Records za czasów, kiedy można było bardzo łatwo ich znaleźć w empikach, gdzie też zresztą młody ja miał okazję sobie ich capnąć za 15 zeta.

Pomimo widocznych wpływów, które wymieniłem wcześniej, nie nazwałbym tego bezmyślnym naśladownictwem, a bardziej punktem odniesienia, gdyż grupa stara się mieć swój własny wkład (i nie mówię tu o ambientowych intrach) oraz dba o to, aby mieć rozpoznawalny styl. Natomiast na największą pochwałę zasługuje tutaj talent kompozytorski. Mam cichą nadzieję, że „Seeds of Cruelty”, „Weep” oraz „Poisoned” na stałe wpisały się do kanonu gatunku.

Reszta płyty też trzyma poziom, choć gdzieniegdzie słychać, że na próbach musiało występować lekkie przemęczenie materiału. Nie ma to jednak żadnego wpływu na odbiór, ponieważ skromne 30 minut szaleńczej jazdy nie pozwala się nudzić.

Większość reakcji jakie widziałem u ludzi po starciu z tą płytą, była typu „dlaczego ja wcześniej o nich nie słyszałem?”. Cóż, nawet jeśli nie udało mi się was przekonać do końca, to przynajmniej mam nadzieję, że sama nazwa wam utknie w głowach, co już jest samo w sobie by było plusem. Do słuchania marsz!


ocena: 9,5/10
mutant
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/toxicbonkers
Udostępnij:

19 czerwca 2022

Decapitated – Cancer Culture [2022]

Decapitated - Cancer Culture recenzja okładka review coverOd czasu powrotu na scenę, Decapitated zmienił styl i gra sobie na luzie coś z pogranicza Groove/Death Metalu, czasami przechodząc w Deathcore. Nie inaczej jest i tym razem. Co do zasady, nie staram się mieć jakiś oczekiwań wobec zespołów i preferuję otwarte podejście do czegoś nowego, przyjmując rzeczy takimi, jakie są. Dlatego też nie goniłem z widłami i pochodniami za Morbid Angel, kiedy wydali „Illud Divinum Insanus”. To i też nie mam jakiś większych zastrzeżeń czy krytyki wobec Cancer Culture, choć nie jest to twór nawet tak w połowie szalony, jak tamten.

Gwoli dziennikarskiego obowiązku napiszę tylko, że zarówno tytuł płyty jak i zawartość tekstowa (autorstwa znanego wieszcza polskiego Metalu, Jarosława Szubrychta) nawiązuje do wszelakiej terminologii tzw. internetowej „kultury” (przez małe k). Z tego też względu, dla higieny umysłu i ciała, pominę kompletnie tą część i skupię się na samej muzyce.

Album zaczyna się standardowo z przytupem, choć bez większego polotu. Zaczyna się robić ciekawiej dopiero na singlowym „Just a Cigarette” i trzyma wysoki poziom tak do „Hello Death”. Owe tracki mogą być o tyle zaskakujące dla Metalowych purystów, że co do zasady są mainstreamowo-normalne w stosunku do tego, co można zazwyczaj usłyszeć w Death Metalu. Wątpię, aby jakiś eremef to puścił w radiu, ale potencjał hitowy jest. Po nudnym kolabo z Robbem Flynnem, idolem młodzieży słuchającej onegdaj Groove Metal, dostajemy ostatni fajny numer na płycie „Suicidal Space Programme” o dość melancholijnym motywie. Reszta płyty ani niespecjalnie ziębi, ani też nie grzeje.

I tak słuchając sobie tego wszystkiego, zacząłem się zastanawiać – na ile bym poświęcił tyle czasu i energii na ogarnięciu nowego Decapitated, gdyby zespół nazywał się inaczej? I czy wtedy by mi się chciało tak bardzo rozkładać wszystko na czynniki? Zapewne nie. Tak więc nawet jeśli jest to kolekcja kilku zgrabnych piosenek, to gdyby nie wypracowana marka, tego albumu mogłoby w sumie nie być i nic specjalnie złego by się nie stało.

Tak jak wspomniałem na początku, nie oczekuję powrotu do siermiężnego, przesadnie-technicznego, brutalnego Death Metalu, ani też nie uważam, żeby album był jakoś specjalnie kiepski. Muzyka po prostu sobie jest i istnieje, bez większego kopania dupy, co może nawet i lepiej.


ocena: 6,5/10
mutant
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/decapitated/

inne płyty tego wykonawcy:






Udostępnij:

4 czerwca 2022

Tenebris – The Odious Progress [1994]

Tenebris - The Odious Progress recenzja reviewZ perspektywy czasu, łódzki Tenebris zaliczył niemały „wstrętny progres” (nawiązując do tytułu płyty). Od rasowego Death Metalu, po szeroko rozumianą muzykę Metalową z elementami, które innym kapelom nie mieszczą się w głowie. Od samego jednak początku słychać, że nie mamy tutaj do czynienia z „kolejną” grupą Death Metalową.

Muzyka ambitna generalnie kojarzy się ludziom z pretensjonalnym bombardowaniem słuchacza zagęszczeniem ciężkostrawnych pomysłów. Tenebris wyszedł z innego założenia i postawił na granie bez kompleksu wyższości, ale zamiast tego subtelnie plotoąc pozornie zagmatwane utwory, w oparciu o niezwykle mroczny klimat. Czyli taką muzykę, jaką tylko Polacy potrafią wysmażyć. Bo moi drodzy czytelnicy, aura tutaj jest naprawdę ciężka i gęsta, prosto z najgłębszych czeluści piekieł, mimo braku blastowania.

Posępnie nastrojone gitary kiepskiej marki grające pogrzebowe riffy tylko wzmagają poczucie dźwiękowej otchłani, w którą grupa wrzuca słuchacza i to bez większego wysiłku. Przez cały czas trwania płyty pojawiają się różnorakie efekty dźwiękowe (np. pioruny, dzwony kościelne), jak i keyboard, stanowiące uzupełnienie atmosfery tajemniczości albumu, nie inaczej jak to się miało w Nocturnusie.

Choć nie nazwałbym stylu tej płyty ani Symphonic, ani Gothic, ani Doom, ani też Prog, to takowe elementy się przewijają pod różnymi postaciami i nie zawsze są one oczywiste. Muzycznie to chciałoby się rzec, że mamy bardziej do czynienia z labiryntowymi dziwactwami, które robił Demilich, choć nie aż tak pokręconymi. Uważam jednak, że przypinanie jakiejkolwiek łatki Tenebrisowi ich deprecjonuje, gdyż mają swoje markowe brzmienie, którego nie da się pomylić z nikim innym.

Jako wizytówkę płyty muszę wymienić, poza otwierającym „In Searches”, takie gwiazdy jak „Quetzalcoatl”, „Ancient Clairvoyance”, lub mój ulubiony „Black Heart”, w którym notabene nagromadzone jest chyba najwięcej pomysłów. Jest też kilka instrumentali i, w przeciwieństwie do większości tego typu zapchajdziur u innych zespołów, stanowią one integralną część płyty, spinając ją w logiczną podróż dźwiękową.

Re-edycja która posiadam (z 2022 r., krakowskiego Defense Records) ma jeszcze jako bonus instrumentalne outro „My Dying Bride”, które nie wydaje mi się być coverem twórczości brytyjskiej legendy o tej samej nazwie (no chyba że bardzo luźnym [Nie tak znowu luźnym, to parodia „Sear Me” – przyp. demo]), zwłaszcza że jest zbyt odjechane gatunkowo, aby miało cokolwiek przypominać, co też chyba stanowi pewien przedsmak kierunku, w którym formacja planowała zmierzać w przyszłości.

Reasumując, dla mnie jest to podstawa podstaw, bez której tak naprawdę trudno mówić o byciu koneserem. Kto tego nie zna, niech się tym nie chwali wszem i wobec, a zamiast tego nadrabia braki.


ocena: 10/10
mutant
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/TenebrisAlpha/

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

8 maja 2022

Necrophil – Cannibal Sex [1993]

Necrophil - Cannibal Sex recenzja okładka review coverPolska jak mało który inny kraj dołożyła wiele cegiełek pod fundament Death Metalu na świecie. Ale za to jak każdy inny kraj, ma swoich przedstawicieli, jak i ukryte diamenty na scenie, które albo zostają zapomniane, albo dorabiają się statusu kultowego. Może więc zdziwić kogoś fakt, że spotkałem się z bohaterami dzisiejszej recenzji na zagranicznych forach i rekomendacjach, zważywszy na taki drobny szczegół, jak teksty w ojczystym języku.

A jakie to są teksty! Nie za bardzo da się je cytować, choć zarówno piosenka dedykowana żonie gitarzysty, albo utwór ze znamiennym refrenem „syf i AIDS”, czy też tytułowy track przeszły do historii i klasyki gatunku. Przy takich perełkach, kompozycja o tak prostym tytule jak „Wizja” (notabene mój ulubiony numer) mogą budzić grozę, jakież to jeszcze wizje może skrywać autor „Prosektorium”, lub „Skrobanej”. Poza Necrophilem, Perversion i Infernal Death (notabene którego debiutu z 2011 nie posiadam, a bardzo bym chciał), nie znam innych ekstremalnych zespołów growlujących po polsku na tak wysokim poziomie, a szkoda, bo jest to naprawdę bardzo fajne.

Ale nie samą poezją przecież człowiek żyje. Necrophil stworzył swój własny, polsko brzmiący styl, którego trudno określić. Owszem, znajdziemy wpływy Cannibal Corpse, czy nawet Grindcorowe petardy w stylu Napalm Death, ale to można powiedzieć o wielu zespołach parających się Death Metalem. Obskurna produkcja nadaje charakteru płycie i sprawia, że nie idzie pomylić tego zespołu z innym. Wszystkie wymienione wcześniej piosenki mają swoje konkretne, wyraziste, punkowo zadziorne riffy, bardzo łatwe do odróżnienia od siebie. Płyta łatwo wchodzi i nie tylko nie nudzi, ale aż prosi się o wciśnięcie replay. Mało kto potrafi spełnić wymóg brutalności z chwytliwością.

Wyszła też słynna re-edycja tego materiału na CD, którą niektórzy mogą kojarzyć, bo się o dziwo pojawiała w sklepach. Poza raczej marnym remasterem, zasadniczym błędem tego wydania jest poważne podejście do tematyki zespołu, gdzie przecież nie brakuje poczucia humoru. Zamiast tego książeczka zawiera bardzo znane i popularne zdjęcia gore, które pewnie już niektórzy znają na pamięć.

Podsumowując, zasłużona legenda polskiej sceny, z której należy być dumnym.


ocena: 10/10
mutant
Udostępnij:

19 września 2021

Obsidian Mantra – Minds Led Astray [2020]

Obsidian Mantra - Minds Led Astray recenzja okładka review coverNie jestem specem od marketingu i Kotlera kojarzę jedynie z nazwiska, aaale wydaje mi się, Obsidian Mantra powinni zaniechać używania etykiety „progressive death metal” do opisu swojej muzyki. Wiecie, to się jakoś tak źle kojarzy… Tym bardziej, że Minds Led Astray” nie ma nic wspólnego z rozmemłanym pitolonkiem, jałową trzepanką, wesołymi melodyjkami i udziwnianiem wszystkiego na siłę. Jednocześnie absolutnie nie można wrzucić zespołu do szuflady z „typowym polskim death metalem”, bo i takiej charakterystyce kapela całkiem zgrabnie się wymyka. Czyżby zatem Obsidian Mantra to twór oryginalny?

Ano nie, droga do tego daleka, co nie zmienia faktu, że zespół stara się podejść do gatunku po swojemu – korzystając z mniej popularnych/oczywistych patentów i nie odwołując się do banalnych zagrywek. Obsidian Mantra ani nie forsują tempa (wszelkie przyspieszenia to raczej dodatek) ani nie proponują wyjątkowo zakręconych struktur; stawiają za to na specyficzny nastrój i wgniatający, niemal djentowy ciężar. A brutalni są przy okazji. Baza muzyki wywodzi się jednoznacznie z death metalu, jednak już jej nadbudowa jest uzupełniona wieloma obcymi wpływami, zwłaszcza czarnej materii, co przekłada się na dużo niestandardowego riffowania oraz mnogość dźwięków dziwnych i niepokojących, które drażnią uszy z głębszych warstw. Tu brawa dla zespołu, bo chłopaki nie wyręczyli się klawiszami i wszystko — z pominięciem dwóch krótkich instrumentali — wycisnęli z gitar. Dzięki temu całość jest należycie spójna, brzmi naturalnie (bo i realizacja trzyma dobry poziom), a ze względu na bogactwo faktur jest wewnętrznie urozmaicona.

Jedyny problem z takim graniem polega na jego mizernym potencjalne komercyjnym. „Minds Led Astray” to na swoje nieszczęście materiał, nad którym trzeba przysiąść, skupić się, a niekiedy nawet pogłówkować. Owszem, tu i ówdzie trafia się fragment z chwytliwym riffem czy bardziej nośnym groovem, ale to nie to samo, co radosne patataj, czyż nie? Rozpracowywanie takiego albumu daje sporo satysfakcji, jednak nie każdy słuchacz będzie miał dość ciekawości/samozaparcia, by przebić się przez jego pozorną nieprzystępność. W związku z powyższym Obsidian Mantra niejako skazują się na brak sukcesów i działalność poza głównym nurtem, podobnie jak Dormant Ordeal, Symbolical, Nomad czy Redemptor.


ocena: 7/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/ObsidianMantra
Udostępnij:

13 lutego 2021

Kat – The Last Convoy [2020]

Kat - The Last Convoy recenzja okładka review coverKat po wydaniu „Without Looking Back" nabrał rozpędu, więc rzeźbi w gównie póki gorące (?), udowadniając wszem i wobec, że nie ma takiego tematu, którego nie da się spierdolić. Opisywany The Last Convoy to ledwie 42-minutowy składak pięciu ponownie nagranych utworów (starych i nowych) oraz trzech coverów wydany na 40. rocznicę istnienia zespołu. Wprawdzie ktoś złośliwy mógłby w tym miejscu zapytać, jaki jest sens takich zabiegów, skoro jakieś 20 lat z tych 40 to raczej brak jakiejkolwiek aktywności, ale to by godziło w polskie zamiłowanie do wszelkich rocznic, miesięcznic i innych okazji, kiedy można się spotkać przy wódce i ogórku kiszonym.

Z tego co zauważyłem, dla wielu osób dobór kawałków na tym wydawnictwie to coś pomiędzy niepojętym a absurdalnym, a przecież wyjaśnienie dostajemy w książeczce - Piotr Luczyk twierdzi, że The Last Convoy przybliża korzenie zespołu oraz przypomina najbardziej istotne momenty w jego historii. Proste, prawda? W końcu między pierwszym singlem a „Mind Cannibals” Kat nie nagrał nic wartego uwagi, w dodatku nic godnego uwagi z zupełnie przypadkowymi ludźmi. Domyślam się, że niemałym bólem dupy było wymienienie nazwisk Loth i Kostrzewski jako współautorów dwóch najstarszych numerów.

Przechodząc do zawartości płyty, na początek mamy powtórkę ze starego singla: „Noce Szatana” z zupełnie nowym bzdurnym tekstem oraz „Ostatni tabor”, w którym — i to jest ciekawe — część tekstu przetłumaczono, a część dopisano (za frazę „Run brother run!” złożyłbym wniosek o ukrzyżowanie autora), dzięki czemu całość nie trzyma się kupy i nie ma najmniejszego sensu. Oba numery brzmią strasznie sterylnie i są fatalnie zaśpiewane (po części także ze względu na teksty) – to baaardzo osobliwie pojmowany samogwałt. Następny w kolejce jest „Mind Cannibals” w lżejszej i na siłę udziwnionej odsłonie. Później przypominano, że „Dark Hole – The Habitat Of Gods” w akustycznej wersji to porażka, choć akurat pod względem wokalnym wypada najlepiej (Maciej Lipina w takiej dawce naprawdę daje radę). Ostatnim autorskim kawałkiem i zarazem największą (potencjalną) atrakcją na płycie jest „Flying Fire 2020”, w którym udziela się Tim Owens. Amerykanin miał pozamiatać, a niczego nie wniósł od siebie i zaśpiewał bez przekonania.

W przypadku coverów — Deep Purple, Scorpions i AC/DC — mogę być nieco bardziej wyrozumiały, bo od strony technicznej wszystkie zagrano bez zarzutu, a w ich aranżacjach nie wprowadzono żadnych drastycznych zmian. Niestety, nie są to utwory instrumentalne… Głos Jakuba dalej mnie nie przekonuje, ale resztką obiektywizmu potrafię przyznać, że to i tak najlepsze wokale, jakie nagrał dla Kata. Wydaje mi się, że główna w tym zasługa oryginalnych linii, których mógł się bezpiecznie trzymać. Niemniej jednak… Chopin gdyby jeszcze żył, toby pił. A Ian Gillan, gdyby nie żył, to by się w grobie przewracał… Na nasze szczęście nikt nie wpadł na to, żeby przerobić Rainbow!

I właśnie tak według Piotra Luczyka ma wyglądać wydawnictwo podsumowujące 40 lat grania, w tym przynajmniej 10 jawnego robienia sobie kpin z najwierniejszych fanów. The Last Convoy to zrobiony niewielkim nakładem kosztów i pracy pospolity wyciągacz pieniędzy. Napisałbym, że gorzej być nie może, ale podejrzewam, że zespół ma jeszcze jakieś gówno w zanadrzu.


ocena: 2/10
demo
oficjalna strona: kat-band.com

inne płyty tego wykonawcy:


Udostępnij:

28 października 2020

Lost Soul – Forgotten Past [2020]

Lost Soul - Forgotten Past recenzja okładka review coverDobry wieczór państwu. W recenzji „Genesis: XX Years Of Chaoz” wspominałem, że chciałbym dostać antologię demówek Lost Soul. Oto jest. To fajnie, cieszę się. Dziękuję wszystkim za uwagę.

Wypuszczona nakładem wydawnictwa Szataniec dwupłytowa kompilacja Forgotten Past przybliża fanom (chyba) wszystko, co zespół nagrał za młodu, a zatem od mizernie brzmiącego „Necrophil” po świetne „…Now Is Forever”, na którym potencjał Lost Soul wreszcie eksplodował. Co ważne, wbrew tytułowi jest to raczej przeszłość nieznana niż zapomniana, bo jak przypuszczam, większość obecnych entuzjastów zespołu nigdy z tymi nagraniami nie miało styczności. A czy zechcą to teraz nadrobić – tu mam pewne wątpliwości, co na moje oko czyni target Forgotten Past dość wąskim.

Z każdym kolejnym materiałem słychać, jak zespół powoli wychodzi z głębokiej piwnicy, by w końcu dochrapać się zasłużonego kontraktu z Relapse. Na pierwszych nagraniach uwagę zwracają ogromne różnice jeśli chodzi o umiejętności techniczne poszczególnych członków (słowo muzyków byłoby nadużyciem), którzy dopiero po paru latach zdają się grać w jednej lidze. Tu wyjątkiem jest oczywiście Jacek Grecki, który bryluje prawie od początku.

To, że ta kompilacja się ukazała, ogólnie uważam za coś pozytywnego. Szkoda tylko, że komuś nie chciało się należycie przyłożyć, żeby naprawdę była ozdobą tych paru kolekcji, do których trafi. Bo co my tu mamy: teksty, okładki, składy, trakclisty (w tym każdorazowo błędnie podana do drugiego wydania „Superior Ignotum”). To tyle, jeśli chodzi o atrakcje. Komu by przeszkadzały jakieś archiwalne zdjęcia i wspominkowe notki Jacka Greckiego o okolicznościach powstawania tych materiałów, no komu? Skromne toto, bardzo skromne. Dlatego traktuję Forgotten Past jako ciekawostkę dla bardziej wkręconych fanów Lost Soul, pozostali mogą się srogo rozczarować.


ocena: -
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/lost.soul.poland

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij: