Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Polska. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Polska. Pokaż wszystkie posty

4 marca 2024

V/A – Goregeous Grooves [2023]

V/A - Goregeous Grooves recenzja reviewJak powszechnie wiadomo, grind niejedno ma oblicze, czego dobrym przykładem jest zabawnie zatytułowany split Goregeous Grooves. Choć egzotyki w tym wydawnictwie nie ma za grosz — przynajmniej z naszej lokalnej perspektywy — bo trafiły tu tylko polskie kapele, to jest całkiem przyzwoitym świadectwem, że jeśli chodzi o stricte podziemny hałas, to ciągle nie mamy się czego wstydzić.

Na początek dostajemy Delayed Ejaculation z kawałkami, które w większości powinniśmy kojarzyć z debiutanckiego „Semen Stuffed Human Brain Souffle”. Powinniśmy, ale ze względu na popieprzoną tracklistę trudno się w nich połapać, a jedynym pewnym punktem zaczepienia jest tu cover Carcass. Nic to, lepiej żyć w nieświadomości i po prostu cieszyć uszy fachowo zagranym gore-grindem w średnich tempach, z nisko strojonymi gitarami i bulgotem w rejestrach dostępnych tylko niektórym zwierzętom. Brzmienie chłopaki mają cacy, w tekstach (no, w tytułach) podejmują same życiowe tematy, a intra kradną z dobrze znanych filmów, więc można uznać, że są gotowi na podbój świata.

Hoggod na Goregeous Grooves sprawiają wrażenie zespołu najbardziej nieokrzesanego/amatorskiego/podziemnego, bo brzmią zajebiście surowo (z obowiązkowym wiadrem zamiast werbla), jednak zdecydowanie wygrywają bezpośrednią wyziewnością. Zespół postawił na totalny żywioł, bezkompromisowość i ohydę, stąd też materiał nie nadaje się do kontemplacji przy świetle księżyca, ale jebać łbem o ścianę można przy nim całkiem przyjemnie. Na przyszłość polecałbym tylko przesunąć gitarę do przodu, żeby miażdżyła na równi z furiacko pracującymi garami.

Stawkę zamyka najstarszy i najbardziej utytułowany w tym towarzystwie Anus Magulo, który, zgodnie z oczekiwaniami, robi tu za gwiazdę. To doświadczenie zespołu doskonale słychać w urozmaiconych strukturach utworów, w zawodowym, pozbawionym zjebek wykonaniu, no i w końcu w profesjonalnej produkcji. Od czasu „Assophilia” zespół dokonał wyraźnego postępu w sposobie składania piosenek, przez co są one coraz bardziej przejrzyste i przystępne, jednak prezentuje ten sam poziom lenistwa, co przed laty – stąd też trochę za duży procent ich wkładu w Goregeous Grooves stanowią covery.

Za wydanie Goregeous Grooves odpowiada łódzka Til We DIY Records, więc namierzycie ten split bez problemu, choć miejcie na uwadze, że to „DIY” w nazwie nie jest przypadkowe – oprawa graficzna płyty dupy nie urywa. Na szczęście w tym przypadku sprawdza się banał, że muzyka broni się sama.


ocena: -
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/AnusMagulo, www.facebook.com/delayedejaculation, www.facebook.com/hoggod
Udostępnij:

31 grudnia 2023

Godslut – Procreation Of God [2023]

Godslut - Procreation Of God recenzja reviewGodslut pojawił się znikąd, od razu z debiutanckim krążkiem, w dodatku wydanym przez nie byle kogo – Selfmadegod. Nooo… już tyle wystarczyło, żeby niektórym z zazdrości popękały dupy. Co by tam chłopaki nie grali i jak by im to nie wychodziło, tego kontraktu to prędko, o ile w ogóle, im się nie wybaczy. Wiadomo, gdyby nie obecność Pavulona w składzie, to o umowę byłoby znacznie trudniej, a i wartość artystyczna Procreation Of God pewnie nie byłaby tak wysoka, jednak młodzieńcy musieli mieć w zanadrzu coś, czym przekonali do siebie Karola.

Co to było, jakoś szczególnie nie wnikam, bo wystarcz mi to, co słyszę na Procreation Of God. A słyszę brzmiący typowo po polsku death metal, jakiego jeszcze 15 lat temu było u nas na pęczki. Czasy się jednak zmieniły i podobnie grających zespołów została garstka, więc w tym nieurodzaju chłopaki mogą upatrywać swojej szansy, o ile będą się prawidłowo rozwijać i starczy im wytrwałości. No i oczywiście dorobią się choćby strzępów własnej tożsamości, bo na obecnym etapie Godslut nie proponuje niczego odkrywczego, a wpływy Banisher (!), Decapitated, Vader czy Calm Hatchery dają o sobie znać w co drugim riffie; resztę dopełniono różnej maści amerykanizmami.

Materiał został nieźle wyprodukowany, warsztatowo prezentuje całkiem spoko (z wyjątkiem Pavulona – zagrał na swoim zwyczajowym poziomie, czyli bardzo dobrze), bez większych uniesień, ale też uchybień. Na pewno tu i ówdzie brakuje jeszcze trochę polotu czy świeższego podejścia… po prostu doświadczenia – to powinno przyjść z czasem. Ponad przeciętność mocno wybijają się różnorodne i dopieszczone solówki, jednak poniżej przeciętności ciągną wokale, zwłaszcza ten irytująco wrzeszczany, który do tego stylu zwyczajnie nie pasuje. Ponadto wydaje mi się, że odbiorowi Procreation Of God nie służą 4-minutiwe dłużyzny (całość ma raptem pół godziny), bo kapela ma problem, żeby wypełnić je dostatecznie interesującymi rozwiązaniami.

Debiut – odfajkowany; obecność na scenie – zaznaczona; kredyt zaufania – zaciągnięty. Teraz zobaczymy, czy Godslut uczciwie zapracują na swoją markę, czy jednak znikną tak szybko, jak się pojawili.


ocena: 6/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/godslut

Udostępnij:

1 grudnia 2023

Ulcer – Heading Below [2016]

Ulcer - Heading Below recenzja reviewBędąc niezwykle zakochanym w „Dead Souls Cathedral” naturalna ciekawość sprawiła, że sobie obczaiłem zespół dokładniej, choć przyznam szczerze, nie spodziewałem się zbyt wiele. Niestety, ale często droga do świetności prowadzi przez średnie produkcje. No niemniej jednak, zapomniałem, że przecież trzon grupy stanowią konkretne wygi, gdzie każdy z członków ma zaliczone kilka niezłych kapel na koncie.

Przy odkrywaniu Ulcera, dowiedziałem się, że kiedyś byli bardziej hołdem dla szwedzkiej sceny, robiąc kopię Entombed/Dismember/Grave. Na szczęście dla nas wszystkich, dość szybko grupa poszła dalej w ambicjach, wykraczających poza szwedzkie standardy, bo można tutaj usłyszeć choćby echa Nile, albo Deicide. Ale nie umiałbym ich jednoznacznie porównać, to trzeba po prostu usłyszeć, ale nie uprzedzajmy faktów.

Materiał jest zresztą czymś dużo lepszym i większym, niż się to kiedykolwiek mieściło w głowach Szwedów. Heading Below jest superprodukcją w tym sensie, że poza graniem w sposób nowoczesny i z pełnym wykorzystaniem dobrodziejstw technologii, mamy nie tylko pierdolnięcie, monstrualny klimat, ale też mądrze napisane szlagiery. Co prawda, są one nad wyraz chwytliwe, co może być poczytane za wadę, gdyż jak coś zbyt łatwo wchodzi do głowy, to równie łatwo z niej wychodzi. Ja natomiast od początku do końca siedziałem sobie z rozdziawioną papą chłonąc track za trackiem, bo to jest jedna z tych produkcji, gdzie każdy dźwięk ci się podoba. Wszystko się rozwija logicznie, z punktu A do punktu B w utworach.

Czy są jakieś materiały na single do puszczania na studniówkach? No jakbyśmy mówili o jakieś komercyjnej artystce*, to jako ekwiwalent wymieniłbym np. „Down Below” albo „You Called, We Came”, ale to jest subiektywna ocena – po prostu mi się najbardziej spodobały. Ktoś, kto woli brutalność od melodii, pewnie będzie wolał taki szybszy „Howl of the Jackal”, a i jest też fajnie rozwijający się „The Phantom Heart”. Gdzieś tam może pod koniec uchodzi trochę tej energii, ale naprawdę nic, co by wchodziło w rejony miernoty i zaprzaństwa.

W tym wszystkim chyba najbardziej cieszy mnie fakt, że jak tak człowiek stanie z boku i popatrzy się na polską scenę, to chyba dawno już nie mieliśmy aż tak mocnych zawodników. Banisher, Cinis, Faeces, Dira Mortis, Sphere, Anthem, Cortege, Kingdom, czy też nawet i te mniej znane i lubiane, jak Ferosity, Offence, Pandemic Outbreak, Deviation i Masachist sprawiają, że można patrzeć na przyszłość naszej sceny nie tylko ze spokojem, ale i z radością w oczach.

Nie sposób jest mi wyłączyć entuzjazm i nawet jeśli miałbym być malkontentem, to tak na dobrą sprawę, o co miałbym się kurna przyczepić? Tu nawet nie ma wtórności, czy braku oryginalności, którego bym normalnie użył jako argumentu balansującego moje nadmierne zachwyty. Nie daję 10 punktów, bo to zostawiam na legendarne rzeczy typu „Altars of Madness”, co do których wszyscy się zgadzają. Ale w każdym bądź razie, nikomu nie stanie się krzywda jak tego przesłucha, wręcz przeciwnie, satysfakcja gwarantowana. Dobra, kończę, patrzcie ile już nasrałem słów, chyba wystarczy. Ale to jest ten 100% Death Metal, dzięki któremu człowiek dalej interesuje się tym gatunkiem.

*Chciałem zarzucić jakimś nawiązaniem do popkultury, ale kompletnie wybiegłem z obiegu, mógłbym co najwyżej wymienić Dodę, ale jaka z niej artystka, albo o zgrozo, ikona? Kto ją w ogóle dzisiaj kojarzy?


ocena: 9/10
mutant
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/Ulcerdeathmetal

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

23 października 2023

Popiór – Pomarlisko [2023]

Popiór - Pomarlisko recenzja reviewNiedługo po śmierci Romana Kostrzewskiego pojawiły się jakieś absurdalne pogłoski o kontynuacji projektu sygnowanego jego nazwiskiem — co ponoć miało być związane z wolą zmarłego — ja jednak nie potrafiłem się w nich doszukać najmniejszego sensu. Że niby co, mieliby występować jako Ludzie Którzy Grali W Zespole Kat & Roman Kostrzewski? Z tego nawet Szpajdel nie zrobiłby logosa. Sprawę dodatkowo skomplikowały poważne zgrzyty w składzie, podział na „starych”, „nowych” i obrażonych oraz późniejsza cisza.

Jak się okazało, frakcja „nowych” — dla niewtajemniczonych to Jacek Hiro i Jacek Nowak — nie odpuściła tematu i po skompletowaniu pełnego składu powróciła, już jako Popiór, z materiałem przygotowanym pierwotnie na trzecią płytę z Romanem. Stąd też, co nie powinno zaskakiwać, pod względem muzyki Pomarlisko ma dość dużo wspólnego z „Popiórem”, jest kontynuacją i rozwinięciem tamtego stylu – to dobrze wyprodukowany, doskonale zagrany, dynamiczny i urozmaicony thrash z wieloma wpadającymi w ucho motywami oraz, niestety, (zbyt) dużą ilością akustycznych/balladowych partii. To, co jeszcze z Kostrzewskim mogło dodać całości klimatu, w aktualnym składzie zwyczajnie się nie sprawdza. Ale po kolei…

Singlowy „Międzyświat” to świetny numer na start: szybki, agresywny i z odpowiednią dawką chwytliwości. Po tak mocnym początku chciałoby się następnego kopa, a dostajemy akustyczny wstęp do o wiele mniej efektownego „Zabierz mnie do piekła”. Kolejny numer również wita nas przydługim akustycznym intrem (w typie „Słodkiego kremu”), ale na szczęście później nabiera fajnych rumieńców. W dalszej części albumu konkretnym jebnięciem mogą się pochwalić jedynie „Cień starych cmentarnych drzew” (ten jest niemal brutalny) oraz „Czarny bal” – oba świetne pod względem technicznym (zwróćcie uwagę na bogate aranżacje basu), złożone i pomysłowe. Poza tymi perełkami na Pomarlisko trafiły jeszcze dwie pełnoprawne ballady – ładnie zagrane, ale wiadomo… Rozumiem, że skoro Roman zaakceptował te numery, to miał w stosunku do nich jakeś plany, a skoro zostały zaakceptowane, to musiały trafić na płytę, bo gdyby chłopaki od początku robili materiał, za przeproszeniem, pod siebie, to całość byłaby mocniejsza, a przynajmniej lepiej wyważona.

Czas na słów kilka o słoniu w salonie. Wokalistą i jak się zdaje tekściarzem Popióra został Krzysztof Hofler z Deathyard. W swoim zespole całkiem sprawnie radzi sobie z gitarą, ale jako krzykacz wypada co najwyżej przeciętnie. W Popiórze w tej drugiej roli nie sprawdza się w ogóle – jego głos jest płaski, bez wyrazu, zupełnie niecharakterystyczny i bez trudu można o nim zapomnieć w przerwach między utworami. Co gorsza, jest kompletnie pozbawiony dynamiki, funkcjonuje obok zmian tempa i klimatu i przynudza. I jeszcze te teksty… Upchnął w nich na siłę sporo mało subtelnych nawiązań do starych liryków Kostrzewskiego, które jak na moje ucho, mają jedynie wzmacniać wrażenie ciągłości zespołów, bo wielkiej wartości artystycznej w tych zabiegach nie dostrzegam. Poza tym część tekstów jest taka… no… tego… jak by to ująć, żeby zostać dobrze zrozumianym… hmm… ckliwie dupowata – jakby ich autor nie miał na liczniku nawet połowy tego, co ma.

Podsumowując, Pomarlisko to album, któremu od strony muzycznej nie można prawie niczego zarzucić – wszak to robota prawdziwych profesjonalistów. Strona wokalna natomiast jest słaba i niczego wartościowego nie wnosi, jednak, co trzeba uczciwie przyznać, nie odrzuca i dość łatwo ją zignorować. Moja rada na przyszłość: zmienić wokalistę, dołożyć drugą gitarę i czekać na tłusty kontrakt. Potencjał jest, warto go wykorzystać.


ocena: 7/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/popiorband

podobne płyty:

  • KAT & ROMAN KOSTRZEWSKIPopiór



Udostępnij:

22 czerwca 2023

Kat & Roman Kostrzewski – Popiór [2019]

Kat & Roman Kostrzewski - Popiór recenzja reviewCzas nie oszczędza nikogo ani niczego, a dla „Biało-czarnej” okazał się wyjątkowo niełaskawy – debiutancki album Kata i Romana Kostrzewskiego zestarzał się bardzo szybko, w dodatku w niezbyt atrakcyjny sposób. Każdy kolejny rok tylko uwypuklał jego bolączki, odbierając ochotę do kolejnych przesłuchań, zaś na jego następcę, który mógłby trochę zamazać to wrażenie, długo się nie zanosiło. Wreszcie po ośmiu latach, kilku chybionych projektach-zapchajdziurach i paru niezwykle istotnych zmianach w składzie pojawił się Popiór, którego wydaniu towarzyszyły pewne kontrowersje. Jako że gównoburze są naszą Specjalnością Narodową, to nikogo nie powinno dziwić, że w sztucznie wywołanym zamieszaniu gdzieś na dalszy plan zeszła sama muzyka. Muzyka, która tym razem powinna na dłużej pozostać w pamięci.

Popiór do tego stopnia różni się od „Biało-czarnej”, że mógłbym nawet pokusić się o stwierdzenie, że — oprócz wokalu i klimatu w spokojniejszych partiach — nie ma z nią za dużo wspólnego. Nowe oblicze Kata i Romana Kostrzewskiego jest bardziej zwarte (41 minut zamiast godziny), dynamiczne, wyraziste, spójne i bogato zaaranżowane, a brzmi czysto (sterylnie?), selektywnie i stosunkowo nowocześnie. Ma to oczywiście związek z nowymi ludźmi, którzy wnieśli do zespołu świeże spojrzenie i świetne umiejętności. Co zaskakujące (i jak się później okazało – konfliktogenne), to właśnie debiutujący w składzie Jacek Hiro, do spółki z Romanem, jest autorem całego materiału, natomiast Krzysztof Pistelok, który wcześniej miał spory wpływ na muzykę, tym razem dorzucił jedynie kilka solówek.

Zespół znacząco zwiększył swój potencjał, otworzyły się przed nim nowe możliwości, więc należy docenić, że miał także dość odwagi, żeby przynajmniej z części z nich skorzystać. Stąd też Popiór jest albumem szybszym i bardziej technicznym od poprzednika, mniej schematycznym, z wieloma fajnie przemyślanymi zmianami tempa i porządną dawką gitarowego czesania. Do mnie szczególnie mocno przemawiają nawiązania do zawijasów z „Bastarda” („Baba zakonna”, „Głowy w dół spuszczone”, „Dali na msze”), zgrabnie powplatane solówki oraz wybuchy konkretnej thrash’owej młócki („Tarło”, „Baba zakonna”), z którą Irek Loth mógłby już mieć problemy. Ponadto cieszy mnie, że grupa uniknęła dłużyzn, których na „Biało-czarnej” było stanowczo zbyt wiele. Muzyka jest zagrana z głową, dzieje się w niej sporo i ogólnie jest dobrze, naprawdę dobrze, choć ja pewnie ograniczyłbym akustyczne partie — choć są ładne — żeby utwory szybciej nabierały właściwych „metalowych” kształtów.

Wokale Romana są stosunkowo urozmaicone i sprawnie wykonane, ale niestety słychać w nich wysiłek i zmęczenie materiału. Niskie pomruki, przeciągnięte jęknięcia i inne „klimatoroby” nie są w stanie odwrócić uwagi od tego, że tam, gdzie trzeba przycisnąć, brakuje mu pałera i dawnej zadziorności. Cóż, możliwe, że dał z siebie wszystko i starczyło tylko na tyle. Kostrzewski do jakiegoś stopnia nadrobił to w tekstach, w charakterystyczny sposób bawiąc się brzmieniem słów i ich znaczeniami – liryki są ciekawie/oryginalnie skonstruowane, co jednak wcale nie czyni ich łatwiejszymi w odbiorze.

Popiór to naprawdę udany materiał — inny i na pewno bardziej strawny od debiutu — którym zespół udowodnił, że czasem warto pozwolić sobie na trochę więcej swobody i otwartości w komponowaniu, że nie trzeba się kurczowo trzymać rozwiązań, do których fani się przyzwyczaili i których oczekują, a i tak będzie fajnie.


ocena: 7/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/KATandRomanKostrzewski/

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:




Udostępnij:

10 czerwca 2023

Dragon – Horda Goga [1989]

Dragon - Horda Goga recenzja reviewDawno temu, gdy internet był w powijakach, były (a czasem wciąż są) niektóre stronki internetowe, co to wrzucały nieraz pełne albumy w kiepskiej jakości. Czy ktoś pamięta taki format pliku „.rm”? Było to coś wręcz okropnego, ale właśnie w takiej wersji usłyszałem po raz pierwszy ten klasyk. I była to niestety angielska wersja z Kupczykiem na wokalu, o której szkoda słów, bo efekt końcowy wyszedł tragicznie.

Bo oryginalna wersja zaśpiewana przez Marka po polsku miała dokładnie to, co sprawia, że dobre instrumentarium jest podnoszone na wyższy poziom – charyzmę, siłę, moc, pomysł na siebie oraz pewną dozę diabelstwa, co może nieco stać w sprzeczności z przesłaniem Dragona, ale pomińmy może tą kwestię.

Wydani przez badziewną wytwórnię, której nie warto wymieniać z nazwy, a której szefu robił wszystko, aby zniszczyć scenę Metalową w Polsce, zespół nagrał stylistycznie wczesny Death/Thrash (bardziej to drugie), charakterystyczny dla roku 1987. I jest to dla mnie zdecydowanie jedna z najważniejszych płyt, jakie kiedykolwiek w życiu słyszałem. Nie ocalał nikt.

Techniczne, precyzyjne, ostre jak brzytwa gitary. Genialne, unikatowe motywy, które wg mnie przeszły do historii (a jeśli nie, to zdecydowanie powinny). Zwłaszcza pierwsza połowa płyty to jest potężny cios za ciosem niebanalnych i konkretnie rozbudowanych kompozycji, co zdarza się tylko najlepszym zespołom. Zapewniam was, że jak je raz usłyszycie, to będziecie je pamiętać aż do końca życia, nawet jeśli dostaniecie Alzheimera. I tak w sumie, to nie ma co się rozpisywać bardziej – po prostu pełna klasa kompozycyjna, mało komu dostępna.

Wielka tylko szkoda, że nie nagrano na ten album ponownie „Demonów Wojny”, bo wg mnie był to chyba najlepszy utwór Dragona wszechczasów, ale nie można mieć wszystkiego. Generalnie pierwsze 4 płyty tej formacji należy jak najbardziej znać na pamięć, z naciskiem na pierwsze dwie.


ocena: 10/10
mutant
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/DragonPolska
Udostępnij:

20 maja 2023

Dira Mortis – Euphoric Convulsions [2012]

Dira Mortis - Euphoric Convulsions recenzja reviewMam nadzieję, że ta recka nie będzie odebrana koniunkturalnie, bo gdzieniegdzie zaczyna się robić troszkę głośniej o Dira Mortis, ale patrząc na to, że grupa powstała jeszcze w ’98 r. i robienie kariery zajęło im kilka dekad, to stwierdziłem, że najlepiej przyjrzeć się ich pierwszemu albumowi (choć słowo EP-ka bardziej by tu pasowała) i zadumać nad tym, ile trzeba samozaparcia, aby brnąć w tak niewdzięczną pasję, jak granie Death Metalu.

Głównym założycielem i ojcem jest Mr. Makowiecki, ale muzycznie i studyjnie prawdziwe żagle rozwinęły się dopiero po dojściu osobników w postaci basisty Mścisława (ciekawe czy zna mojego kolegę, co dla odmiany na siebie mówi „Prącisław”) grający w m.in. Abusiveness, Deivos, Ulcer, perkusisty Wizuna, który przewinął się przez te same formacje, oraz Mr. Glińskiego (Infatuation of Death, Nuclear Vomit) – wymieniam of course tylko te lepsze projekty, które warto znać.

Muzycznie jest to połączenie Asphyx, z nutką Pestilence i Grave. Wyróżnia ich długość utworów (średnio w granicach 8 minut i nie tylko na tej płycie), oraz duża ilość instrumentali. I tutaj będzie mały przytyk, bo na 7 tracków mamy tylko 3 pełne utwory i aż 4 przerywniki. Podejrzewam, że dużej ilości osób będzie to przeszkadzać, nawet jeśli grupa się szczyci tym, że dba o to, aby nie były to zwykłe zapchajdziury, z czym nawet jestem skłonny się zgodzić. Dobrym pytaniem by było, czy nie lepiej było wplatać te bądź co bądź, atmosferyczne wstawki bezpośrednio do utworów dla podkreślenia i tak dość dobitnego, cmentarzowego klimatu.

Bo to, że klimat jest wyśmienity a i repertuar, choć skromny, również porządnie wkręca, to nie ulega wątpliwości. Owszem, ze względu na krótki czas trwania materiału (niecałe pół godziny) pozostaje niedosyt, dlatego też należy traktować Euphoric Convulsions bardziej jako zakąskę, gdyż na kolejnych albumach Panowie poszli po rozum do głowy i zdecydowanie lepiej dobrali proporcje między poszczególnymi elementami, dbając również o ilość.

Ja jednakowoż mam jakiś sentyment do tego krążka i mimo pewnych jego ograniczeń, nie widzę większych wad i darzę go dużą estymą i sympatią. Długie utwory mogą co prawda odstraszyć potencjalnych słuchaczy, ale muzyka potrafi się obronić. Jest to na tyle hipnotyczna jazda, że w sumie idealna do palenia „papierosów” (ja sam nie palę, ale może zacznę). Ocena więc może i zawyżona, ale nie zawsze muszę być obiektywny.


ocena: 8/10
mutant
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/diramortis
Udostępnij:

26 kwietnia 2023

Sunrise – Child Of Eternity [2000]

Sunrise - Child Of Eternity recenzja reviewDzięki demówce i debiutowi Sunrise wyrobili sobie na scenie całkiem niezłą markę; problem w tym, że głównie poza granicami kraju i w kręgach innych niż metalowe. W Polsce zawsze mieli pod górkę, bo ich muzyka śmiało wychodziła poza sztywne schematy i nie poddawała się jednoznacznej kategoryzacji. Dla gatunkowych purystów, nieważne z której strony barykady, było w niej za dużo elementów „obcych” i nie do strawienia – zespół był równym stopniu „zbyt metalowy” dla hardcore’owców co „zbyt hardcore’owy” dla metalowców. A że muzyka była zajebista, to już mało kogo obchodziło…

Child Of Eternity to świadectwo rozwoju, wysokich umiejętności oraz odwagi Sunrise. Materiał z jednej strony w dojrzały sposób kontynuuje wątki z „Generation Of Sleepwalkers”, z drugiej zaś znacząco się od niego różni i wprowadza kilka zupełnie nowych elementów. Zespół skorygował styl i wprowadził do niego więcej elementów melodyjnego death metalu (Carcass, At The Gates, Eucharist), nie rezygnując przy tym z hardcore’owego trzonu, stąd też album jest nieco szybszy od poprzedniego (blastów nie uświadczymy), bardziej różnorodny, wyrazisty, ciekawiej zaaranżowany oraz łatwiejszy w odbiorze. Ogromne wrażenie robi to, jak chłopaki zarządzają kontrastami i dynamiką utworów – dzięki doskonale wyważonym zmianom tempa i nastroju na Child Of Eternity nie ma mowy o przestojach czy nudzie. Bardzo żałuję, że nigdy nie było mi dane zobaczyć Sunrise na żywo, bo breakdowny w „Cursed” (absolutnie genialny numer!) czy zwłaszcza „Last Gours Of Torment” urywają łeb przy samej dupie.

Na Child Of Eternity każdy kawałek ma swój indywidualny charakter, odróżnia się od pozostałych, a mimo to całość jest spójna, nawet, gdy na pierwszy rzut ucha może sprawiać inne wrażenie. Z każdego też bije świeżość, czysta energia (no, tu jest jeden wyjątek), zaangażowanie (wystarczy się wsłuchać w świetne wokale Patryka) i duży ładunek emocjonalny. Album brzmi zajebiście szczerze i autentycznie (Jacek Regulski wycisnął z Sunrise wszystko co najlepsze) i na pewno jest to jeden głównych z powodów, dla których do tej płyty wraca się tak chętnie i tak często.

Wspomniałem wcześniej o odwadze Sunrise. Zespół w kilku miejscach zaryzykował — czy to wrzucając akustyczną miniaturę przed jeden z najbardziej agresywnych numerów, czy podkładając klawisze pod wściekle piłujące riffy w „Legacy” — i wyszedł z tych prób/eksperymentów obronną ręką, bo koniec końców te zabiegi uczyniły Child Of Eternity dziełem bardziej wielowymiarowym.

Minusy… Pierwszy i ostatni widać zaraz po wrzuceniu płyty do strugary – całość (sześć regularnych utworów i miniatura) trwa zaledwie 25 minut, a zatem jest jeszcze krótsza od krótkiego przecież debiutu. Z tego też względu krążek jest często traktowany jako zwykła epka/zapchajdziura, podczas gdy mamy do czynienia z pełnowartościowym wydawnictwem (co chłopaki sami podkreślali w wywiadach).

Jeśli nie wynikało to dostatecznie jasno z powyższego tekstu, to spróbuję tak: Child Of Eternity to fantastyczny, w dodatku pionierski (bo terminy metalcore/deathcore były u nas praktycznie nieznane, w dodatku znaczyły co innego niż obecnie) i zajebiście angażujący materiał, który w Polsce nie ma sobie równych. Albo jeszcze inaczej: to najlepsza płyta z melodyjnym death metalem (w wielkim uproszczeniu), jaka powstała w tym kraju.


ocena: 9/10
demo

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

17 kwietnia 2023

Catharsis – Rhyming Life And Death [2014]

Catharsis - Rhyming Life And Death recenzja reviewKolejny, wydawać by się mogło, odgrzewany kotlet, bo znów mamy do czynienia z weteranami, co to w latach ’90 coś stworzyli, po czym zniknęli, aby spróbować drugiej szansy w zrobieniu wielkiej kariery na graniu Death Metalu, a w przypadku Catharsis, przyprawionego graniem technicznym typu Atheist, Sceptic czy też późny Death.

Wydany przez wyjątkowo zacną wytwórnię (Mad Lion Records), album o jakże poetyckim tytule Rhyming Life and Death prezentuje sobą skromnie 6 utworów + intro, o łącznym czasie trwania 33 minut i prawie 33 sekund. Podchodzę z natury sceptycznie do tego typu produkcji, bo zazwyczaj zdarza mi się nudzić mnie przy tym niemiłosiernie (patrz wymieniony wcześniej Sceptic).

Na szczęście dla Catharsis, ujęli mnie bardzo rozmarzonym i delikatnym, aczkolwiek typowo Atheistowym „The Art of Life”, a zgoła odmienny, bo oldskulowy „Those Who Have Never Risen” (mający coś z „Immortal Rites” Morbid Angel), kupił mnie do końca. Z pozostałych atrakcji nadmienię z dziennikarskiego obowiązku, że mamy 4-minutowy chopinowski instrumental „Norwegian Impressions – Burning Churches” (tu akurat byłbym ciekaw, co zespół miałby do powiedzenia na ten temat, toteż mogli skrobnąć parę słów). A i w wysmakowanym „Breath of Death” pojawiają się znienacka damskie wokale pod koniec.

I choć to trochę mało, to z drugiej strony bardzo treściwie i na temat, zwłaszcza że to co dostajemy naprawdę potrafi wciągnąć. Ekipa stara się kombinować, ale nie robi nic na siłę i nie poświęca klarowności utworów na rzecz popisów umiejętności. Jest to wręcz podejrzanie dobrze ułożona muzyka jak na taki gatunek i choć czuję, że fani Prog-Tech będą nieco zawiedzeni, reszta normalnych słuchaczy muzyki śmierci będzie się czuła komfortowo.

Z tego też względu, gdzie normalnie bym może i odjął punkty za niektóre pomysły, czy też krótką długość trwania, tak tutaj zdecydowanie doceniam i uważam Rhyming Life and Death za jeden z piękniejszych albumów, jakie zdarzyło mi się słyszeć w życiu. Duża zasługa w tym, że całościowo ma to posmak lat ’90, jeśli chodzi o styl, niżli typowo nowoczesny. Jest to muzyka w sam raz, aby się nieco „odchamić”. Grupa natomiast poszła krok dalej i na następnym albumie dowaliła zdecydowanie bardziej do pieca pod względem brutalności, ale to już jest osobny rozdział, o którym może się coś napisze w przyszłości… Przypomnijcie mi jakby co, żebym napisał.


ocena: 8,5/10
mutant
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/catharsispl
Udostępnij:

8 kwietnia 2023

Dione – Cosmosphere [2023]

Dione - Cosmosphere recenzja reviewOtrzymując tę EP do recenzji nie wiedziałem o zespole (lub też bardziej jednoosobowym projekcie) nic. Ot, czy nie zechcę owego tworu przedpremierowo ocenić. Podszedłem zatem do materiału bez uprzedzeń i oczekiwań. Po wielokrotnym przesłuchaniu sprawdziłem sobie postać twórcy Krystiana. Jest to postać obeznana w procesie twórczym, gdyż ma w swoim muzycznym CV już kilka zespołów i wiele wydawnictw. Ja nie wiedząc tego (zabieg specjalny) podchodziłem do materiału jak do dziewicy czystej i niewinnej. Dostrzegając nazwę „Cosmosphere” domyśliłem się z czym mogę mieć tutaj do czynienia. Kosmos i jego bezkresna otchłań to tematyka wielu black metalowych zespołów. Pierwsze pytania, które mnie naszły polegały na tym czy ów twórca Krystian poszedł bardziej w klimaty np. Darkspace, czyli blacku połączonego z ambientem, zaiste kosmiczne granie, czy coś bardziej klasycznego. Drugie pytanie to jak długa będzie ta Ep-ka. Pytanie może tendencyjne, ale kiedy możesz mieć do słuchania materiał wyrywający się wręcz ze wszelkich ram gatunkowych może być to ciężkie doznanie. Pierwsze światełko w tej ciemności kosmosu dostrzegłem widząc jej długość. Mam przed sobą niespełna 20 minut podzielone na 4 utwory. No i na koniec wątpliwości, czy materiał nie będzie przekombinowany? Będę obcować z zimnym, niczym kosmos, wyrachowanym procesem twórczym, czy może prądem przewodnim będzie galaktyczny chaos? Czas zatem zgłębić się w entropię Cosmosphere.

Pierwszy utwór „Moon” rozwiał wszelkie moje obawy z jaką muzyką będziemy tutaj obcować. Tytułowy „Księżyc” to siarczysty, klimatyczny black metal. Spojlerowo mogę dodać, że tak zostanie do końca epki, jeśli chodzi o gatunek muzyczny. Co innego to różnorodność zaprezentowanego materiału. „Moon” atakuje nas na dzień dobry solidną i przyjemną napierdalanką. Wokal raczej niski z domieszką growlu dopełnia dzieła. Nie ma jednak mowy o nudzie. Znajdzie się tutaj wątek nieco wolniejszy, ale Krystian nie pozwala odpocząć zbyt długo i perka raz po raz będzie nam wymierzać kopniaki ku gwiazdom.

„Cosmological Fractals” kontynuuje dzieło „Moon”, co usłyszymy przy zakończeniu „Moon” i rozpoczęciu tego utworu. Muzyczne jest to również szybkie tempo, ale nadal wyczujemy tutaj klimat i ciekawe aranżacje muzyczne nie pozwalające na nudę.

Tutaj niejako dochodzimy do połowy materiału, dwa kolejne tracki zmieniają tempo na wolniejsze, spokojniejsze i przez to również bardziej klimatyczne. Nie jest to jednak materiał na dobranoc! Krystian świetnie bawi się tempem akcji dlatego też „From Obliteration to Macrocosm” stopniowo będzie zwalniać, lecz z początku nie ma szans na przebacz, otrzymując solidną dawkę ostrej i konstruktywnej łupaniny. Trzeci track to najdłuższe dzieło gdańszczanina. Trwa niemal 6 minut i jest to jak sądzę spowodowane potrzebą zwolnienia tempa. Od połowy dostaniemy nieco wytchnienia (nie całkowitego), lecz nie jest monotonnie! Bardzo przemyślana i inteligentna gra powoduje, że nie zaśniemy rozmyślając o tym, co nad nami.

Ostatni „Resonance Above the Unknown” jest zwieńczeniem całej EP. 5 minut instrumentalnego, wolniejszego grania utwierdzi nas jedynie w przekonaniu, że Krystian wiedział co tworzy, w co mierzy i wie jak tam dotrzeć. Idealne zakończenie, które niejako podsumowuje z czym mieliśmy do czynienia.

Kilka słów o warstwie lirycznej Cosmosphere. Jako iż były one dołączone do całości mogłem się im przyjrzeć. Sam niegdyś pisałem teksty, dlatego skupiam się również na nich. Teksty o tematyce wiadomej, są rozbudowane i spójne. Autor zdecydowanie wiedział o czym pisze i co chce przekazać. Oddziałują na wyobraźnię, co jest tylko zaletą.

Mini-album Cosmosphere jest to bardzo przemyślany, klimatyczny, niewtórny i nienudzący, co nie jest takie łatwe do osiągnięcia tworząc tego rodzaj muzyki. Jestem bardzo ciekaw, co dalej Dione zaprezentuje i jak się rozwinie, bo pierwsza EP jest bardzo obiecująca.

Cytując pewne znane show: jestem zdecydowanie na tak.


ocena: 7/10
Lukas
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/dionefb
Udostępnij:

5 kwietnia 2023

Faeces – Nihilominus [2021]

Faeces - Nihilominus recenzja reviewPierwsza dekada działalności to dla Faeces okres bytności w głębokim podziemiu, w dodatku praktycznie na obrzeżach lokalnej sceny. Ta sytuacja w pewnym sensie uległa zmianie za sprawą „Upstream” – materiał zaistniał na szerszą skalę, został pozytywnie odebrany (gównie za granicą), trafił też do podsumowań, tylko… nic za tym nie poszło. Zespół zamilkł na dekadę, więc wracając z Nihilominus musi na nowo budować swoją pozycję. Na szczęście, z muzyką na takim poziomie nie powinno to być trudne.

Niby wiedziałem, że po Faeces mogę się spodziewać przynajmniej dobrej płyty, ale to, co usłyszałem na Nihilominus, zdecydowanie przerosło moje oczekiwania. Zespół powrócił w kapitalnej formie, z masą świeżych pomysłów i nietuzinkowych rozwiązań. Materiał jest dużo mocniejszy od poprzedniego, a przy tym o wiele bardziej spójny i dynamiczny. Faeces postawili na techniczne, brutalne i zaskakująco przebojowe granie, a wszelkie nastrojowe partie (tak przecież liczne na „Upstream”) zredukowali do minimum. Dzięki temu krążek ma odpowiedniego kopa, rzadko spotykany (zwłaszcza w polskim death metalu) feeling, potrafi zaskoczyć, a miejscami nawet ociera się o oryginalność, mimo iż wyraźnie odwołuje się do dziedzictwa Death, Gorguts czy Sadist.

Faeces w ciągu dekady bardzo rozwinęli swój zmysł kompozytorski, stąd też Nihilominus nie rozjeżdża się stylistycznie i jest pozbawiony jałowych wypełniaczy czy przypadkowych partii wyrwanych z kontekstu. Tu każdy fragment ma swoje uzasadnione miejsce i logicznie łączy się z pozostałymi, choć niekoniecznie zawsze w najbardziej oczywisty sposób. Najwięcej dobrego dzieje się chyba w „Company Of Cold Skulls”, w którym aż roi się od zmian tempa i motywów, a riffy i solówki to prawdziwy miód. Muzyka na Nihilominus jest urozmaicona i dość złożona, a jednak wchodzi gładko od pierwszego przesłuchania, bo podano ją z polotem i dużym wyczuciem. Zespół nie próbuje być ani brutalny, ani techniczny na siłę – te elementy służą zbudowaniu dobrego utworu, nie są zaś celem samym w sobie.

Jedynym, do czego mogę się przyczepić, jest brzmienie materiału – szorstkie, dość surowe i chyba nie do końca dopasowane do stylu zespołu. Jest w tym ciężar i nawet niezła selektywność, ale brakuje ostatecznego szlifu. Najbardziej ucierpiał na tym bezprogowy bas, bo w porównaniu z „Upstream” stracił na sile przebicia, a naprawdę wyraźnie daje o sobie znać tylko w break’u w „Infirmity” (powiewa Obscurą…). Jestem zajebiście ciekaw, jak bardzo Nihilominus by kosił z produkcją z wyższej półki.

Tym albumem Faeces zawiesili wysoko poprzeczkę – nie tylko dla siebie, ale i dla ewentualnej konkurencji. Technicznego grania mamy obecnie pod dostatkiem, jednak rzadko kiedy jest podane tak dojrzale i w tak klasyczny, pozbawiony udziwnień sposób. Trzymam kciuki za zespół, żeby z kolejnym materiałem poszło im szybciej.


ocena: 8,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/faecespoland

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

9 marca 2023

Ulcer – Dead Souls Cathedral [2021]

Ulcer - Dead Souls Cathedral recenzja reviewPodejrzewam, że w 2023 r. coraz mniej ludzi ma ochotę czytać o Death Metalu mającym brzmienie „inspirowane” Incantation, ale z drugiej strony, weterani z Ulcer nie wypadli sroce spod ogona i to co tworzą nie wynika z chwilowej mody, a z konsekwencji i prawdziwej pasji do tworzenia. W zespole najwięcej odnajdziemy członków Deivos/Dira Mortis, z zasłużonym Wizunem na perce.

Przede wszystkim, należy zacząć od tego, że produkcja jest bardzo głośna, nieco wręcz hałaśliwa. Ale też daje ona wrażenie, jakby muzyka była wykonywana na żywo do tego stopnia, że gdy się pojawiają gdzieniegdzie syntezatory (sprytnie schowane w tyle), to się patrzyłem przez okno, czy coś się nie działo na ulicy ciekawego (jakiś ambulans albo co).

Kolejna rzecz, która mnie cieszy, to poziom materiału, który bym nazwał światowym. Jak ktoś mi nie wierzy, niech sprawdzi „Not the One”, albo przepięknie zbudowany i zagrany „Disintegration”. Grupa ma kosmiczno-astralne ciągotki, ale stara się je odpowiednio zakrywać staromodnymi riffami, dzięki czemu ich styl zamiast być oczywistym, staje się wielopłaszczyznowy i trudnym do jednoczesnego ugryzienia. Chciałoby się ich porównać do kogoś, ale nie oddałoby to sprawiedliwości grupie i by ją niestety skrzywdziło.

Mroczna okładka jak i liryki starają się zaprezentować filozoficzno-refleksyjne aspekty życia – zarówno wspomniany wcześniej „Not the One” czy „Cold Darkness”, pokazując wyższą klasę układania słów w interesujące przemyślenia. Nie żebym był jakimś fascynatem tekstów (wręcz przeciwnie, bardzo często mi jeden kolega zarzuca, że mam gdzieś liryki), ale jest wyraźnie zauważalna i zaznaczona myśl przewodnia albumu, co jestem w stanie docenić.

Mimo wspomnianych, drugoplanowych efektów keyboardowych, nie znajdziecie tu jakiś intro/outro. Patrząc na tracklistę, myślałem że krótki „Eternal Night” będzie takowym instrumentalem, ale nie, jest to paradoksalnie bardzo szybka i brutalna petarda na zamienienie mózgu w papkę.

Jakby nie patrzeć, z tego typu tworów jak najbardziej należy być dumnym i osobiście cieszy mnie to, że nasza scena wciąż się rozwija i robi się coraz więcej wartościowych pozycji Made in Poland, zwłaszcza jak się to porówna z tym jak siermiężnie to nieraz wyglądało ponad 10 lat temu, kiedy zbyt często brzmienie było klockowate, a techniczna szorstkość sprawiała, że trzeba się było napracować, aby daną płytę można było zrozumieć, nie mówiąc już o polubieniu. Tutaj takowych problemów nie ma, Dead Souls Cathedral będzie stanowić chlubę mojej kolekcji, którą pewnie jeszcze nie raz będę odkrywać, w celu znalezienia dalszych tajemnic w niej zawartych.


ocena: 9/10
mutant
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/Ulcerdeathmetal

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

8 stycznia 2023

Sphere – Blood Era [2022]

Sphere - Blood Era recenzja reviewJeszcze nie tak dawno trząchałem dynią na koncercie w ramach promocji „Mindless Mass”, a tu Sphere atakuje z kolejnym, już czwartym krążkiem. Hmmm… momencik… gdzie ten kalkulator… [przerwa na skomplikowane obliczenia] Jebłem się, bowiem Blood Era od poprzednika dzieli aż siedem lat, które zleciały mi nie wiadomo na czym. Wiem natomiast, co w międzyczasie działo się z zespołem – kompletnie się posypał, w rezultacie na placu boju ostał się jeno Th0rn, który musiał od podstaw zmontować nową ekipę.

Jako że w Sphere zmienili się ludzie odpowiedzialni za muzykę, to i siłą rzeczy zmieniła się sama muzyka. Wciąż mamy do czynienia z dość technicznym i brutalnym (bardziej niż kiedykolwiek wcześniej) death metalem, ale zbudowanym i podanym w nieco inny sposób. Na Blood Era zachowano poziom różnorodności poprzednika, jednak dokonano tego przy użyciu mniej skrajnych środków, więc nie usłyszycie już chociażby czystych wokali. Nowy materiał zespołu jest wypadkową tego, co na zaawansowanym etapie kariery robili klasycy (Carcass, Deicide, Malevolent Creation) z bardziej nowoczesnym podejściem do ekstremalnych dźwięków (Aborted, Emeth, Benighted, Dying Fetus), zahaczającym niebezpiecznie nawet o deathcore. Stąd też w utworach obok siebie występują rytmiczne napierdalanki w średnich tempach, cacane melodyjne solówki (w tym jedna zagrana przez Wiadomo Kogo), absurdalne gravity blasty (dobrze słyszę?), klimatyczne wstawki czy pojebane riffy oparte na sweepach.

Trzy kwadranse Blood Era są pełne dowodów na to, że twórcy materiału orientują się w arkanach współczesnego death metalu, dobrze się czują w tym stylu i nie ciągnie ich zbytnio do wykraczania poza jego ramy. Dzięki temu dostaliśmy album odpowiednio spójny, nienagannie zagrany i ponad wszelką wątpliwość ukierunkowany na ekstremę. Serio, niewiele kapel w kraju może sobie pozwolić na nakurw w takich tempach, z jakimi musimy się zmierzyć w „Icon Of Sin”, „I Am Death Incarnate” czy dopakowanym efektownymi solówkami „Nails”. To już jest wyższa szkoła jazdy i prawdziwy wycisk dla muzyków, zwłaszcza dla perkusisty.

Przy tak mocnej produkcji dziury w całym można szukać tylko na siłę, toteż moje uwagi są właśnie na takim poziomie. Po pierwsze, pozbyłbym się wszystkich elektronicznych oraz klimatycznych dodatków (intra, outra itp.) – w ten sposób płyta byłaby ociupinę krótsza i jeszcze bardziej zwarta. Po drugie, na przyszłość, zastanowiłbym się, czy nie zrezygnować z wpływów klasyki i pójść w nowoczesne wyziewy – wewnętrzna spójność muzyki bardzo by na tym zyskała.

Jak więc widać, Blood Era to kawał porządnego death metalu o wysokim współczynniku brutalności, który (jeszcze) nie zatracił bardziej ludzkich cech. Sphere dopilnowali, żeby ogólne pierdolnięcie nie przesłoniło przystępności muzyki, więc płyty słucha się z przyjemnością do ostatniego — a przy okazji najlepszego — kawałka.


ocena: 8/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/sphereband
Udostępnij:

2 stycznia 2023

Cinis – Lies That Comfort Me [2022]

Cinis - Lies That Comfort Me recenzja reviewByłem przekonany, że po dwóch udanych płytach — inna sprawa, że wydanych w dość dużej rozpiętości czasowej — nazwa Cinis na dobre zagości w świadomości maniaków death metalu i zespół będzie miał już z górki, a przynajmniej wypracuje sobie dobry punkt wyjścia do dalszej ekspansji na światowych rynkach. Nic, kurwa, bardziej mylnego! Musiało upłynąć aż osiem lat, żebyśmy mogli się cieszyć krążkiem numer trzy – najlepszym w ich dorobku.

Cinis wraca w lekko odmienionym składzie, ale z niezmienionym podejściem do grania. Lies That Comfort Me to czysty gatunkowo death metal oparty na klasycznych amerykańskich wzorcach. Może nie nazwałbym go zwyczajnym (bo to określenie ma jednak pejoratywne konotacje), ale normalnym już tak – wiecie, taki bez dziwactw czy śladu nowoczesnych wpływów, ale i bez syfu i „oldskulowania” na siłę.

Choć materiał jest krótszy od poprzedniego, wydaje mi się, że jest od niego bardziej zróżnicowany i więcej się w nim dzieje. Poszczególne utwory mają sporo indywidualnych wyróżników, więc nie szans pomylić np. „Maladies” z „Assembly” (ta miazga w riffach!) czy „Cutie”. Duża w tym zasługa zwartych i dopracowanych aranżacji z paroma mocniej zakręconymi partiami gitar i urozmaiconym biciem perkusisty. Ponadto miłym dodatkiem są pojawiające się w części utworów solówki – z jednej strony intensywne, a z drugiej dość chwytliwe (swoją drogą melodia z „Inundation” jest dziwnie znajoma…) i fajnie poprowadzone.

Osoby zaznajomione z poprzednimi płytami Cinis z pewnością zauważą, że Lies That Comfort Me w stosunku do nich straciła trochę na masywności brzmienia. Stało się tak dlatego, że tym razem tylko mix i mastering były robione w Hertz’u, bo same nagrania wziął na siebie gitarzysta zespołu. Plus jest taki, że w ten sposób nie mamy tu typowej, taśmowej produkcji Hertz’a; minusem natomiast jest zbyt duża, jak dla mnie, kompresja instrumentów. Drobne uwagi mam również do końcówek „Aegis” i „Lorem Ipsum”, które zostały odrobinę przeciągnięte – kilka sekund/powtórzeń mniej, a rezultat byłby lepszy.

Brawa dla chłopaków, że jeszcze im się chce i wciąż potrafią zagrać death metal z prawdziwego zdarzenia, kiedy inni już dawno zwinęli manatki albo przerzucili się na bardziej dochodowe hobby. Jeśli nie przepadacie za tradycyjnie podanym death metalem, na Lies That Comfort Me nie znajdziecie niczego, co nagle miałoby zmienić wasze podejście do tej muzyki, jeśli tak – dostaniecie mnóstwo elementów, które was w tej fascynacji utwierdzą.


ocena: 8/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/cinisofficial

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

18 grudnia 2022

Epitome – ROTend [2022]

Epitome - ROTend recenzja reviewPo przesłuchaniu „TheoROTical” nieco się przeprosiłem z tym zespołem. Ja wiem, że oni istnieli już od 1994 r. ze swoim demkiem „Engulf the Decrepitude”, ale jakoś tak trochę ich ignorowałem. Człowiek się uczy całe życie…

Poprzednia płyta była naprawdę szalona. Może nawet zbyt szalona, bo słychać, że zespół zapragnął być inteligentniejszym, że się tak wyrażę, i w wielu miejscach zaaplikować czegoś bardziej wyszukanego, aby nie wyjść jednomiarowo. Udało się zachować kwintesencję brzmienia i doceniam starania poszerzenia repertuaru o inne zagrywki, co podejrzewam nie było łatwe, bo ten styl ma swoje ograniczenia. Ale w efekcie utracił się ten koncertowy/żywy klimat kompozycji, mimo perfekcyjnej produkcji (proszę mi tego nie zmieniać!).

Nie, żeby brakowało typowo Punkowych riffów i mięsistego wpierdolu, ale mamy do czynienia z innym rodzajem przemocy, bardziej zimnym, bezwzględnym i metodycznym. Nie wszystko też porywa i się sprawdza na 100%. Ale tak w sumie, to czego tak naprawdę chcieć więcej? Mieszanka, którą proponuje Epitome jest pod wieloma względami tym, czego inne, pierwszoligowe grupy mi złośliwie odmawiają. Zwłaszcza takie combo jak „Infestation Of A Wormic Soul” + „Sic Transit Gloria Mundi” jest tym, co rozgrzewa moje gnijące serce. Muszę natomiast trochę zjechać niektóre tytuły, jak np. „Die! Motherfucker Die” – oh, really, you don’t say? Jak to bywa w Grindcore, jest i poczucie humoru, może niektórzy będą zrywać boki.

Pod wieloma względami Epitome przypomina mi późny etap Toxic Bonkers, czyli kolejny niedoceniony genialny zespół, który nigdy nic nie spierdolił i jednocześnie nigdy nie będzie należycie doceniony, bo jest zbyt słabo promowany. Mam nadzieję, że chociaż z waszej strony tego typu muza doczeka się odrobiny miłości.


ocena: 8/10
mutant
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/SupeROTic

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

4 grudnia 2022

Tenebris – Only Fearless Dreams [1996]

Tenebris - Only Fearless Dreams recenzja reviewSłuchając całej dyskografii Łodzian pod rząd jest zauważalna pewna prawidłowość, choć bardziej pasowałoby określenie „pogłębiająca się schizofrenia muzyczna”. I album ten, diametralnie inny od debiutu, jest nie tylko początkiem owej dźwiękowej choroby psychicznej, której następne etapy miały znaleźć swą logiczną ewolucję na kolejnych krążkach formacji, ale również jednym z lepszych przykładów ambitnego, acz przyswajalnego Death Metalu z ciągotkami Symfoniczno-Tech-Prog-Fusion – określenia, które jednocześnie nie są w stanie oddać w pełni treści tego dzieła.

Spośród ciekawszych zmian w stosunku do surowego „The Odious Progress”, wymieniłbym większą różnorodność wokali (m.in. zwykły, blackowy, growling), jazzowy bas, oraz sporą przestrzenność dźwięku. Ponadto, klawisze mają zdecydowanie dużo więcej do powiedzenia (dla niektórych może nawet będzie to za dużo). Całość jest bardzo poukładana i mniej chaotyczna niż poprzednio. I o ile jedynka starała się być grobowa i czeluściowa, to dwójka choć wciąż mroczna, stawia bardziej na kosmiczny/metafizyczny klimat. Jeśli wcześniej bliżej było do My Dying Bride/Paradise Lost, to tutaj mam skojarzenia z Emperor.

Co prawda, płyta zaczyna się jeszcze standardowo, ale już przy trzecim utworze o wymownym tytule „Atmosphere” robi się pełna jazda bez trzymanki. Każdy utwór zachwyca czymś innym. Mnie bardzo urzekł popis w „Space Dancer”, piosence bez wokalu, przywodzącą na myśl stare jam sessions, albo gitara prowadząca w „Immortal”, czy choćby klimaty Prog Rocka z lat ’70 w „Give Me the Gods”. Jest w czym wybierać i cały czas coś się dzieje.

Na zakończenie dostajemy też odświeżoną wersję „Mesmerized”, w ramach kontrastu między „wtedy” a „teraz” i choć nie jest to „słaby” numer, to faktycznie, rozwój stylistyczny na przestrzeni tamtego okresu jest co najmniej zauważalny, żeby nie powiedzieć, rażący.

Jak już było to wspomniane na początku, grupa rozwijała dalej pomysły rozpoczęte na Only Fearless Dreams ale ze zdecydowanie mniejszą ilością Death Metalu w muzyce, co czyni ten album de facto ostatnim 100% ekstremalnym wygarem. Osobiście, z klasycznego okresu osobiście preferuję pierwszy album, ale jednocześnie nie mam żadnych zarzutów do powyższego klasyka. Ocena ma znaczenie tylko symboliczne, każdy i tak powinien się sam zetknąć z twórczością Tenebris.


ocena: 10/10
mutant
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/TenebrisAlpha/

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

13 września 2022

Epitome – TheoROTical [2014]

Epitome - TheoROTical recenzja reviewPrzyznaję bez bicia – nie doceniałem zespołu, a nawet wydawali mi się wręcz mało ciekawi. Ponadto ich tzw. „gimmick”, aby każda płyta zawierała w tytule słowo „rot” uważałem za słaby. Jak to zazwyczaj bywa w moim życiu – myliłem się śmiertelnie.

Cała historia zaczęła się od tego, że patrząc sobie na jakieś tanie płytki po 2 dyszki natrafiłem m.in. na bohatera dzisiejszej recki i postanowiłem sobie obczaić materiał na youtube (taka oznaka czasów). Na szczęście, wytwórnia wrzuciła pełen album do przesłuchania, dzięki czemu mogłem się przekonać na własne uszy, z czym mam do czynienia, po czym niezwłocznie wesprzeć zespół moją skromną flotą, kupując sobie ich płytę.

A przyznam szczerze, że dawno nie słyszałem czegoś tak świeżego i pięknie brzmiącego. Nie wiem jak wy, ale bardzo lubię taki mięsisty, soczysty przester gitar. Nie każda płyta musi taka być, ale bardzo dobrze, że właśnie Epitome coś takiego stworzył, bo bardzo mi brakowało takiego typu wygaru. Album jest przez to bardzo młodzieńczy i jest przyprawiony charakterystycznym, brudnym punkowym zadziorem.

Innymi słowy, jest to jedna z tych płyt, gdzie nieważne co by zespół zagrał, sam sposób w jaki to grają jest po prostu przepiękny. Gdybym był na haju, to bym pewnie dopisał, że muzyka pokazuje brutalne oblicze prawdy tego świata, życia, rzeczywistości i kosmosu. Że poprzez swoje bezkompromisowe, ale wpadające w ucho riffy pokazuje nam piękno w zgniliźnie i upadku moralnym cywilizacji, z którym my, jako społeczeństwo idziemy razem na samo dno, które wydaje się być nieskończoną otchłanią, z której nie ma odwrotu. Ale ponieważ nie jest to konkurs grafomaństwa, to skwituję powyższe wywody tym, że faktycznie, dźwiękom udało się dotknąć mojej duszy, jakkolwiek głupio by to nie zabrzmiało.

Zdecydowaną wadą dla mnie jest trochę czas trwania, bo całość idzie tylko przez 24 minuty. Zespół mógł się szarpnąć też na jakiś bardziej rozbudowany utwór, choćby na koniec. I choć zapewne wielu z was się nie zgodzi z tym, to jednak będę uparcie twierdził, że mogło być mimo wszystko trochę więcej materiału. Niemniej jednak, perełki jak „Fuck em all” (a jakżeby inaczej, już sam tytuł prosi się o bycie faworytem), „Lies”, czy „Authorities Collapsed” (perfekcja w dawkowaniu emocji, aż po kulminacje w refrenie) na stałe wejdą do mojego repertuaru, a jest to niemała sprawa, bo mało co potrafi wywrzeć na mnie aż takie wrażenie i zostawić trwały ślad. Szczerze gratuluję Epitome udanej płyty.

Więc jeśli się jeszcze tego nie domyśliliście, polecam wam sobie przesłuchać i wierzcie mi, nie będziecie tego żałować.


ocena: 9/10
mutant
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/SupeROTic

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

1 września 2022

Mgła – Age Of Excuse [2019]

Mgła - Age Of Excuse recenzja reviewW black metalu do rzadkości należy sytuacja, gdy rozwój muzyczny ma przełożenie na wzrost popularności wśród niedzielnych słuchaczy przy jednoczesnym zachowaniu szacunku dotychczasowych fanów, a właśnie z takim zjawiskiem mieliśmy do czynienia w przypadku Mgły. Między „With Hearts Toward None” a „Exercises In Futility” zespół dokonał dużego przeskoku jakościowego, awansował na wyższy poziom i stał się jednym z lepiej rozpoznawalnych na świecie – i nawet nie został za to znienawidzony. Ale oczekiwania niebezpiecznie rosną…

Age Of Excuse jest logiczną kontynuacją poprzedniego krążka, przemyślaną i dopieszczoną, ale wciąż tylko kontynuacją, co naturalnie nie każdemu będzie pasować. Biorąc pod uwagę czteroletnią przerwę między tymi płytami, część fanów Mgły spodziewała się kolejnego przełomu, nie zaś jedynie rozwinięcia znanej formuły. Ja aż tak wymagający w stosunku do nich nie jestem, co więcej, według mnie zespół zasłużył na pochwały, bo wbrew pozorom nie osiadł na (zasłużonych) laurach, podjął natomiast ryzyko udoskonalenia czegoś, co już wcześniej było na wysokim poziomie, ale bez przedobrzenia, powielania się i uciekania do naciąganych/niezrozumiałych eksperymentów.

Podobnie jak na „Exercises In Futility”, na Age Of Excuse trafiło sześć dojrzale skomponowanych utworów – dynamicznych, urozmaiconych, a przy tym pozbawionych przypadkowych dźwięków i jałowej monotonii. Materiał Mgły odznacza się wyraźnie zarysowanymi liniami melodycznymi, w których dominuje melancholijny nastrój oraz umiarkowana dawka brutalności – agresywnych wybuchów jest tylko tyle, ile potrzebują kompozycje, bez forsowania tempa i blastowania na pokaz. Ucho cieszą bogatsze, rozbudowane aranżacje (przy zamknięciu ich w niemal identycznych ramach czasowych co poprzedni krążek) i duża spójność poszczególnych utworów. Kolejne części Age Of Excuse dość płynnie przechodzą jedna w drugą, ale nie na tyle żeby się ze sobą zlewać, bo różnice między nimi, indywidualne wyróżniki są mocno wyczuwalne. Z każdym kolejnym kawałkiem napięcie rośnie, a całość sprawnie zmierza do punktu kulminacyjnego, którym moim zdaniem wypada w połowie „VI”.

Ewolucja objęła również brzmienie zespołu. Age Of Excuse odznacza się najlepszą, najbardziej wymuskaną produkcją w historii Mgły – mocną, przejrzystą i dobrze dopasowaną do charakteru muzyki, choć na pewno nie sterylną. Dla mnie jest to jedyne logiczne rozwiązanie, bo nie po to się gra coraz bardziej urozmaicone i wymagające rzeczy (co dotyczy zwłaszcza aranżacji perkusyjnych), żeby później nie było tego słychać.

Czy to się komuś podoba czy nie, Mgła zapracowała sobie na niebywały sukces, a za sprawą Age Of Excuse być może nawet dotarła do ściany. Teraz jest dobry moment, żeby się zastanowić, czy w tym stylu da się jeszcze coś poprawić, czy może już warto odbić w innym kierunku.


ocena: 8,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/mglaofficial
Udostępnij:

21 sierpnia 2022

Iscariota – Cosmic Paradox [1995]

Iscariota - Cosmic Paradox recenzja reviewJak nadmienione jest to w książeczce, potrzeba było pandemii, żeby wreszcie wznowić tego zakurzonego klasyka na CD. Z tej okazji pozwolę sobie przypomnieć ludziom o jakże zacnym debiucie grupy z Sosnowca. Iscariota obecnie gra sobie klasyczny Heavy/Thrash Metal, gdyż parafrazując wypowiedź członków zespołu z jakiegoś wywiadu dla radia, „po śmierci Schuldinera, Death Metal dla nas umarł”. To i też Cosmic Paradox jest jedyną pełnowymiarową pozostałością po tych bardziej śmiercionośnych czasach.

Skoro mowa o legendarnym założycielu Death, to faktycznie nie da się nie zauważyć wpływów tejże formacji na twórczość polskiego zespołu. Nie są one jednak aż tak bezczelne jak w przypadku np. krakowskiego Sceptic, a ponadto słychać echa grobowych początków Sepultury, Master czy Pestilence.

Chciałoby się rzec, że muzycy grają z wyczuciem i całkiem inteligentnie. Niebanalne struktury i progresje riffów, wraz z surowym brzmieniem i domową produkcją, dostarczają przyjemnie obskurny, nie do podrobienia Death/Thrash, jaki tylko Polacy potrafili robić w latach ‘90. Zaskakiwać może otwarcie chrześcijańska otoczka tekstowa, co jakoś specjalnie mnie nie razi, ale na pewno znajdą się malkontenci, którzy mogą uważać inaczej.

Rodzynkiem na płycie jest spokojny „Lilith”, który okazał się być profetycznym utworem, ze względu na występowanie w nim normalnego/śpiewanego głosu, który jak było wspomniane wcześniej, miał zastąpić growling na stałe. Muszę powiedzieć, że nie do końca jest to udany eksperyment, kawałek brzmi lekko niezręcznie, ale na szczęście nie kłóci się za bardzo z resztą płyty.

Re-edycja zawiera jeszcze nagrane po polsku demko „Glodgad” – w sam raz, aby móc zaobserwować rozwój grupy. Płyta mi się bardzo podobała i nie ukrywam, że dzięki tego typu albumom człowiek kocha ten gatunek – niszowe granie, ale zrobione z pasją, zaangażowaniem i polotem. Bardzo ciężko było mi się oderwać od tej płyty i poniekąd szkoda, że Panowie porzucili ten styl, aczkolwiek jak najbardziej jestem w stanie zrozumieć, uszanować i zaakceptować decyzję.

Pozycja obowiązkowa.


ocena: 8,5/10
mutant
oficjalny profil Facebook: https://www.facebook.com/iscariotaband
Udostępnij:

22 lipca 2022

Toxic Bonkers – Seeds Of Cruelty [2004]

Toxic Bonkers - Seeds Of Cruelty recenzja reviewSwego czasu byłem niemalże psychofanem tej formacji z Łodzi i śledziłem wszelkie ich poczynania, a nawet miałem okazję coś poznać osobiście. Każdy element ich dyskografii znałem od podszewki i dosłownie wszystko mi u nich odpowiadało, może za wyjątkiem samej nazwy, która brzmiała dla mnie zbyt niepoważnie i może przez to też wiele osób ich olewało, myśląc, że to jakiś gówniany, żartobliwy Grindcore. Jak to zazwyczaj w Polsce bywa, najlepsze zespoły mają zazwyczaj mało wysublimowane nazwy (Acid Drinkers, Dead Infection, Vader, to o was mówię).

Choć Łodzianie sami siebie nie klasyfikowali ideologicznie jako Metal i bardziej widzieli się po stronie Punkowej, to muzycznie już jak najbardziej jest to pochodna Napalm Death, Bolt Thrower i Sepultury w najlepszym obliczu i okresie świetności tych kapel.

No, ale wróćmy do początku. Seeds of Cruelty jest trzecim albumem w dorobku grupy i jednocześnie ostatnim, w którym ręce maczał Konrad Sobierajski (RIP 2000). Co prawda, nic nie nagrał osobiście na ten album, ale napisał riffy, które zostały wykorzystane, co zresztą słychać, gdyż późniejsze płyty Toxic Bonkers mają już nieco inny charakter, bez obecnego tu luzu i z większą pompą. Ten oto majstersztyk został wydany przez Selfmadegod Records za czasów, kiedy można było bardzo łatwo ich znaleźć w empikach, gdzie też zresztą młody ja miał okazję sobie ich capnąć za 15 zeta.

Pomimo widocznych wpływów, które wymieniłem wcześniej, nie nazwałbym tego bezmyślnym naśladownictwem, a bardziej punktem odniesienia, gdyż grupa stara się mieć swój własny wkład (i nie mówię tu o ambientowych intrach) oraz dba o to, aby mieć rozpoznawalny styl. Natomiast na największą pochwałę zasługuje tutaj talent kompozytorski. Mam cichą nadzieję, że „Seeds of Cruelty”, „Weep” oraz „Poisoned” na stałe wpisały się do kanonu gatunku.

Reszta płyty też trzyma poziom, choć gdzieniegdzie słychać, że na próbach musiało występować lekkie przemęczenie materiału. Nie ma to jednak żadnego wpływu na odbiór, ponieważ skromne 30 minut szaleńczej jazdy nie pozwala się nudzić.

Większość reakcji jakie widziałem u ludzi po starciu z tą płytą, była typu „dlaczego ja wcześniej o nich nie słyszałem?”. Cóż, nawet jeśli nie udało mi się was przekonać do końca, to przynajmniej mam nadzieję, że sama nazwa wam utknie w głowach, co już jest samo w sobie by było plusem. Do słuchania marsz!


ocena: 9,5/10
mutant
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/toxicbonkers
Udostępnij: