![Kat – The Last Convoy [2020] Kat - The Last Convoy recenzja okładka review cover](http://img.considered-dead.pl/covers/2021/kat-the-last-convoy.jpg) Kat po wydaniu „Without Looking Back" nabrał rozpędu, więc rzeźbi w gównie póki gorące (?), udowadniając wszem i wobec, że nie ma takiego tematu, którego nie da się spierdolić. Opisywany The Last Convoy to ledwie 42-minutowy składak pięciu ponownie nagranych utworów (starych i nowych) oraz trzech coverów wydany na 40. rocznicę istnienia zespołu. Wprawdzie ktoś złośliwy mógłby w tym miejscu zapytać, jaki jest sens takich zabiegów, skoro jakieś 20 lat z tych 40 to raczej brak jakiejkolwiek aktywności, ale to by godziło w polskie zamiłowanie do wszelkich rocznic, miesięcznic i innych okazji, kiedy można się spotkać przy wódce i ogórku kiszonym.
Kat po wydaniu „Without Looking Back" nabrał rozpędu, więc rzeźbi w gównie póki gorące (?), udowadniając wszem i wobec, że nie ma takiego tematu, którego nie da się spierdolić. Opisywany The Last Convoy to ledwie 42-minutowy składak pięciu ponownie nagranych utworów (starych i nowych) oraz trzech coverów wydany na 40. rocznicę istnienia zespołu. Wprawdzie ktoś złośliwy mógłby w tym miejscu zapytać, jaki jest sens takich zabiegów, skoro jakieś 20 lat z tych 40 to raczej brak jakiejkolwiek aktywności, ale to by godziło w polskie zamiłowanie do wszelkich rocznic, miesięcznic i innych okazji, kiedy można się spotkać przy wódce i ogórku kiszonym.
Z tego co zauważyłem, dla wielu osób dobór kawałków na tym wydawnictwie to coś pomiędzy niepojętym a absurdalnym, a przecież wyjaśnienie dostajemy w książeczce - Piotr Luczyk twierdzi, że The Last Convoy przybliża korzenie zespołu oraz przypomina najbardziej istotne momenty w jego historii. Proste, prawda? W końcu między pierwszym singlem a „Mind Cannibals” Kat nie nagrał nic wartego uwagi, w dodatku nic godnego uwagi z zupełnie przypadkowymi ludźmi. Domyślam się, że niemałym bólem dupy było wymienienie nazwisk Loth i Kostrzewski jako współautorów dwóch najstarszych numerów.
Przechodząc do zawartości płyty, na początek mamy powtórkę ze starego singla: „Noce Szatana” z zupełnie nowym bzdurnym tekstem oraz „Ostatni tabor”, w którym — i to jest ciekawe — część tekstu przetłumaczono, a część dopisano (za frazę „Run brother run!” złożyłbym wniosek o ukrzyżowanie autora), dzięki czemu całość nie trzyma się kupy i nie ma najmniejszego sensu. Oba numery brzmią strasznie sterylnie i są fatalnie zaśpiewane (po części także ze względu na teksty) – to baaardzo osobliwie pojmowany samogwałt. Następny w kolejce jest „Mind Cannibals” w lżejszej i na siłę udziwnionej odsłonie. Później przypominano, że „Dark Hole – The Habitat Of Gods” w akustycznej wersji to porażka, choć akurat pod względem wokalnym wypada najlepiej (Maciej Lipina w takiej dawce naprawdę daje radę). Ostatnim autorskim kawałkiem i zarazem największą (potencjalną) atrakcją na płycie jest „Flying Fire 2020”, w którym udziela się Tim Owens. Amerykanin miał pozamiatać, a niczego nie wniósł od siebie i zaśpiewał bez przekonania.
W przypadku coverów — Deep Purple, Scorpions i AC/DC — mogę być nieco bardziej wyrozumiały, bo od strony technicznej wszystkie zagrano bez zarzutu, a w ich aranżacjach nie wprowadzono żadnych drastycznych zmian. Niestety, nie są to utwory instrumentalne… Głos Jakuba dalej mnie nie przekonuje, ale resztką obiektywizmu potrafię przyznać, że to i tak najlepsze wokale, jakie nagrał dla Kata. Wydaje mi się, że główna w tym zasługa oryginalnych linii, których mógł się bezpiecznie trzymać. Niemniej jednak… Chopin gdyby jeszcze żył, toby pił. A Ian Gillan, gdyby nie żył, to by się w grobie przewracał… Na nasze szczęście nikt nie wpadł na to, żeby przerobić Rainbow!
I właśnie tak według Piotra Luczyka ma wyglądać wydawnictwo podsumowujące 40 lat grania, w tym przynajmniej 10 jawnego robienia sobie kpin z najwierniejszych fanów. The Last Convoy to zrobiony niewielkim nakładem kosztów i pracy pospolity wyciągacz pieniędzy. Napisałbym, że gorzej być nie może, ale podejrzewam, że zespół ma jeszcze jakieś gówno w zanadrzu.
ocena: 2/10
demo
oficjalna strona: kat-band.com
inne płyty tego wykonawcy:
 
![Kat – Without Looking Back [2019] Kat - Without Looking Back recenzja okładka review cover](http://img.considered-dead.pl/covers/2019/kat-without-looking-back.jpg) Od czego tu zacząć, żeby za szybko nie rzucać kurwami… Może tak. Jeśli wierzyć informacjom zawartym we wkładce Without Looking Back, materiał został nagrany w 2016, a rok później dokonano mixów, masteringu i innych upiększeń. Z premierą natomiast zwlekano aż do tegorocznych wakacji… Tylko czy na pewno zwlekano? Nie żebym się tu bawił w dziennikarza śledczego rodem z Faktu, ale ta dwuletnia przerwa śmierdzi mi niemożnością znalezienia wydawcy. Jakiś się w końcu trafił – Pure Steel Records, czyli label specjalizujący się przede wszystkim w trzecioligowym heavy-power na rynek niemiecki. No i cóż, w porównaniu z „kolegami” z wytwórni Kat wcale nie wygląda źle, jednakowoż na tle swoich klasycznych dokonań wypada zawstydzająco blado. Ba, z kolejnymi utworami okazuje się, że również poziom
Od czego tu zacząć, żeby za szybko nie rzucać kurwami… Może tak. Jeśli wierzyć informacjom zawartym we wkładce Without Looking Back, materiał został nagrany w 2016, a rok później dokonano mixów, masteringu i innych upiększeń. Z premierą natomiast zwlekano aż do tegorocznych wakacji… Tylko czy na pewno zwlekano? Nie żebym się tu bawił w dziennikarza śledczego rodem z Faktu, ale ta dwuletnia przerwa śmierdzi mi niemożnością znalezienia wydawcy. Jakiś się w końcu trafił – Pure Steel Records, czyli label specjalizujący się przede wszystkim w trzecioligowym heavy-power na rynek niemiecki. No i cóż, w porównaniu z „kolegami” z wytwórni Kat wcale nie wygląda źle, jednakowoż na tle swoich klasycznych dokonań wypada zawstydzająco blado. Ba, z kolejnymi utworami okazuje się, że również poziom ![Gorefest – Chapter 13 [1998] Gorefest - Chapter 13 recenzja review](http://img.considered-dead.pl/covers/2019/gorefest-chapter-13.jpg) Zacznę od tego, że nie wiem, co jest dla mnie trudniejsze – pisanie bluzgów pod adresem tak fajnego zespołu czy jednorazowe poświęcenie ponad 50 minut życia na przesłuchanie Chapter 13. Nie jest tajemnicą, że wraz z kolejnymi płytami Holendrzy sukcesywnie łagodzili swoje granie, ale nigdy nie miałem z tym problemu, bo za każdym razem świetnie się tego słuchało – stał za tym jakiś pomysł, a ilość hitów na krążek mogłaby zawstydzić niejedną gwiazdę pop. Chapter 13 pod tym względem leży i kwiczy. Nie pojmuję, co im do łbów strzeliło, żeby z death metalu (ewentualnie death ’n’ rolla) przeskoczyć na metalowego hard rocka, tym bardziej że w nowej stylistyce odnaleźli się tak sobie, a jak czas pokazał – wśród fanów nie było zapotrzebowania na taką muzykę, w każdym razie nie w wykonaniu Gorefest. Samobój, strzał w kolano – dla ich reputacji, jako zespołu, lepiej by było, gdyby się wcześniej rozpadli. Tymczasem oni, nawet po reunionie i dwóch brutalnych płytach, trzymali się wersji, że „piątka” to ich największy artystyczny sukces. Ojjj nie, kurwa, nic z tych rzeczy! Chapter 13 jest materiałem zbyt długim, rozlazłym, nudnym, męczącym, topornym, pozbawionym gorefestowskiego ducha i w ogóle nie zapadającym w pamięć. Tak na dobrą sprawę na plus wybija się tutaj jedynie utwór tytułowy, choć nie dlatego, że jest jakiś wybitny. Nieee, to zasługa tego, że jest… pierwszy, tytułowy i przez chwilę można go uznać za kontynuację
Zacznę od tego, że nie wiem, co jest dla mnie trudniejsze – pisanie bluzgów pod adresem tak fajnego zespołu czy jednorazowe poświęcenie ponad 50 minut życia na przesłuchanie Chapter 13. Nie jest tajemnicą, że wraz z kolejnymi płytami Holendrzy sukcesywnie łagodzili swoje granie, ale nigdy nie miałem z tym problemu, bo za każdym razem świetnie się tego słuchało – stał za tym jakiś pomysł, a ilość hitów na krążek mogłaby zawstydzić niejedną gwiazdę pop. Chapter 13 pod tym względem leży i kwiczy. Nie pojmuję, co im do łbów strzeliło, żeby z death metalu (ewentualnie death ’n’ rolla) przeskoczyć na metalowego hard rocka, tym bardziej że w nowej stylistyce odnaleźli się tak sobie, a jak czas pokazał – wśród fanów nie było zapotrzebowania na taką muzykę, w każdym razie nie w wykonaniu Gorefest. Samobój, strzał w kolano – dla ich reputacji, jako zespołu, lepiej by było, gdyby się wcześniej rozpadli. Tymczasem oni, nawet po reunionie i dwóch brutalnych płytach, trzymali się wersji, że „piątka” to ich największy artystyczny sukces. Ojjj nie, kurwa, nic z tych rzeczy! Chapter 13 jest materiałem zbyt długim, rozlazłym, nudnym, męczącym, topornym, pozbawionym gorefestowskiego ducha i w ogóle nie zapadającym w pamięć. Tak na dobrą sprawę na plus wybija się tutaj jedynie utwór tytułowy, choć nie dlatego, że jest jakiś wybitny. Nieee, to zasługa tego, że jest… pierwszy, tytułowy i przez chwilę można go uznać za kontynuację  Dawno, dawno temu, tak dawno, że nikt nie pamięta (ja pamiętam), Blind Guardian wydał album zatytułowany
Dawno, dawno temu, tak dawno, że nikt nie pamięta (ja pamiętam), Blind Guardian wydał album zatytułowany  Chciałbym móc napisać, że takiej kapeli nie trzeba nikomu przedstawiać. Idę jednak o zakład o rękę, nie ryzykując wątpliwej przyjemności podcierania się łokciem, że niestety znakomita większość miłośników metalu nie tylko nie słyszała żadnego albumu, ale wręcz w ogóle nie słyszała o kapeli. Niosąc wiec dziarsko kaganek oświaty, postaram się nieco ten stan rzeczy zmienić. Hexenhaus to szwedzka kapela, która rozpoczęła swoją działalność w drugiej połowie lat 80-tych od speed/thrashowego krążka „A Tribute to Insanity”. Krążek żadną rewelacją nie był, ale słuchało się go lepiej niż przyjemnie – ładnie bowiem łączył thrashową motorykę i feeling z mroczną teatralnością Mercyful Fate i King Diamond oraz niemałą dozą gitarowych zawijasów. Z czasem muzyka ewoluowała, dojrzewała, aż osiągnęła swój szczyt na opisywanym dziś Dejavoodoo. Sporo zmieniło się od czasów pierwszego krążka, ba, sporo zmieniło się od poprzedzającego Dejavoodoo – „Awakening”. Zdecydowanie poprawiono realizację i nagłośniono odpowiednio wszystkie instrumenty, co przełożyło się na znacznie bardziej profesjonalne brzmienie, tak bardzo garażowe w przypadku „Awakening”. W końcu gitary wyszły z cienia, a i wokalista przestał brzmieć jak z odzysku. Thomas Lyon zdecydowanie potrafi śpiewać, aczkolwiek nie było to takie pewne po lekturze poprzednika. Na szczęście po kartonowym brzmieniu i płaskiej jak klata Kate Moss akustyce na Dejavoodoo nie ma ani śladu. Równie wiele dobrego zrobiono w przypadku gitar, które są teraz soczyste, pełne, a akustyczne wstawki przyprawiają o ciarki. W końcu wszystko znalazło się na swoim miejscu i słychać to doskonale. Nie bez kozery tyle męczę o tej realizacji, kompozycyjnie bowiem album przepoczwarzył się kolosalnie, oddając z thrashu, a dodając jeszcze więcej King Diamondowego klimatu, operowości i heavy metalowej melodyjności. Echa Memento Mori są niepodważalne. Samego krążka słucha się kapitalnie – jest zrównoważony, melodii jest sporo, ale nie powinny zniechęcać nawet największych maniaków Meshuggah, utrzymany w średnich tempach z okazjonalnymi zwolnieniami, ale także przyspieszeniami, a przede wszystkim dopracowany technicznie w najdrobniejszych szczegółach. Jeszcze nigdy wcześniej Mike Wead nie wyczyniał takich zawijasów, miażdżąc tak riffami, jak i solówkami. Tych ostatnich jest sporo i są naprawdę najwyżej próby. Trudno jest mi wskazać najlepsze kawałki, album jest bowiem bardzo równy, tym niemniej „Nocturnal Rites” oraz „Rise Babylon Rise” wydają się nieco wyrastać ponad poziom, raczej jednak za sprawą nieco ciekawszych aranżacji, aniżeli jakiejś rzeczywistej różnicy jakościowej. Album tworzy pewną całość, toteż warto słuchać go od początku do końca, włącznie z instrumentalami, które to fantastycznie wprowadzają słuchacza do świata mroku i mistycznego klimatu. Na zakończenie wypada dodać, że zespól reaktywował się jakiś czas temu, a że Wead przez cały czas niebytu nie próżnował, być możne come back nie będzie totalną porażką.
Chciałbym móc napisać, że takiej kapeli nie trzeba nikomu przedstawiać. Idę jednak o zakład o rękę, nie ryzykując wątpliwej przyjemności podcierania się łokciem, że niestety znakomita większość miłośników metalu nie tylko nie słyszała żadnego albumu, ale wręcz w ogóle nie słyszała o kapeli. Niosąc wiec dziarsko kaganek oświaty, postaram się nieco ten stan rzeczy zmienić. Hexenhaus to szwedzka kapela, która rozpoczęła swoją działalność w drugiej połowie lat 80-tych od speed/thrashowego krążka „A Tribute to Insanity”. Krążek żadną rewelacją nie był, ale słuchało się go lepiej niż przyjemnie – ładnie bowiem łączył thrashową motorykę i feeling z mroczną teatralnością Mercyful Fate i King Diamond oraz niemałą dozą gitarowych zawijasów. Z czasem muzyka ewoluowała, dojrzewała, aż osiągnęła swój szczyt na opisywanym dziś Dejavoodoo. Sporo zmieniło się od czasów pierwszego krążka, ba, sporo zmieniło się od poprzedzającego Dejavoodoo – „Awakening”. Zdecydowanie poprawiono realizację i nagłośniono odpowiednio wszystkie instrumenty, co przełożyło się na znacznie bardziej profesjonalne brzmienie, tak bardzo garażowe w przypadku „Awakening”. W końcu gitary wyszły z cienia, a i wokalista przestał brzmieć jak z odzysku. Thomas Lyon zdecydowanie potrafi śpiewać, aczkolwiek nie było to takie pewne po lekturze poprzednika. Na szczęście po kartonowym brzmieniu i płaskiej jak klata Kate Moss akustyce na Dejavoodoo nie ma ani śladu. Równie wiele dobrego zrobiono w przypadku gitar, które są teraz soczyste, pełne, a akustyczne wstawki przyprawiają o ciarki. W końcu wszystko znalazło się na swoim miejscu i słychać to doskonale. Nie bez kozery tyle męczę o tej realizacji, kompozycyjnie bowiem album przepoczwarzył się kolosalnie, oddając z thrashu, a dodając jeszcze więcej King Diamondowego klimatu, operowości i heavy metalowej melodyjności. Echa Memento Mori są niepodważalne. Samego krążka słucha się kapitalnie – jest zrównoważony, melodii jest sporo, ale nie powinny zniechęcać nawet największych maniaków Meshuggah, utrzymany w średnich tempach z okazjonalnymi zwolnieniami, ale także przyspieszeniami, a przede wszystkim dopracowany technicznie w najdrobniejszych szczegółach. Jeszcze nigdy wcześniej Mike Wead nie wyczyniał takich zawijasów, miażdżąc tak riffami, jak i solówkami. Tych ostatnich jest sporo i są naprawdę najwyżej próby. Trudno jest mi wskazać najlepsze kawałki, album jest bowiem bardzo równy, tym niemniej „Nocturnal Rites” oraz „Rise Babylon Rise” wydają się nieco wyrastać ponad poziom, raczej jednak za sprawą nieco ciekawszych aranżacji, aniżeli jakiejś rzeczywistej różnicy jakościowej. Album tworzy pewną całość, toteż warto słuchać go od początku do końca, włącznie z instrumentalami, które to fantastycznie wprowadzają słuchacza do świata mroku i mistycznego klimatu. Na zakończenie wypada dodać, że zespól reaktywował się jakiś czas temu, a że Wead przez cały czas niebytu nie próżnował, być możne come back nie będzie totalną porażką.![Heathen - Breaking the Silence [1987] Heathen - Breaking the Silence recenzja review](http://img.considered-dead.pl/covers/2014/heathen-breaking-the-silence.jpg) Po kilku raczej nowych wydawnictwach czas wrócić do tych nieco bardziej zakurzonych i czasami zapomnianych. A jeżeli już wracać, to z przytupem i czymś naprawdę solidnym. Debiutancki krążek amerykańskich heavy/thrash metalowców z Heathen, mimo iż nie tak techniczny jak późniejsze dokonania muzyków, z pewnością jest albumem wartym przesłuchania i poświęcenia mu kilku chwil. Mocno zakorzeniony w heavy metalu Breaking the Silence jest bowiem nie tylko melodyjny i energetyczny, ale także – jak na swoje czasy – szybki, punkowo głośny i, co już napisałem, niepozbawiony technicznych zagrywek. I pomimo tego, że bliższy jest Agent Steel aniżeli Watchtower bądź Coronerowi, nie umniejsza to w żadnym stopniu jakości riffów i solówek. Krążek rozpoczyna jeden z najlepszych, najbardziej wyrazistych i energetycznych kawałków albumu „Death by Hanging”. Ma wszystko, co najlepsze w thrashu z Bay Area – nieskończone pokłady bezpardonowego nakurwu, (nieco nastoletniej) dzikości i dobrych gitar. Równie dobrze prezentują się także „Open the Grave”, „Pray for Death” oraz „Save the Skull”. Dwa ostatnie, podobnie jak opener, to rasowe bestie, dobre zarówno w domowym zaciszu, jak i na koncercie, ale także w dobrze wietrzonym samochodzie z porządnym audio. Czysta moc! „Open the Grave” robi czymś innym, a mianowicie kapitalnym riffem z początku utworu. Pozostałe kawałki trzymają podobny, lepiej niż poprawny, poziom, choć są albo nieco wolniejsze, albo bardziej melodyjne. Wada to żadna, ale niektórym może się zrobić zbyt cukierkowo. Jedynym utworem, który dołuje, jest „World’s End”, którego początek to dość smętna balladka. Na szczęście kończy się ona po niecałych dwóch minutach i utwór odżywa. Należałoby więc raczej napisać o słabym fragmencie, nie zaś utworze, choć pewien niesmak pozostaje. Tak czy inaczej, Breaking the Silence nie można ocenić inaczej jak dobrze. Wszystko jest na swoim miejscu, począwszy od kompozycji, poprzez wykonanie, a skończywszy na  produkcji, która przetrwała próbę czasu. Nawet okładka nie jest taka zła. Polecam.
Po kilku raczej nowych wydawnictwach czas wrócić do tych nieco bardziej zakurzonych i czasami zapomnianych. A jeżeli już wracać, to z przytupem i czymś naprawdę solidnym. Debiutancki krążek amerykańskich heavy/thrash metalowców z Heathen, mimo iż nie tak techniczny jak późniejsze dokonania muzyków, z pewnością jest albumem wartym przesłuchania i poświęcenia mu kilku chwil. Mocno zakorzeniony w heavy metalu Breaking the Silence jest bowiem nie tylko melodyjny i energetyczny, ale także – jak na swoje czasy – szybki, punkowo głośny i, co już napisałem, niepozbawiony technicznych zagrywek. I pomimo tego, że bliższy jest Agent Steel aniżeli Watchtower bądź Coronerowi, nie umniejsza to w żadnym stopniu jakości riffów i solówek. Krążek rozpoczyna jeden z najlepszych, najbardziej wyrazistych i energetycznych kawałków albumu „Death by Hanging”. Ma wszystko, co najlepsze w thrashu z Bay Area – nieskończone pokłady bezpardonowego nakurwu, (nieco nastoletniej) dzikości i dobrych gitar. Równie dobrze prezentują się także „Open the Grave”, „Pray for Death” oraz „Save the Skull”. Dwa ostatnie, podobnie jak opener, to rasowe bestie, dobre zarówno w domowym zaciszu, jak i na koncercie, ale także w dobrze wietrzonym samochodzie z porządnym audio. Czysta moc! „Open the Grave” robi czymś innym, a mianowicie kapitalnym riffem z początku utworu. Pozostałe kawałki trzymają podobny, lepiej niż poprawny, poziom, choć są albo nieco wolniejsze, albo bardziej melodyjne. Wada to żadna, ale niektórym może się zrobić zbyt cukierkowo. Jedynym utworem, który dołuje, jest „World’s End”, którego początek to dość smętna balladka. Na szczęście kończy się ona po niecałych dwóch minutach i utwór odżywa. Należałoby więc raczej napisać o słabym fragmencie, nie zaś utworze, choć pewien niesmak pozostaje. Tak czy inaczej, Breaking the Silence nie można ocenić inaczej jak dobrze. Wszystko jest na swoim miejscu, począwszy od kompozycji, poprzez wykonanie, a skończywszy na  produkcji, która przetrwała próbę czasu. Nawet okładka nie jest taka zła. Polecam. O ile Exodus pojawia się w rozmaitych rankingach i zestawieniach klasyków, jest ustawiany w jednym szeregu z Testamentem, Metallicą i Slayerem, zaś debiutancki
O ile Exodus pojawia się w rozmaitych rankingach i zestawieniach klasyków, jest ustawiany w jednym szeregu z Testamentem, Metallicą i Slayerem, zaś debiutancki  Rarities to po angielsku rarytasy… Ciekawostki – taki, moim zdaniem, byłby dużo trafniejszy tytuł dla tego kompilacyjnego wydawnictwa. Za podstawę tracklisty robią tu ładnie wyczyszczone nagrania popełnione w studiu Radia Katowice w 1982 oraz kawałki z Jarocina z 1984. Towarzyszą im utwory dotąd niepublikowane, jak choćby niepowodujący uniesień instrumental z sesji „Róż” (ponoć jeden z dwóch – ja się pytam, czemu nie zamieszczono drugiego?) czy — najbardziej zwracająca uwagę — angielska wersja „Porwanego Obłędem”. W sekcji multimedialnej dorzucono nawet teledysk do tego ostatniego – nic nie widać, nic nie słychać, ale fajnie, że jest.
Rarities to po angielsku rarytasy… Ciekawostki – taki, moim zdaniem, byłby dużo trafniejszy tytuł dla tego kompilacyjnego wydawnictwa. Za podstawę tracklisty robią tu ładnie wyczyszczone nagrania popełnione w studiu Radia Katowice w 1982 oraz kawałki z Jarocina z 1984. Towarzyszą im utwory dotąd niepublikowane, jak choćby niepowodujący uniesień instrumental z sesji „Róż” (ponoć jeden z dwóch – ja się pytam, czemu nie zamieszczono drugiego?) czy — najbardziej zwracająca uwagę — angielska wersja „Porwanego Obłędem”. W sekcji multimedialnej dorzucono nawet teledysk do tego ostatniego – nic nie widać, nic nie słychać, ale fajnie, że jest. Wydany rok po debiutanckim
Wydany rok po debiutanckim ![Charred Walls Of The Damned - Charred Walls Of The Damned [2010] Charred Walls Of The Damned - Charred Walls Of The Damned recenzja review](http://img.considered-dead.pl/covers/2013/charred-walls-of-the-damned-charred-walls-of-the-damned.jpg) Debiutancki krążek amerykańskiego all-star bandu pojawił się w sumie znikąd i lekko zamieszał w głowach miłośnikom twórczości poszczególnych gentlemanów. No bo wieść o tym, że Christy i DiGiorgio razem grają power/heavy metal to nie jest coś, co przyjmuje się bez rękojmi, bez większych emocji, z lekkim wzruszeniem ramion, jak, nie przymierzając, kolejną aferę na szczytach władzy w naszym ukochanym kraju. Takie rzeczy raczej się nie dzieją, a jeśli już dochodzą do skutku – budzi to oczywiste, powszechne zainteresowanie… a przynajmniej powinno. Patrząc jak sprawa rozwinęła się w przypadku Charred Walls Of The Damned, należy stwierdzić jednak, że jak zespół był mało znany, tak jest mało znany do dziś, z wyjątkiem oczywiście tych, którzy cokolwiek w temacie siedzą. Dla większości jednak, Charred Walls Of The Damned to kolejna, nic nie znacząca nazwa jakich wiele, kojarzona zapewne, niestety, z jakimś metalcore’owym badziewiem. Tym większe powinno być zaskoczenie tych, którzy mimo tego jakoś się do kapeli dokopali i wykonali, jak to się ładnie mówi „leap of faith”. Dobre pół godziny mięsistej, dzięki obecności Christiego – bardzo rytmicznej i zalatującej deathowymi patentami, melodyjnej, okazjonalnie nawet technicznie brzmiącej muzyki w stylu nieco Judasowym, nieco Iced Earthowym, czyli szybki i bezpośredni heavy metal nie dla picusiów (o ile heavy metal może być nie dla picusiów :)). Obecność Christiego jest dominująca i kilka razy miałem wrażenie, że album był krojony pod niego właśnie – Charred Walls Of The Damned jest krążkiem bardzo perkusyjnym, z dobrze, bardzo dobrze nawet, wyeksponowanymi garami, które niekiedy pochłaniają, niestety (a może stety, ale o tym za moment), pozostałych muzyków. Trochę szokuje za to praktycznie zupełny brak DiGiorgio, który został tak daleko w tyle, że mógłby go zastąpić byle jaki, wiejski chałturnik, bo i tak go nie słychać. Za to, przyznam, karny kutas się zespołowi należy i 100 pompek. Nieco więcej siebie i z siebie mógłby zaoferować także Owens, bo poza jednym — ale za to arcy-kapitalnym fragmentem w „Manifestations” — odrobinę sobie folguje i śpiewa na pół gwizdka. Całkiem dobrze sprawuje się za to Suecof, który nie dość, że przejmuje niekiedy obowiązki nieobecnego basisty, to oprócz tego robi swoją robotę i robi ją dobrze. Choć kilka solówek więcej mogłoby być i nikomu krzywda by się nie stała. Generalnie jednak – wywiązuje się z obowiązków i z podniesionym czołem może występować obok, dalece bardziej uznanych, kolegów. Jednak największą bolączką albumu jest właśnie brak pełnego zaangażowania, z wyjątkiem chwalonego już Christiego, który najwyraźniej postanowił odwrócić uwagę od nieco słabszych w formie kolegów i Suecofa, który radzi sobie dobrze i w kilku momentach ratuje kawałki. Niemniej jednak od strony technicznej, mimo smęcenia, album jest mocno powyżej przeciętnej i udowadnia, że nawet mniej dysponowani DiGiorgio z Owensem dystansują niemałą część konkurencji. Kilka słów o kompozycjach – jest różnie. Album niestety nie trzyma równego poziomu i zdarzają się kawałki zwyczajnie słabe i zupełnie bez jaj. Taki np. „Blood on Wood” mógłby spokojnie zostać pominięty bez straty dla całości. A nawet z zyskiem. Nierówność tyczy się także kawałków, które w jednej chwili potrafią z biednych zmienić się w bardzo dobre i na odwrót. Kilka perełek jednak się udało znaleźć i takie „From the Abyss”, „Manifestations”, „The Darkest Eyes” bądź „Fear in the Sky” dają całkiem przyjemnego kopa. Pozostałe są albo nierówne, albo nierówne z tendencją do słabowania. Płytę odrobinę ratuje nieprzesadna długość, bo co złe dość szybko się kończy. Jak na debiut jednak, album prezentuje się całkiem przyzwoicie, choć po takim składzie można i należy spodziewać się więcej. A tak jest dobrze. Tylko, albo aż.
Debiutancki krążek amerykańskiego all-star bandu pojawił się w sumie znikąd i lekko zamieszał w głowach miłośnikom twórczości poszczególnych gentlemanów. No bo wieść o tym, że Christy i DiGiorgio razem grają power/heavy metal to nie jest coś, co przyjmuje się bez rękojmi, bez większych emocji, z lekkim wzruszeniem ramion, jak, nie przymierzając, kolejną aferę na szczytach władzy w naszym ukochanym kraju. Takie rzeczy raczej się nie dzieją, a jeśli już dochodzą do skutku – budzi to oczywiste, powszechne zainteresowanie… a przynajmniej powinno. Patrząc jak sprawa rozwinęła się w przypadku Charred Walls Of The Damned, należy stwierdzić jednak, że jak zespół był mało znany, tak jest mało znany do dziś, z wyjątkiem oczywiście tych, którzy cokolwiek w temacie siedzą. Dla większości jednak, Charred Walls Of The Damned to kolejna, nic nie znacząca nazwa jakich wiele, kojarzona zapewne, niestety, z jakimś metalcore’owym badziewiem. Tym większe powinno być zaskoczenie tych, którzy mimo tego jakoś się do kapeli dokopali i wykonali, jak to się ładnie mówi „leap of faith”. Dobre pół godziny mięsistej, dzięki obecności Christiego – bardzo rytmicznej i zalatującej deathowymi patentami, melodyjnej, okazjonalnie nawet technicznie brzmiącej muzyki w stylu nieco Judasowym, nieco Iced Earthowym, czyli szybki i bezpośredni heavy metal nie dla picusiów (o ile heavy metal może być nie dla picusiów :)). Obecność Christiego jest dominująca i kilka razy miałem wrażenie, że album był krojony pod niego właśnie – Charred Walls Of The Damned jest krążkiem bardzo perkusyjnym, z dobrze, bardzo dobrze nawet, wyeksponowanymi garami, które niekiedy pochłaniają, niestety (a może stety, ale o tym za moment), pozostałych muzyków. Trochę szokuje za to praktycznie zupełny brak DiGiorgio, który został tak daleko w tyle, że mógłby go zastąpić byle jaki, wiejski chałturnik, bo i tak go nie słychać. Za to, przyznam, karny kutas się zespołowi należy i 100 pompek. Nieco więcej siebie i z siebie mógłby zaoferować także Owens, bo poza jednym — ale za to arcy-kapitalnym fragmentem w „Manifestations” — odrobinę sobie folguje i śpiewa na pół gwizdka. Całkiem dobrze sprawuje się za to Suecof, który nie dość, że przejmuje niekiedy obowiązki nieobecnego basisty, to oprócz tego robi swoją robotę i robi ją dobrze. Choć kilka solówek więcej mogłoby być i nikomu krzywda by się nie stała. Generalnie jednak – wywiązuje się z obowiązków i z podniesionym czołem może występować obok, dalece bardziej uznanych, kolegów. Jednak największą bolączką albumu jest właśnie brak pełnego zaangażowania, z wyjątkiem chwalonego już Christiego, który najwyraźniej postanowił odwrócić uwagę od nieco słabszych w formie kolegów i Suecofa, który radzi sobie dobrze i w kilku momentach ratuje kawałki. Niemniej jednak od strony technicznej, mimo smęcenia, album jest mocno powyżej przeciętnej i udowadnia, że nawet mniej dysponowani DiGiorgio z Owensem dystansują niemałą część konkurencji. Kilka słów o kompozycjach – jest różnie. Album niestety nie trzyma równego poziomu i zdarzają się kawałki zwyczajnie słabe i zupełnie bez jaj. Taki np. „Blood on Wood” mógłby spokojnie zostać pominięty bez straty dla całości. A nawet z zyskiem. Nierówność tyczy się także kawałków, które w jednej chwili potrafią z biednych zmienić się w bardzo dobre i na odwrót. Kilka perełek jednak się udało znaleźć i takie „From the Abyss”, „Manifestations”, „The Darkest Eyes” bądź „Fear in the Sky” dają całkiem przyjemnego kopa. Pozostałe są albo nierówne, albo nierówne z tendencją do słabowania. Płytę odrobinę ratuje nieprzesadna długość, bo co złe dość szybko się kończy. Jak na debiut jednak, album prezentuje się całkiem przyzwoicie, choć po takim składzie można i należy spodziewać się więcej. A tak jest dobrze. Tylko, albo aż. Bóg jeden raczy wiedzieć, co siedzi w głowie Jona Olivy. Konia z rzędem temu, kto wytłumaczy mi, dlaczego Raise the Curtain wydano pod szyldem Oliva, a nie Jon Oliva’s Pain na przykład. Jeżeli jest ktoś, kto jest w stanie dowieść bez cienia wątpliwości, że „to przecież zupełnie inna muzyka, inne emocje i w ogóle nowa jakość” i nie leci przy tym w chuja, to ma ode mnie kratę browara. Słowo się rzekło. Ale nie o problemach artysty z określeniem własnej tożsamości miało być, lecz o najnowszym dziecku Jona Olivy — wywołanym już do tablicy albumie — Raise the Curtain. Jedenaście utworów w stylu bardziej Jon Oliva’s Pain niż Savatage, choć to przecież prawie jedno i to samo, niemal godzina raczej rockowego niż metalowego grania, choć to też żadna nowość, a wszystko to w arcy charakterystycznym stylu amerykańskiego muzyka i kompozytora. Póki nie znajdzie się ktoś, kto skutecznie mnie przekona, że Oliva to nie Jon Oliva’s Pain, będę się uparcie trzymał własnej wersji, tzn. uważał, że poza inną nazwą (ale też bez przesady, Sherlocka by nie zwiodła) trudno się doszukać nawet najdrobniejszych zmian w stylu, feelingu, melodiach, technice bądź czymkolwiek innym. Prawda jest taka, że gdyby krążek wydano pod szyldem Jon Oliva’s Pain, albo nawet Savatage, nawet najbardziej zagorzali fani tych zespołów (czyli ci sami ludzie, de facto) nie zorientowaliby się, że właśnie ktoś ich robi w konia i obcują z zupełnie nowym bytem na scenie muzycznej. Łyknęliby Raise the Curtain jak Sawicka łapówkę (żeby jednak nie ciągano nas po sądach przyznam, że zrobiono to tylko dzięki wyjątkowo parszywej prowokacji, w ogóle niezgodnej z prawem i że agent Tomek miał włosy na żelu i ogólnie chujowo to zrobili, bo zrobili to chujowo). Ale… ale nie zmienia to faktu, że opisywany dziś krążek, mimo całej rzeszy podobieństw, ma jeden element, który sprawia, że można się zorientować, iż mamy do czynienia z nową kapelą. A tym elementem jest – stetryczenie i zaawansowanie wiekowe frontmena. Album, mówiąc po ludzku, jest bez ikry. Jeszcze pierwsza połowa daje radę, jest kilka ładnych, naprawdę solidnych riffów i pomysłów, ale z czasem jest coraz słabiej i ogólne wrażenie jest takie, że krążek się wlecze i ślamazarzy. Savatage i JOP zawsze miały w swoim repertuarze ballady i nigdy mi to nie przeszkadzało, ale nawet one miały w sobie jakieś życie, jakąś moc, coś, co sprawiało, że chciało się ich słuchać. Tutaj tego brakuje. Mimo kilku niezłych pozycji, uczucie mam takie, jakbym właśnie słuchał muzyki dla emerytów. To uczucie dominuje po lekturze i odsuwa w niepamięć te dobre, na swój sposób z pazurem kawałki, które Jon wie przecież jak komponować i wie jak zagrać. Trochę jestem zawiedziony, przyznam, Raise the Curtain; po kapitalnym
Bóg jeden raczy wiedzieć, co siedzi w głowie Jona Olivy. Konia z rzędem temu, kto wytłumaczy mi, dlaczego Raise the Curtain wydano pod szyldem Oliva, a nie Jon Oliva’s Pain na przykład. Jeżeli jest ktoś, kto jest w stanie dowieść bez cienia wątpliwości, że „to przecież zupełnie inna muzyka, inne emocje i w ogóle nowa jakość” i nie leci przy tym w chuja, to ma ode mnie kratę browara. Słowo się rzekło. Ale nie o problemach artysty z określeniem własnej tożsamości miało być, lecz o najnowszym dziecku Jona Olivy — wywołanym już do tablicy albumie — Raise the Curtain. Jedenaście utworów w stylu bardziej Jon Oliva’s Pain niż Savatage, choć to przecież prawie jedno i to samo, niemal godzina raczej rockowego niż metalowego grania, choć to też żadna nowość, a wszystko to w arcy charakterystycznym stylu amerykańskiego muzyka i kompozytora. Póki nie znajdzie się ktoś, kto skutecznie mnie przekona, że Oliva to nie Jon Oliva’s Pain, będę się uparcie trzymał własnej wersji, tzn. uważał, że poza inną nazwą (ale też bez przesady, Sherlocka by nie zwiodła) trudno się doszukać nawet najdrobniejszych zmian w stylu, feelingu, melodiach, technice bądź czymkolwiek innym. Prawda jest taka, że gdyby krążek wydano pod szyldem Jon Oliva’s Pain, albo nawet Savatage, nawet najbardziej zagorzali fani tych zespołów (czyli ci sami ludzie, de facto) nie zorientowaliby się, że właśnie ktoś ich robi w konia i obcują z zupełnie nowym bytem na scenie muzycznej. Łyknęliby Raise the Curtain jak Sawicka łapówkę (żeby jednak nie ciągano nas po sądach przyznam, że zrobiono to tylko dzięki wyjątkowo parszywej prowokacji, w ogóle niezgodnej z prawem i że agent Tomek miał włosy na żelu i ogólnie chujowo to zrobili, bo zrobili to chujowo). Ale… ale nie zmienia to faktu, że opisywany dziś krążek, mimo całej rzeszy podobieństw, ma jeden element, który sprawia, że można się zorientować, iż mamy do czynienia z nową kapelą. A tym elementem jest – stetryczenie i zaawansowanie wiekowe frontmena. Album, mówiąc po ludzku, jest bez ikry. Jeszcze pierwsza połowa daje radę, jest kilka ładnych, naprawdę solidnych riffów i pomysłów, ale z czasem jest coraz słabiej i ogólne wrażenie jest takie, że krążek się wlecze i ślamazarzy. Savatage i JOP zawsze miały w swoim repertuarze ballady i nigdy mi to nie przeszkadzało, ale nawet one miały w sobie jakieś życie, jakąś moc, coś, co sprawiało, że chciało się ich słuchać. Tutaj tego brakuje. Mimo kilku niezłych pozycji, uczucie mam takie, jakbym właśnie słuchał muzyki dla emerytów. To uczucie dominuje po lekturze i odsuwa w niepamięć te dobre, na swój sposób z pazurem kawałki, które Jon wie przecież jak komponować i wie jak zagrać. Trochę jestem zawiedziony, przyznam, Raise the Curtain; po kapitalnym  Tym razem obowiązkowa pozycja dla fanów szybkości, brutalnej siły, bluźnierczych tekstów, piekielnej techniki oraz flaków, mózgów i innych wnętrzności rozjebywanych o ścianę – czyli naszych szanownych czytelników, oczywiście. Ok, żartowałem – fani szybkości będą nieco zawiedzeni. A tak zupełnie na poważnie, to dziś będzie znacznie spokojniej, bardziej emocjonalnie, ale przede wszystkim „neighbours friendly”. Jest to o tyle ważne, że można zapodać krążek z pełną mocą i nie obawiać się najazdu inspekcji budowlanej o niezgłoszony remont ani moherowych bab (choć z nimi nic nie wiadomo), bo Oliva dość jasno opowiada się po niebiańskiej stronie mocy, a to w Polsce znaczy więcej niż prawo (o ile baby znają angielski). Jeśli jest dla kogoś problemem konfesja Olivy, to mogę jedynie stwierdzić tyle, że pozbawia się niemal godziny (może nieco mniej, jeśli przełączy się najbardziej hard-christianowe kawałki) dobrego, progresywnego heavy metalu w stylu Savatage z okresu największej świetności. Drugą płytą powstałego w 2003 roku projektu pokazał Jon, że jeszcze łeb do komponowania ma dobry, a płuca niezupełnie zdarte. Już bowiem na początku proponuje słuchaczowi dwa fantastyczne utwory: „Through the Eyes of the King” oraz tytułowy „Maniacal Renderings”, które — muszę przyznać — robią tak piorunujące wrażenie, że dalsze kawałki mogłyby być nagrane na banjo i kanistrach po benzynie, a i tak nie usłyszałbym tego. Siła pierwszego wrażenia jest niesamowita. Oczywiście nic takiego się nie dzieje i pozostałe 9 utworów trzyma wysoki poziom, choć w kilku miejscach płyta łapie zadyszkę. Na szczęście szybko bierze drugi oddech i we wspaniałym stylu wraca w takim np. „Time to Die” bądź nieco zwodniczym „Timeless Flight”. O co chodzi z tą zadyszką? Problem z Olivą jest bowiem taki, że czasami bierze się za ewangelizację nieco za gorliwie, chuj, jeśli kompozytorsko utwór jest genialny, gorzej, jeśli tempo siada, prąd przestaje dopływać do instrumentów i robi się nieco zbyt kościelnie. I to właśnie określiłem mianem zadyszki, która, szczęściem — jak już wspomniałem — szybko mija. Maniacal Renderings udowadnia, że można nagrać uduchowiony krążek, który nie tylko nie wzbudza nienawiści, ale daje do myślenia. Odrobinę, ale fakt pozostaje faktem. Taki Jon był, jest i będzie, więc nie ma co się szarpać, tylko brać ile można. Nie muszę chyba pisać, że jest się czym częstować. Instrumentalnie krążek dopracowany jest w najmniejszych szczegółach, sporo smaczków, nietypowego instrumentarium i melodii – nic nowego dla fanów Savatage. Także wokalnie bez większych zmian, ale i tutaj trudno mówić o zawiedzeniu – lepsze jest wrogiem dobrego, a styl śpiewania wypracowany przez lata zasłużył na miano kultowego, zaś śpiew w wielogłosie – wręcz legendarnego. Kompozytorsko jest znaczna poprawa w stosunku do „’Tage Mahal”, co tylko podkreśla klasę Jona. Cały trick z Jon Oliva’s Pain polega właśnie na tym, że zmiany mają charakter ewolucyjny niż rewolucyjny, przy czym ewoluuje raczej dość wolno i zwykle w dobrą stronę. Jeśli więc Savatage był dla was niczym druga matka, to Jon Oliva’s Pain będzie drugim ojcem.
Tym razem obowiązkowa pozycja dla fanów szybkości, brutalnej siły, bluźnierczych tekstów, piekielnej techniki oraz flaków, mózgów i innych wnętrzności rozjebywanych o ścianę – czyli naszych szanownych czytelników, oczywiście. Ok, żartowałem – fani szybkości będą nieco zawiedzeni. A tak zupełnie na poważnie, to dziś będzie znacznie spokojniej, bardziej emocjonalnie, ale przede wszystkim „neighbours friendly”. Jest to o tyle ważne, że można zapodać krążek z pełną mocą i nie obawiać się najazdu inspekcji budowlanej o niezgłoszony remont ani moherowych bab (choć z nimi nic nie wiadomo), bo Oliva dość jasno opowiada się po niebiańskiej stronie mocy, a to w Polsce znaczy więcej niż prawo (o ile baby znają angielski). Jeśli jest dla kogoś problemem konfesja Olivy, to mogę jedynie stwierdzić tyle, że pozbawia się niemal godziny (może nieco mniej, jeśli przełączy się najbardziej hard-christianowe kawałki) dobrego, progresywnego heavy metalu w stylu Savatage z okresu największej świetności. Drugą płytą powstałego w 2003 roku projektu pokazał Jon, że jeszcze łeb do komponowania ma dobry, a płuca niezupełnie zdarte. Już bowiem na początku proponuje słuchaczowi dwa fantastyczne utwory: „Through the Eyes of the King” oraz tytułowy „Maniacal Renderings”, które — muszę przyznać — robią tak piorunujące wrażenie, że dalsze kawałki mogłyby być nagrane na banjo i kanistrach po benzynie, a i tak nie usłyszałbym tego. Siła pierwszego wrażenia jest niesamowita. Oczywiście nic takiego się nie dzieje i pozostałe 9 utworów trzyma wysoki poziom, choć w kilku miejscach płyta łapie zadyszkę. Na szczęście szybko bierze drugi oddech i we wspaniałym stylu wraca w takim np. „Time to Die” bądź nieco zwodniczym „Timeless Flight”. O co chodzi z tą zadyszką? Problem z Olivą jest bowiem taki, że czasami bierze się za ewangelizację nieco za gorliwie, chuj, jeśli kompozytorsko utwór jest genialny, gorzej, jeśli tempo siada, prąd przestaje dopływać do instrumentów i robi się nieco zbyt kościelnie. I to właśnie określiłem mianem zadyszki, która, szczęściem — jak już wspomniałem — szybko mija. Maniacal Renderings udowadnia, że można nagrać uduchowiony krążek, który nie tylko nie wzbudza nienawiści, ale daje do myślenia. Odrobinę, ale fakt pozostaje faktem. Taki Jon był, jest i będzie, więc nie ma co się szarpać, tylko brać ile można. Nie muszę chyba pisać, że jest się czym częstować. Instrumentalnie krążek dopracowany jest w najmniejszych szczegółach, sporo smaczków, nietypowego instrumentarium i melodii – nic nowego dla fanów Savatage. Także wokalnie bez większych zmian, ale i tutaj trudno mówić o zawiedzeniu – lepsze jest wrogiem dobrego, a styl śpiewania wypracowany przez lata zasłużył na miano kultowego, zaś śpiew w wielogłosie – wręcz legendarnego. Kompozytorsko jest znaczna poprawa w stosunku do „’Tage Mahal”, co tylko podkreśla klasę Jona. Cały trick z Jon Oliva’s Pain polega właśnie na tym, że zmiany mają charakter ewolucyjny niż rewolucyjny, przy czym ewoluuje raczej dość wolno i zwykle w dobrą stronę. Jeśli więc Savatage był dla was niczym druga matka, to Jon Oliva’s Pain będzie drugim ojcem. Czy może być coś lepszego niż jeden album duetu Becker/Friedman? Oczywiście, że tak – dwa albumy duetu Becker/Friedman. Od dwóch lepsze by były trzy, ewentualnie siedem, ale niestety, skończyło się na dwóch, nad czym bardzo ubolewam. Boli mnie także to, że przez ostatnie ćwierćwiecze, bo tyle bez mała liczy sobie opisywany dziś album, krążków, które mógłbym z czystym sumieniem postawić na jednej z nim(i) półce jest w najlepszym przypadku kilkanaście. I że większość jest w podobnym wieku. Pewną osłodą są pojawiające się tu i ówdzie informacje o reaktywacji zespołów odpowiedzialnych za owe kilkanaście płyt. Do czasu jednak pojawienia się nowego materiału pozostaje cieszyć się tym, co jest; na szczęście jest to radość autentyczna, tak prawdziwa jak wiara Macierewicza w zamach smoleński. Być może dla części co mniej wyrobionych słuchaczy muzyka spod znaku Cacophony wyda się kiczowata i przerysowana, ale jak wspomniałem – dla mniej wyrobionych. Prawda bowiem jest taka, że w temacie neoklasycznego szarpania strun nic lepszego nie stworzono. Ba, rzekłbym nawet, że jeśli chodzi o granie na gitarze w ogóle. Można się ze mną zgadzać lub nie, ale racja i tak jest po mojej stronie. Owszem, przyznaję, teksty nie są mocną stroną Cacophony, tak właściwie te z Go Off! są nawet durniejsze niż te z debiutu, ale nie ma się co oszukiwać – tu nie o teksty chodzi. Najważniejsze, że nie przeszkadzają w odbiorze muzyki, a jeśli odnieść się do ówczesnych realiów, przysłowiowej prawdy czasów – są jak najbardziej w konwencji. Album, mimo iż bliźniaczo podobny do
Czy może być coś lepszego niż jeden album duetu Becker/Friedman? Oczywiście, że tak – dwa albumy duetu Becker/Friedman. Od dwóch lepsze by były trzy, ewentualnie siedem, ale niestety, skończyło się na dwóch, nad czym bardzo ubolewam. Boli mnie także to, że przez ostatnie ćwierćwiecze, bo tyle bez mała liczy sobie opisywany dziś album, krążków, które mógłbym z czystym sumieniem postawić na jednej z nim(i) półce jest w najlepszym przypadku kilkanaście. I że większość jest w podobnym wieku. Pewną osłodą są pojawiające się tu i ówdzie informacje o reaktywacji zespołów odpowiedzialnych za owe kilkanaście płyt. Do czasu jednak pojawienia się nowego materiału pozostaje cieszyć się tym, co jest; na szczęście jest to radość autentyczna, tak prawdziwa jak wiara Macierewicza w zamach smoleński. Być może dla części co mniej wyrobionych słuchaczy muzyka spod znaku Cacophony wyda się kiczowata i przerysowana, ale jak wspomniałem – dla mniej wyrobionych. Prawda bowiem jest taka, że w temacie neoklasycznego szarpania strun nic lepszego nie stworzono. Ba, rzekłbym nawet, że jeśli chodzi o granie na gitarze w ogóle. Można się ze mną zgadzać lub nie, ale racja i tak jest po mojej stronie. Owszem, przyznaję, teksty nie są mocną stroną Cacophony, tak właściwie te z Go Off! są nawet durniejsze niż te z debiutu, ale nie ma się co oszukiwać – tu nie o teksty chodzi. Najważniejsze, że nie przeszkadzają w odbiorze muzyki, a jeśli odnieść się do ówczesnych realiów, przysłowiowej prawdy czasów – są jak najbardziej w konwencji. Album, mimo iż bliźniaczo podobny do  Trzeci longplej Strażników należy potraktować jako zwieńczenie pewnego rozdziału w ich karierze, rozdziału poszukiwań, tworzenia własnej tożsamości i wychodzenia z wieku młodzieńczego. Dwa lata od wydania pierwszego
Trzeci longplej Strażników należy potraktować jako zwieńczenie pewnego rozdziału w ich karierze, rozdziału poszukiwań, tworzenia własnej tożsamości i wychodzenia z wieku młodzieńczego. Dwa lata od wydania pierwszego  Przez wielu uważany za pierwszy porządny album Blindów, album, na którym w pełni rozwinął się ich niesamowity, unikalny styl znany z późniejszych dokonań. Blind Guardian w wersji 2.0. Gdzieś pomiędzy
Przez wielu uważany za pierwszy porządny album Blindów, album, na którym w pełni rozwinął się ich niesamowity, unikalny styl znany z późniejszych dokonań. Blind Guardian w wersji 2.0. Gdzieś pomiędzy  Jeżeli miałbym wybrać tylko jeden album z 2010 roku, jeden jedyny, który mógłbym zachować, to kto wie, czy nie byłby to właśnie Festival. Po krótkiej, zwieńczonej płytką „Global Warning” wycieczce w okolice bardziej nowoczesnego heavy metalu, Jon postanowił wrócić do klasycznych brzmień i typowo swoich klimatów. Zachował się jednak jak rasowy artysta i nagrał materiał, którym zasygnalizował światu, że takich heavy metalowców za wielu nie ma i że kto jak kto, ale to właśnie on potrafi pieprznąć z grubej (;]) rury, czyli mówiąc krótko – dolać oliwy do ognia. Bo Festival, moi długowłosi przyjaciele, to nie tylko z nazwy, ale przede wszystkim 55 minut solidnej jak filary toruńskiej rozgłośni jazdy bez trzymanki – prawdziwej, savatage’owej heavy metalowej zawieruchy jakiej świat nie widział. Aż się chce wskoczyć na jakiegoś motóra i pozapierdalać, gdzie oczy poniosą (chciałeś napisać, gdzie droga pozwoli – przyp. demo). W tej muzyce jest tyle pasji, tyle nieokiełznanej siły, tyle przebojowości, że starczyłoby dla kilku pomniejszych kapel pokroju Vader bądź Cradle of Filth. I to pomimo tego, że jest tu kilka ballad. Niezależnie jednak od tego, czy słuchamy ballady czy regularnego numeru, towarzyszy nam przekonanie graniczące z pewnością, że właśnie obcujemy z czymś wyjątkowym. Bowiem styl Jona to już niemal absolut – jakość sama w sobie – który jednak wciąż dojrzewa i nabiera rumieńców. W porównaniu z poprzednim albumem, zdecydowanie większy nacisk położył Jon (co musiało być karkołomnym wyczynem) na jakość partii gitarowych. Są one cudne, fantastyczne, a solówki ocierają się o Beckerowy geniusz. W pierwszej chwili myślałem, że to sam Jason je nagrał – takie są wyjebiste. Bardzo fajnie brzmią też wszystkie chórki i wielogłosowe zaśpiewy wprost przenoszące do najlepszych lat Savatage. Oddzielny akapit można poświęcić zaangażowaniu Jona – tak wokalnie, jak i przy klawiszach. Mówcie sobie, co chcecie, ale w moim prywatnym rankingu muzycznych megamózgów plasuje się on w pierwszej piątce. Klimat, który kreuje za pomocą głosu i pianina wciąga tak mocno, jest tak sugestywny, że co mniej wytrzymałych może doprowadzić do rozstroju serca (lub nawet rozwolnienia – oczywiście z zaangażowania). Instrumentalne intros, mnóstwo przejść, zwolnień, zmian klimatu, karnawałowe akcenty w tytułowym kawałku – wszędzie tam słychać wielkość (;]) Jona. W całej historii ciężkiego grania było tylko kilku muzyków, którzy potrafili komponować i wykonywać tak sugestywną muzykę. Żeby nie być gołosłownym, powołam się na tylko kilka numerów: otwierający album „Lies”, „Death Rides A Black Horse”, którego solówki nie powstydziłby się Becker, wspomniany już „Festival”, fantastycznie zagraną i zaśpiewaną balladę „Looking For Nothing”, „The Evil Within”. Wymieniłbym i pozostałe, ale nie wypada. W sumie jedynie „I Fear You” nieco odstaje od reszty, ale to owa rysa na diamencie, która przekonuje o realności. Gdyby nie to, można by pomyśleć, że jest się po tamtej stronie muzycznej kurtyny, gdzie chłam niestraszny i komercja nie wkurwia.
Jeżeli miałbym wybrać tylko jeden album z 2010 roku, jeden jedyny, który mógłbym zachować, to kto wie, czy nie byłby to właśnie Festival. Po krótkiej, zwieńczonej płytką „Global Warning” wycieczce w okolice bardziej nowoczesnego heavy metalu, Jon postanowił wrócić do klasycznych brzmień i typowo swoich klimatów. Zachował się jednak jak rasowy artysta i nagrał materiał, którym zasygnalizował światu, że takich heavy metalowców za wielu nie ma i że kto jak kto, ale to właśnie on potrafi pieprznąć z grubej (;]) rury, czyli mówiąc krótko – dolać oliwy do ognia. Bo Festival, moi długowłosi przyjaciele, to nie tylko z nazwy, ale przede wszystkim 55 minut solidnej jak filary toruńskiej rozgłośni jazdy bez trzymanki – prawdziwej, savatage’owej heavy metalowej zawieruchy jakiej świat nie widział. Aż się chce wskoczyć na jakiegoś motóra i pozapierdalać, gdzie oczy poniosą (chciałeś napisać, gdzie droga pozwoli – przyp. demo). W tej muzyce jest tyle pasji, tyle nieokiełznanej siły, tyle przebojowości, że starczyłoby dla kilku pomniejszych kapel pokroju Vader bądź Cradle of Filth. I to pomimo tego, że jest tu kilka ballad. Niezależnie jednak od tego, czy słuchamy ballady czy regularnego numeru, towarzyszy nam przekonanie graniczące z pewnością, że właśnie obcujemy z czymś wyjątkowym. Bowiem styl Jona to już niemal absolut – jakość sama w sobie – który jednak wciąż dojrzewa i nabiera rumieńców. W porównaniu z poprzednim albumem, zdecydowanie większy nacisk położył Jon (co musiało być karkołomnym wyczynem) na jakość partii gitarowych. Są one cudne, fantastyczne, a solówki ocierają się o Beckerowy geniusz. W pierwszej chwili myślałem, że to sam Jason je nagrał – takie są wyjebiste. Bardzo fajnie brzmią też wszystkie chórki i wielogłosowe zaśpiewy wprost przenoszące do najlepszych lat Savatage. Oddzielny akapit można poświęcić zaangażowaniu Jona – tak wokalnie, jak i przy klawiszach. Mówcie sobie, co chcecie, ale w moim prywatnym rankingu muzycznych megamózgów plasuje się on w pierwszej piątce. Klimat, który kreuje za pomocą głosu i pianina wciąga tak mocno, jest tak sugestywny, że co mniej wytrzymałych może doprowadzić do rozstroju serca (lub nawet rozwolnienia – oczywiście z zaangażowania). Instrumentalne intros, mnóstwo przejść, zwolnień, zmian klimatu, karnawałowe akcenty w tytułowym kawałku – wszędzie tam słychać wielkość (;]) Jona. W całej historii ciężkiego grania było tylko kilku muzyków, którzy potrafili komponować i wykonywać tak sugestywną muzykę. Żeby nie być gołosłownym, powołam się na tylko kilka numerów: otwierający album „Lies”, „Death Rides A Black Horse”, którego solówki nie powstydziłby się Becker, wspomniany już „Festival”, fantastycznie zagraną i zaśpiewaną balladę „Looking For Nothing”, „The Evil Within”. Wymieniłbym i pozostałe, ale nie wypada. W sumie jedynie „I Fear You” nieco odstaje od reszty, ale to owa rysa na diamencie, która przekonuje o realności. Gdyby nie to, można by pomyśleć, że jest się po tamtej stronie muzycznej kurtyny, gdzie chłam niestraszny i komercja nie wkurwia. Może nie najlepszy, ale zdecydowanie jeden z lepszych albumów Amerykanów, krążek rozpoczynający długą i chwalebną serię nagrań. Kawał porządnego, gitarowego heavy metalu. Od początku do końca płyty słychać doskonale, że celem chłopaków było nagranie materiału, który pozostawałby w głowie słuchacza na wiele godzin. Wyraziste, niepowtarzające się melodie, doskonała motoryka, heavymetalowy feeling – takie są wszystkie tracki na albumie. Wystarczy raz spojrzeć na spis, by w głowie, z prędkością Speedy Gonzalesa, pojawiła się melodia dowolnego kawałka. Nie można się pomylić, bowiem każdy z nich ma swój indywidualny nastrój, własnego ducha, który — choć będący niewątpliwie savatage’owym — jest bardzo unikalny. O Jonie Oliva można mówić wiele — choćby to, że jest gruby jak miłujący ubóstwo księża — ale jak miał, tak ma talent do komponowania genialnej muzyki. I tego właśnie jesteśmy świadkami na Hall Of The Mountain King. Na początek kilka rasowych numerów, doskonałych do jeżdżenia simsonkiem po dzielni, ale też do rąbania drewna lub kopania dołów – „24 Hours Ago”, „Legions”. Heavymetalowy rozpierdol. Potem czas na trochę klasyki, czyli tytułowy Hall Of The Mountain King poprzedzony rewelacyjnym instrumentalem. Po nich znów soczysty kawał gitarowej jazdy z rewelacyjnym „White Witch” na czele. Prawdziwy miłośnik hm-owych klimatów nie przejdzie obok takich wyczynów bez, minimalnego choćby, uznania dla muzyków. Przedostatni kawałek to drugi instrumental, nie tak wyczesany jak poprzedni, ale wciąż przyjemny. Płytę kończy za to prawdziwy killer — „Devastation” — potężny jak bęben Olivy gitarowy riff, kawałkująca niczym Kuba Rozpruwacz motoryka i pełna wigoru melodia. Samo się słucha, podobnie zresztą jak cały album, więc szczerze polecam. Heavy fuckin’ metal!
Może nie najlepszy, ale zdecydowanie jeden z lepszych albumów Amerykanów, krążek rozpoczynający długą i chwalebną serię nagrań. Kawał porządnego, gitarowego heavy metalu. Od początku do końca płyty słychać doskonale, że celem chłopaków było nagranie materiału, który pozostawałby w głowie słuchacza na wiele godzin. Wyraziste, niepowtarzające się melodie, doskonała motoryka, heavymetalowy feeling – takie są wszystkie tracki na albumie. Wystarczy raz spojrzeć na spis, by w głowie, z prędkością Speedy Gonzalesa, pojawiła się melodia dowolnego kawałka. Nie można się pomylić, bowiem każdy z nich ma swój indywidualny nastrój, własnego ducha, który — choć będący niewątpliwie savatage’owym — jest bardzo unikalny. O Jonie Oliva można mówić wiele — choćby to, że jest gruby jak miłujący ubóstwo księża — ale jak miał, tak ma talent do komponowania genialnej muzyki. I tego właśnie jesteśmy świadkami na Hall Of The Mountain King. Na początek kilka rasowych numerów, doskonałych do jeżdżenia simsonkiem po dzielni, ale też do rąbania drewna lub kopania dołów – „24 Hours Ago”, „Legions”. Heavymetalowy rozpierdol. Potem czas na trochę klasyki, czyli tytułowy Hall Of The Mountain King poprzedzony rewelacyjnym instrumentalem. Po nich znów soczysty kawał gitarowej jazdy z rewelacyjnym „White Witch” na czele. Prawdziwy miłośnik hm-owych klimatów nie przejdzie obok takich wyczynów bez, minimalnego choćby, uznania dla muzyków. Przedostatni kawałek to drugi instrumental, nie tak wyczesany jak poprzedni, ale wciąż przyjemny. Płytę kończy za to prawdziwy killer — „Devastation” — potężny jak bęben Olivy gitarowy riff, kawałkująca niczym Kuba Rozpruwacz motoryka i pełna wigoru melodia. Samo się słucha, podobnie zresztą jak cały album, więc szczerze polecam. Heavy fuckin’ metal! Ostatni album Blindów w klasycznym składzie, z Thomenem na garach. Dzieło równie genialne i epickie co
Ostatni album Blindów w klasycznym składzie, z Thomenem na garach. Dzieło równie genialne i epickie co  Z ocenianiem albumów pokroju Swansong i z zespołami tak zasłużonymi jak Carcass, które wydadzą taki album, będzie zawsze duży problem. Dlaczego? Kto zna muzykę ze Swansong ten wie, jaka jest odpowiedź lub szybko ją znajdzie. Formacja, która była jedną z tych, które reformowały scenę grind/death nagrywa album hard rockowy, czy jak kto woli death ’n’ roll-owy. To właśnie jest powodem rodzącym trudności w ocenie. Muzyka ze Swansong jest naprawdę świetna, ale gdy dochodzi do konfrontacji z wcześniejszymi albumami nietrudno o jakieś zawiedzenie. Dlatego ja uważam, że takiego albumu jak Swansong nie należy porównywać z poprzednimi dokonaniami. Bo jak porównywać rock z ekstremalnym patologicznym grindowaniem? Nie da się! a więc jak się nie da, to nawet nie będę próbował tego robić. Może taki album należałoby traktować jako odrębny projekt muzyków Carcass? Przechodząc do samej muzyki, składa się nań 12 soczystych numerów. Wszystkie jak jeden mąż brzmią niczym wyśmienity hard rock połączony z heavy metalem, z tą różnicą iż odśpiewane są charkoczący wokalem Jeffa Walkera. Ta płyta zawiera prawdziwy atomowy, rockowy feeling. Pierwszy kawałek „Keep On Rotting In The Free World” zawsze dodaje mi skrzydeł i chyba nie było jeszcze przypadku abym chociażby w myślach go nie odśpiewał. Podobnie jest z ostatnim „Go To Hell”, który głównie oparty jest właśnie na strukturze „Keep On Rotting”. A co się dzieje pomiędzy tymi dwoma kawałkami? Odpowiem banalnie: dużo. Weźmy choćby taki „Child’s Play”, którego właśnie słucham. Ten kawałek jest tak zadziorny, iż trudno oprzeć się wrażeniu, że mówi do słuchacza: taki cwaniak jesteś?, może chcesz dostać w mordę? Coś czuję, że każdy cwaniak się ugnie. Niezłym gagatkiem jest też „Tommorow Belongs To Nobody”, tyle że w samej końcówce, gdzie występuje maksymalnie ześwirowana gitarka (!). Także dosyć dziwne skojarzenia wywołuje u mnie „Polarized”, chyba najbardziej przebiegłe (dosłownie) riffowanie jakie słyszałem. Na Swansong można odnaleźć podobieństwa do nawet Iron Maiden, najmocniej słyszalne w początku „R**k The Vote” – naprawdę można dać się nabrać, że lecą Ironi. Muszę jeszcze wspomnieć o „Firm Hand”, a dokładnie o użytej w nim gitarze klasycznej, która tworzy wręcz kojące tło dla solówki. Sola też są jednym z mocnych elementów „Łabędziego śpiewu”, potrafią dać solidnego kopa. Szczerze polecam ten album, choć wiem, że dla pewnych osób będzie on tak trudny do przełknięcia jak niedosmażony kotlet. Myślę, że przynajmniej u niektórych, jak za pierwszym razem nie pójdzie, to za którymś na pewno trafi na solidnie rozgrzany tłuszcz, ładnie się zarumieni i można będzie rozkoszować się smakiem. A na koniec, tym wszystkim którzy, zrzędzą na Swansong: „Go To Hell”!
Z ocenianiem albumów pokroju Swansong i z zespołami tak zasłużonymi jak Carcass, które wydadzą taki album, będzie zawsze duży problem. Dlaczego? Kto zna muzykę ze Swansong ten wie, jaka jest odpowiedź lub szybko ją znajdzie. Formacja, która była jedną z tych, które reformowały scenę grind/death nagrywa album hard rockowy, czy jak kto woli death ’n’ roll-owy. To właśnie jest powodem rodzącym trudności w ocenie. Muzyka ze Swansong jest naprawdę świetna, ale gdy dochodzi do konfrontacji z wcześniejszymi albumami nietrudno o jakieś zawiedzenie. Dlatego ja uważam, że takiego albumu jak Swansong nie należy porównywać z poprzednimi dokonaniami. Bo jak porównywać rock z ekstremalnym patologicznym grindowaniem? Nie da się! a więc jak się nie da, to nawet nie będę próbował tego robić. Może taki album należałoby traktować jako odrębny projekt muzyków Carcass? Przechodząc do samej muzyki, składa się nań 12 soczystych numerów. Wszystkie jak jeden mąż brzmią niczym wyśmienity hard rock połączony z heavy metalem, z tą różnicą iż odśpiewane są charkoczący wokalem Jeffa Walkera. Ta płyta zawiera prawdziwy atomowy, rockowy feeling. Pierwszy kawałek „Keep On Rotting In The Free World” zawsze dodaje mi skrzydeł i chyba nie było jeszcze przypadku abym chociażby w myślach go nie odśpiewał. Podobnie jest z ostatnim „Go To Hell”, który głównie oparty jest właśnie na strukturze „Keep On Rotting”. A co się dzieje pomiędzy tymi dwoma kawałkami? Odpowiem banalnie: dużo. Weźmy choćby taki „Child’s Play”, którego właśnie słucham. Ten kawałek jest tak zadziorny, iż trudno oprzeć się wrażeniu, że mówi do słuchacza: taki cwaniak jesteś?, może chcesz dostać w mordę? Coś czuję, że każdy cwaniak się ugnie. Niezłym gagatkiem jest też „Tommorow Belongs To Nobody”, tyle że w samej końcówce, gdzie występuje maksymalnie ześwirowana gitarka (!). Także dosyć dziwne skojarzenia wywołuje u mnie „Polarized”, chyba najbardziej przebiegłe (dosłownie) riffowanie jakie słyszałem. Na Swansong można odnaleźć podobieństwa do nawet Iron Maiden, najmocniej słyszalne w początku „R**k The Vote” – naprawdę można dać się nabrać, że lecą Ironi. Muszę jeszcze wspomnieć o „Firm Hand”, a dokładnie o użytej w nim gitarze klasycznej, która tworzy wręcz kojące tło dla solówki. Sola też są jednym z mocnych elementów „Łabędziego śpiewu”, potrafią dać solidnego kopa. Szczerze polecam ten album, choć wiem, że dla pewnych osób będzie on tak trudny do przełknięcia jak niedosmażony kotlet. Myślę, że przynajmniej u niektórych, jak za pierwszym razem nie pójdzie, to za którymś na pewno trafi na solidnie rozgrzany tłuszcz, ładnie się zarumieni i można będzie rozkoszować się smakiem. A na koniec, tym wszystkim którzy, zrzędzą na Swansong: „Go To Hell”! W 2005 roku, po ponad dwudziestu latach obecności w Blind Guardian, Thomen Stauch zdecydował się zakończyć współpracę z zespołem (co było dużą i niemiłą niespodzianką, bowiem Thomen zawsze był jedną z podpór zespołu i od kiedy Blinda słucham, czyli jakieś naście lat, zawsze lubiłem jego styl). Powodem odejścia miało być niezadowolenie z nowej linii zespołu. A że założyć dzisiaj band jest łatwiej niż kupić bułkę, więc i Thomen postanowił wziąć sprawy w swoje ręce i będąc jeszcze w Blind Guardian, w 2004 roku, wraz z wokalistą Jensem Carlssonem wpadli na pomysł założenia formacji, której dali nazwę Savage Circus. Nietrudno się domyślić, że muzyka zaserwowana na debiutanckim longpleju Cyrkowców to ówczesny Blind Guardian minus 10 lat. Wszystko — począwszy od kroju czcionki w nazwie, a skończywszy na muzyce — wyglądem i brzmieniem przypomina Blind Guardian z czasów około
W 2005 roku, po ponad dwudziestu latach obecności w Blind Guardian, Thomen Stauch zdecydował się zakończyć współpracę z zespołem (co było dużą i niemiłą niespodzianką, bowiem Thomen zawsze był jedną z podpór zespołu i od kiedy Blinda słucham, czyli jakieś naście lat, zawsze lubiłem jego styl). Powodem odejścia miało być niezadowolenie z nowej linii zespołu. A że założyć dzisiaj band jest łatwiej niż kupić bułkę, więc i Thomen postanowił wziąć sprawy w swoje ręce i będąc jeszcze w Blind Guardian, w 2004 roku, wraz z wokalistą Jensem Carlssonem wpadli na pomysł założenia formacji, której dali nazwę Savage Circus. Nietrudno się domyślić, że muzyka zaserwowana na debiutanckim longpleju Cyrkowców to ówczesny Blind Guardian minus 10 lat. Wszystko — począwszy od kroju czcionki w nazwie, a skończywszy na muzyce — wyglądem i brzmieniem przypomina Blind Guardian z czasów około 


