Zacznijmy od oczywistości. Legendarna grupa, która nie kalała się złymi płytami. Nawet jeśli przestali się rozwijać gdzieś tak w połowie dyskografii, to zawsze potrafili robić dobre, niewymuszone utwory. I oczywiście fakt, że choć mieli materiał na jeszcze jeden album przed rozpadem, którego nie wydali, bo uznali go za słaby, również dodaje grupie pewnej estymy.
Początki Bolt Thrower, to co może niektórych zaskoczyć, Crust Punk. Z takiegoż to środowiska się muzycy wywodzili, zwłaszcza że w przypadku Brytoli, gdzie każdy muzyk miał jakieś punkowe korzenie, jest wręcz czymś normalnym. Gdzieniegdzie można się też spotkać z określeniem Stenchore (proto-Grindcore tak w sumie) – jak najbardziej ono tutaj jeszcze pasuje. Choć z perspektywy czasu można śmiało to nazwać Death Metalem, ówcześnie nie było to jeszcze aż tak oczywiste dla ludzi.
To co prezentuje sobą B.T. to było jakby nie patrzeć, pewne novum. Apokaliptyczny klimat, pełen gitarowy wygar i ten pośpiech w graniu, jakby zaraz wszystko miało się skończyć. Już wtedy batalistyczne utwory były zgrabnie ułożone i kompaktowe. I choć styl miał ulec ogromnemu ulepszeniu, to nie można zarzucić debiutowi amatorki. Gdyby grupa rozpadła się po tym albumie, przeszłaby bez problemu do legendy.
Do pełnej perfekcji brakuje mi jednak kilku rzeczy – produkcja jest niestety nieco płaska, osłabiając moc riffów. A druga rzecz, nie ma tutaj takiego combosa na początku płyty, jaki będzie już na „Realm of Chaos”, czyli Eternal War / Through the Eye of Terror / Dark Millennium. No i jest to jednak mimo wszystko tak naprawdę dopiero przymiarka do tej świetności, która nadeszła z następnymi płytami.
Jest natomiast „Forgotten Existence”, którego możecie nie kojarzyć z tytułu, ale będziecie kojarzyć po charakterystycznym motywie. Warto też zwrócić uwagę na „Concession of Pain”, bo to też jest pewna wizytówka stylu grupy, który będzie rozwijany z czasem. Ja oczywiście jeszcze lubię wolniejszy, ale za to sprytniejszy „Psychological Warfare” – to też jest pewno oblicze, które mi osobiście odpowiada, gdzie jest kombinowanie z ewolucją riffu w trakcie trwania utworu.
Podejrzewam, że niełatwo jest już dostać na fizycznym nośniku, zwłaszcza że prawa do płyty ma wciąż ta sama wytwórnia, czyli Vinyl Solution. Moja wersja z 2010 r. ma jeszcze dodatkowo dodany numer „Blind to Defeat” w środku płyty, który jest chyba najszybszym i najbardziej bestialskim utworem na płycie.
Napisałem już nieco ścianę tekstu i pewnie mógłbym napisać drugie tyle. Odświeżając sobie ten album na potrzeby recenzji, byłem i jestem pod ogromnym wrażeniem jak bardzo wciąż brzmi on świeżo nawet dzisiaj. I tak już pewnie zostanie na zawsze.
ocena: 9,5/10
mutant
oficjalna strona: www.boltthrower.com
Wielka Brytania nigdy nie imponowała ilościowo w żadnym podgatunku Metalu. Co innego, jeśli chodzi o jakość – tutaj można się nieraz za głowę chwycić, ileż to jest ukrytych diamentów, o których praktycznie cały świat zapomniał. Czasem sami muzycy nie zdają sobie też z tego sprawy.
Na drugą płytę ta Death/Thrashowa formacja postanowiła zrobić coś bardziej komercyjnego i przystępnego. Z takiego opisu wydawać by się mogło, że to, co powstanie, będzie kompletnie bezwartościowe. Nic bardziej mylnego. Przedstawiam wam poniżej jedną z najlepszych płyt na świecie, którą prawdopodobnie nigdy nie słyszeliście.
W ciągu paru ostatnich miesięcy kilkunastokrotnie wybieraliśmy się w podróż w czasie do źródeł metalowego grania, za każdym niemal razem przypominając zapomniane albumy równie zapomnianych zespołów. Nie inaczej będzie dziś, bo na tapetę wędruje debiut amerykańskiego kwartetu Acrophet – zespołu który nagrał zaledwie dwa longlepje, dwa, ale za to jakie. Niestety nie dość często na łamach naszego bloga gości crossover, może więc najwyższa pora coś z tym zrobić – tak, w ramach noworocznych postanowień. Tym bardziej, że — jak dowodzi opisywany dziś krążek — muzyka to często bardzo zacna i będąca przyjemną odmianą od zwykle recenzowanych przez nas albumów. Jest jeszcze jeden powód, dla którego warto zapoznać się akurat z twórczością chłopaków z Wisconsin, a mianowicie taki, że pocinają oni techniczną odmianę tegoż stylu, ba, są nawet jednymi z jego pionierów. Tyle tytułem wstępu. Corrupt Minds to nieco ponad pół godziny dość żywiołowej i buńczucznej muzyki brzmiącej jak skrzyżowanie Anthrax z Dark Angel z punkowym feelingiem. Słucha się tego naprawdę przyjemnie, bo muzycy Acrophet stawiają przede wszystkim na — ogólnie pojęte — dobre granie, które bierze się nie skądinąd jak z połączenia żywiołowej motoryki z łatwo wpadającymi w ucho motywami, gdzie techniczne zagrywki zdają służyć się uszlachetnieniu przekazu, podniesieniu jego rangi, ale także urozmaiceniu muzyki i chęci uczynienia jej ciekawszą. Co i rusz zarzucają muzycy riffem, który brzmi jak wyjęty z innej bajki (wszak punk do specjalnie skomplikowanych nie należy), ale robią to z takim wyczuciem i znawstwem, że brzmi to bardzo naturalnie i pasuje do założonej koncepcji. Bardzo ciekawie w takiej konfiguracji instrumentalnej brzmią wykrzykiwane wokalizy, które dodają zespołowi zadziorności oraz buntowniczego szlifu, a także odejmują kilka lat. Zebrane w całość zatytułowaną Corrupt Minds wykrzykiwane społecznie zaangażowane teksty, thrashowe tempa i ogólna bezpardonowość oraz techniczne smaczki, gęsto zaścielające trzydziestominutowe wydawnictwo, tworzą ciekawy i dość nieoczywisty twór muzyczny. W przeciwieństwie bowiem do wielu innych crossoverowych aktów, muzycy Acrophet równie wiele uwagi co przesłaniu poświęcają i formie, nie przekombinowując w żadną stronę. Dlatego krążek nie nudzi się zbyt szybko, co jest częstym problemem zespołów tej proweniencji i zasiada się do niego raczej często i raczej na kilka rundek. I choć żaden z kawałków hitem ex definitone nie jest, każda z trzynastu kompozycji oferuje końską dawkę rasowego grania.
No i w końcu przyszedł czas na coś ze stajni Sadus. Trochę nam to zajęło, przyznaję, ale jakoś tak wyszło, że zawsze coś wpierdalało się w plany i Amerykańce musieli cierpliwie czekać. Aż do dziś, więc do dzieła. Samego Sadus, mam nadzieję, nie muszę jakoś dokładniej przedstawiać, bo, raz, powinien być znany wszystkim zainteresowanym, a dwa – wujek gugel na pewno zna wiele ciekawych historii na temat chłopaków. Illusions ujmując temat jednym słowem – rozwala. Jest zajebiście szybki, agresywny jak żadna inna amerykańska kapela thrashowa z tamtych czasów (z wyjątkiem może Dark Angel), a jednocześnie, i to nie tylko dzięki Steve’owi, bardziej treściwy i złożony. Nie ma oczywiście żadnych wątpliwości co do faktu, że to właśnie DiGiorgio jest najbardziej znanym i rozpoznawalnym muzykiem z całego zespołu, muzykiem, który zagrał chyba we wszystkich liczących się kapelach, a nawet kilku zupełnie się nieliczących, ale moim skromnym zdaniem Illusions nie jest dziełem jednego muzyka, a nawet jeśli – to nie DiGiorgio. Jeśli miałbym wskazać bohatera debiutanckiego wydawnictwa, co jak wspomniałem, jest raczej naciągane i bezcelowe, to, ale tylko dla celów akademickiej dyskusji, wskazałbym na Darrena Travisa i jego skurwysyńsko opętany wokal. Parę innych kapel w tamtych czasach mogło poszczycić się piekielną szybkością, kilka kolejnych – niecodzienną techniką, ale tylko Sadus udało połączyć się obie skrajności w jednym, kultowym, dziele. Muzycy nie opierdalają się ani przez chwilę i od samiusieńkiego początku nakurwiają ostrą młóckę podług najlepszych standardów, których sami są, zresztą, prekursorami. Już w pierwszym na płycie „Certain Death” chłopaki ładują do pieca więcej niż niektóre kapele przez cały album, a podobnych kawałków jest na krążku dziesięć, wliczając w to instrumentalną miniaturę, której też, swoją droga, niczego nie brakuje. Wspomniałem, że kapitalną robotę odwala Travis, ale napisałem też, że Illusions nie jest popisem jednego artysty. Cały ten wokalny wkurw byłby niczym bez perkusji, ta bez gitar, a te bez basu. Każdy element debiutu uzupełnia się wzajemnie i podbija, przez co efekt końcowy jest naprawdę miażdżący. Można na chybił-trafił wziąć dowolny kawałek z płyty i każdy, pod względem techniki i wykonania, będzie równie dobry: punkowe rytmy wymieszane z podwójnymi stopami, odważne, podchodzące pod techniczne riffy, kłujące w uszy i świdrujące mózg solówki i oczywiście bezprogowy bas. Jak na kultowy album przystało, każdemu utworowi można wejść w dupę, ale kilka kawałków jest nawet bardziej kultowiejszych. Wspomniany już „Certain Death” z pewnością do nich należy, dalej „Undead”, „Sadus Attack”, którego, mimo niecałych dwóch minut, po prostu nie mogło zabraknąć, oraz, co może zaskakiwać, „Hands of Fate”. Kłócić się jednak nie mam zamiaru z nikim, kto wymieni dowolny z innych kawałków, bo płyta jest cholernie równa i wypieszczona. I właśnie dlatego, oraz z powodów wymienionych w całej recenzji, Illusions należy się mocna jak Pudzian i sprawiedliwa jak Anna Maria Wesołowska dziewiątka.
Ostatnio mieliśmy na blogu trochę nowości, czas więc najwyższy sięgnąć po kilka staroci. Dyskografia Deathrow dzieli się zasadniczo na dwie części: interesującą nas mniej i zaiste bardzo interesującą. I jak się pewnie domyślacie, zaczniemy właśnie od wisienki. Deception Ignored nagrano w czasach, kiedy większości kapel ani na moment nie wpadło do głowy pobawić się muzyką i zobaczyć dokąd te zabawy prowadzą. Sami zresztą bohaterowie dzisiejszej recenzji zanim wydali na świat opisywany album, trudzili się graniem typowego, niemieckiego thrashu. Ale nie o tym jest ten tekst, więc do rzeczy. Deception Ignored powinni się szczególnie zainteresować maniacy gitarowych fajerwerków; gitarowego thrashu ogólnie. Tak, nad wyśmienitą pracą duetu Flügge/Osterlehner można się trzepać godzinami. Nie mam jednak na myśli zaledwie ich popisów solowych, ale odnoszę się do całokształtu aranżacji gitarowych. Średnio co 2-3 minuty pojawia się urywający dupę riff, a trzeba wiedzieć, że pomiędzy nimi poupychano owych „kilka”, absolutnie kilerskich solówek, co przekłada się oczywiście na częste wizyty w ustronnym miejscu z zapasem chusteczek w garści. Jest tego tak wiele, że spokojnie mogliby Niemcy obdzielić połową materiału kilka kapel, samym pozostając wciąż z tuzinami. Naprawdę postarali się muzycy o to, by gitar nikomu nie zabrakło, nie tracąc przy tym nic z kosmicznego poziomu, zróżnicowania i niebagatelności. „Events in Concealment”, instrumentalny „Triocton”, „Narcotic” to tylko kilka przykładów kompozytorskiej maestrii i technicznej finezji. Równie dobrze mógłbym jednak wymienić wszystkie siedem kawałków i nikt kamieniem by we mnie nie pizdnął. Trochę blado na tym tle wypada bas, bo niestety przez znakomitą większość krążka umyka uwadze i nie wychodzi poza dźwięki tła. Aczkolwiek we wspomnianym „Events in Concealment” udaje mu się wychynąć z ukrycia i fantastycznie dopełnić solówkę. Wskazując jednak na minusy albumu – niedosyt basu będzie właśnie największym z nich. Nie zgodzę się natomiast z częścią niezbyt przychylnych opinii dotyczących wokali, bo moim zdaniem pasują do charakteru muzyki i nie dość, że niczego im nie brakuje, to barwa i styl śpiewania nadają muzyce oryginalnego szlifu i dobrze współgrają z ogólną koncepcją wydawnictwa. Dobrze sprawuje się także garowy. Nie będzie wielką przesadą, jeśli napiszę, że jest w awangardzie swoich czasów i bardzo udanie żeni ze sobą grę techniczną i agresywną. Nie jest to oczywiście najszybszy ani najbardziej techniczny perkusista świata, ale wszechstronny i kreatywny na pewno. Sama muzyka najbardziej kojarzy mi się z rodzimym Wilczym Pająkiem i ich nieco pojebanym, niekiedy nurtująco offowymi melodiami i nieco surrealistycznym stylem. Podobnie jak w przypadku krajanów, Deathrow mocno eksperymentuje z tempami i podobne efekty uzyskuje. Wszystko to sprawia, że krążek jest bardzo złożony i kompleksowy, ale jednocześnie łatwy w odbiorze i przyjemny dla ucha. Jeżeli więc stary Wilczy Pająk był i jest dla was ucieleśnieniem talentu i geniuszu, na pewno nie zawiedziecie się na Deathrow.
Aż strach zabierać się za klasyków, żeby się nie okazało, że się zreaktywowali i mają ochotę nagrać nowy krążek. Po, dajmy na to, dwudziestu latach poza obiegiem. Nie inaczej jest w przypadku szwajcarskiego trio Coroner, które ostatniego długograja wydało dokładnie dwie dekady temu, a które od jakichś trzech lat ostro koncertuje i nie mówi „nie” ewentualnym nowym wydawnictwom. Jak to jednak mawiali starożytni rzymianie „pecunia non olet”, więc tłumaczyć więcej chyba nie trzeba. Nim jednak będę miał powód, by powkurwiać się sprawiedliwie na kolejny obrócony wniwecz wizerunek i kolejną rozmienioną na drobne legendą, pozwolę sobie ukraść nieco waszego czasu na coś, co przyczynkiem do tej legendy było. A mianowicie drugi album muzyków, zatytułowany Punishment for Decadence. Trzeba od razu przyznać, że — jak na zaledwie rok różnicy między wydawnictwami — album jest dość wyraźnie różny od debiutu. Nie całkowicie inny, ale pomylić się raczej nie można. Bardziej kompleksowe i wielowarstwowe kompozycje, odejście od speedowych temp, większy nacisk położony na wirtuozerię i czytelność nagrań – to główne, ale nie jedyne różnice w stosunku do
Czy może być coś lepszego niż jeden album duetu Becker/Friedman? Oczywiście, że tak – dwa albumy duetu Becker/Friedman. Od dwóch lepsze by były trzy, ewentualnie siedem, ale niestety, skończyło się na dwóch, nad czym bardzo ubolewam. Boli mnie także to, że przez ostatnie ćwierćwiecze, bo tyle bez mała liczy sobie opisywany dziś album, krążków, które mógłbym z czystym sumieniem postawić na jednej z nim(i) półce jest w najlepszym przypadku kilkanaście. I że większość jest w podobnym wieku. Pewną osłodą są pojawiające się tu i ówdzie informacje o reaktywacji zespołów odpowiedzialnych za owe kilkanaście płyt. Do czasu jednak pojawienia się nowego materiału pozostaje cieszyć się tym, co jest; na szczęście jest to radość autentyczna, tak prawdziwa jak wiara Macierewicza w zamach smoleński. Być może dla części co mniej wyrobionych słuchaczy muzyka spod znaku Cacophony wyda się kiczowata i przerysowana, ale jak wspomniałem – dla mniej wyrobionych. Prawda bowiem jest taka, że w temacie neoklasycznego szarpania strun nic lepszego nie stworzono. Ba, rzekłbym nawet, że jeśli chodzi o granie na gitarze w ogóle. Można się ze mną zgadzać lub nie, ale racja i tak jest po mojej stronie. Owszem, przyznaję, teksty nie są mocną stroną Cacophony, tak właściwie te z Go Off! są nawet durniejsze niż te z debiutu, ale nie ma się co oszukiwać – tu nie o teksty chodzi. Najważniejsze, że nie przeszkadzają w odbiorze muzyki, a jeśli odnieść się do ówczesnych realiów, przysłowiowej prawdy czasów – są jak najbardziej w konwencji. Album, mimo iż bliźniaczo podobny do
Brazylia to duży i biedny kraj. Tak biedy, że chcąc założyć zespół, brakujących muzykantów trzeba szukać w najbliższej rodzinie lub daleko za granicą. Albo jedno i drugie. Dobrze na tym wyszła Sepultura, równie nieźle, przynajmniej od strony artystycznej, poradzili sobie bohaterowie tej recenzji – wywodzący się z Rio de Janeiro Incubus. Bracia Francis i Moyses M. Howard, po przeprowadzce do USA, szybko dorobili się scenowych znajomości, udanej demówki i kontraktu na wydanie pełnej płyty (już mniejsza z tym, że z maleńką i nic nieznaczącą wytwórnią). Za sprawą wydanego niedługo później (za to w skromnym nakładzie) debiutu osiągnęli statusu jednego z najbardziej bezkompromisowych przedstawicieli nabierającego rozpędu death metalu. Zespół reklamowano jako najcięższy, najszybszy i najgłośniejszy na południu Stanów – typowy dla wydawców bełkot. Miał on o dziwo potwierdzenie w rzeczywistości i fama strasznych rzeźników była w pełni zasłużona, bo chociaż daleko im było do grindersów z Repulsion, to już takiemu Terrorizer wiele nie ustępowali. Ważniejsze jest jednak to, że prezentowali znacznie dojrzalszą i przede wszystkim lepiej zagraną muzykę, w której łączyli zabójcze szybkości (częste blasty!) z zaprawionymi odpowiednią dawką techniki i melodii thrash’owymi riffami (i takim, wspaniałym swoją drogą, feelingiem), ostro zmolestowanymi solówkami i nieco chaotycznymi wokalami. Materiał aż kipi od pomysłów, jego świeżość i energetyczność porywają, więc krążka można słuchać raz za razem, tym bardziej, że jest chwytliwy jak diabli. Jednocześnie napierająca z każdej strony brutalność nie pozwala zapomnieć, że mamy do czynienia z naprawdę bezkompromisowym graniem. Jakby tego było mało, album jest utrzymany na bardzo wyrównanym poziomie i tylko różnice w melodiach mogą przesądzać o tym, czy dany kawałek zaliczymy do ulubionych, czy nie. Ja bym tutaj wskazał szczególnie na „Sadistic Sinner”, „Incubus”, „Serpent Temptation” i „Underground Killer”, bo chyba właśnie w nich najlepiej wyważono proporcje pomiędzy pierwiastkami thrash i death. Pewną ciekawostką może być to, że płyta doczekała się poprawionej — i szczęśliwie szerzej dostępnej — wersji, którą osiem lat później wydał Nuclear Blast w celu przypomnienia o zespole. Nagrano na tę okazję nowe ścieżki basu, wywalono intro, podciągnięto brzmienie, zmieniono okładkę, przerobiono teksty i tytuły oraz — co zrobiło największą różnicę — zaopatrzono w znacznie lepsze, mocniejsze wokale. Niezależnie od edycji, dostajemy kawał porządnej muzyki, której odbioru nie jest w stanie popsuć nawet nietypowe, a przez to dość głupie, przesłanie płynące z tekstów.
Przed wami kolejna niedoceniona kapela, która jednak swoim krótkim żywotem i zaledwie dwiema płytami zdążyła wpisać się złotymi zgłoskami do historii thrash metalowego łojenia. Amerykanie wprawdzie nie stworzyli niczego wybitnie oryginalnego, co mogłoby przewartościować gatunek, ale poziomem swojej muzyki doskonale zademonstrowali potencjał takiego grania w jego najbardziej kreatywnym okresie. Socialized Hate pod każdym względem prezentuje się znakomicie – porywająco i niezwykle świeżo. W tym, że zajebistość, z którą obcujemy, nie jest tylko ćpuńską iluzją, słuchacza utwierdza mała łyżka dziegciu w postaci zupełnie niepotrzebnego i nic nie wnoszącego minutowego intra. No ale jakie pierdolniecie po nim występuje – to jest coś wspaniałego! I tak jak uderzający prosto w twarz „Chemical Ddependency”, całą resztę utworów chłonie się w niemym zachwycie. Hmm… w sumie nie takim znowu niemym, bo refreny są z gatunku tych, które błyskawicznie się podłapuje. Na Socialized Hate składają się szybkie, mocno nabijane tempa, szybkie, arcyciekawie tnące i urozmaicone melodycznie riffy oraz szybkie, przenikliwe solówki – a to wszystko zagrane szybko, precyzyjnie i z dbałością o odpowiednią dynamikę. Do tego bardzo dobry wokalista, nienaganna technika (ale bez popadania w puste szpanerstwo), świetnie dostosowane do muzyki brzmienie, dojrzałe teksty i odrobina humoru. O zajebistości materiału świadczy także to, że przez 38 minut zespół generuje taki czad, że dupę urywa – Socialized Hate to super energetyczne, a jednocześnie ekscytujące grzańsko, przy którym nawet
Pozostańmy jeszcze na kilka chwil w lepszych czasach, kiedy muzykowanie wymagało czegoś więcej niż grajków o urodzie Kena/Barbie, znacznych nakładów na aktoreczki świecące do kamery cyckiem, tudzież kompozycji tak prostych w odbiorze, że co bardziej szanująca się krewetka mogłaby się poczuć urażona. Mówię tak nie dlatego, że uważam, że wszystko, co wartościowe już zdążono nagrać – tak uważa demo, ale dlatego, że obawiam się, iż może mieć on jednak rację. Bo, jakby na to nie spojrzeć, znakomita większość nowych wydawnictw jest w mniejszy lub większym (większym oczywiście) stopniu inspirowana dokonaniami poprzednich dekad, a wszelakie rzekome nowości i inne numetale tylko utwierdzają mnie w przekonaniu, że półświatek metalowy jak jasna cholera potrzebuje nowego Schuldinera, lub choć Masvidala w formie z czasów
Czym się różni From Enslavement To Obliteration od
Szybko, bo w rok po "Scream Bloody Gore" pojawiła się dwójka wewnętrznie przemeblowanego Death, Leprosy – płyta, która jest jedną z najważniejszych w historii zespołu i metalu w ogóle. Można nawet zaryzykować w tym miejscu stwierdzenie, iż recenzowany album to niczym nie skalany, najczystszy i najbardziej „death metalowy” krążek death metalowy! Brzmi to trochę jak masło maślane, jednak nikomu nie udało się nagrać czegoś równie magicznego, a zapewniam – próbowało wielu. Do rzeczy. Utwory, w porównaniu z debiutem, są zdecydowanie bardziej rozbudowane (tytułowy trwa ponad 6 minut), więcej w nich zmian tempa, riffów, solówek zarówno Chucka jak i Ricka – po prostu więcej trawiącego zmysły metalowego ognia. Teoretycznie nie ma się czemu dziwić, wszak kawałki ze
A cóż to do ciężkiej cholery jest? Dziki hałas? A owszem, zgadza się, ale to tylko mała i mniej istotna część prawdy. Ta ważniejsza mówi o forpoczcie grind core’a i albumie jak najbardziej kultowym. Słodki Odór rozkładu unosi się przez 22 kawałki (czyli prawie 40 minut), a przynosi ze sobą bezkompromisową napierduchę zagraną głównie w szybkich tempach – prostą, chaotyczną, brutalną i — przez konkretnie zryte wokalizy — popieprzoną, ale nie pozbawioną pewnej koncepcji. Koncepcji i humoru, bo takiego „Festerday” — od której strony by doń nie podejść — nie sposób traktować poważnie. Personalne koneksje mogłyby sugerować muzyczną zbieżność Carcass z Napalm Death, jednak łomot podpisany „by Ścierwo” nie jest zbyt podobny do tego, który uprawiali ich koledzy z Birmingham – przede wszystkim przez redukcję punkowych wpływów i ukierunkowanie na mięso w gitarach. Brzmienie jest utrzymane w klimatach garażowo-piwnicznych, więc od czasu do czasu jakiś element zaginie, a to się nieco przesunie względem całości… Innymi słowy jest tak sobie (sami Carcassowcy nigdy nie byli zeń zadowoleni, a — o ironio — stało się standardem w gatunku), ale miłośnicy demówek Mantas/Death czy Massacre powinni mieć wypas, bo to podobny ciężar gatunkowy, stopień zasyfienia i ten siermiężny gitarowy dół. Teksty naszpikowano (udany żart…) bez ładu i składu masą medycznych terminów, dzięki czemu nie tyle są trudne w odbiorze, co po prostu, w większości, kupy się nie trzymają. Za to bez wątpienia są ekstremalne i pasuj do mięsnej okładki. Żeby było zabawniej – te wszystkie przesycone juchą i flakami wizje zrodziły się w głowach… wegetarianów i weganina. Reek Of Putrefaction, choć to ciągłe źródło inspiracji i album dla gatunku przecież przełomowy, dziś nie wysadza z butów tak jak kiedyś – ale nie musi, swoje zrobił, teraz po prostu przyjemnie się go słucha.
Po ogromnym sukcesie „Reign In Blood” Slayer spokojnie mógł stworzyć podobny krążek – kontynuacja na pewno by się spodobała, a i strumień kaski z tego tytułu byłby niczego sobie. Tak się jednak nie stało, bowiem Zabójcy nagrali płytę zupełnie inną – całościowo znacznie wolniejszą i mniej ekstremalną, czy nawet… spokojną. Do głosu doszły fascynacje klasycznym hard rockiem, co w kilku numerach dość wyraźnie — jak dla mnie to nawet za bardzo — rzuca się w uszy. Jak zapewne wiecie – tragedii nie ma, bo South Of Heaven to bardzo wartościowy punkt w dyskografii zespołu i jakby nie było – dość oryginalny. Potwierdza to otwierający płytę numer tytułowy – stosunkowo wolny i klimatyczny, ale nadal genialny. Następujący po nim „Silent Scream” to już zdecydowanie większy wykop, ukazujący w pełni potęgę Dave’a Lombardo, jednocześnie najbardziej ze wszystkich nawiązuje do brutalnych wystrzałów z „Reign In Blood”. Genialnych kawałków jest tu więcej, bo co innego można powiedzieć o „Mandatory Suicide”, „Cleanse The Soul” czy „Spill The Blood”? Jednak obok tych perełek krążek posiada też słabsze fragmenty. Chodzi mi tu szczególnie o te hard rockowe naleciałości, które niepotrzebnie osłabiają naturalną moc Slayera i w sumie nijak się mają do pierwotnej agresji utożsamianej z tym zespołem. Zupełnie mnie nie przekonuje cover „Dissident Aggressor” – niby trwa tylko dwie i pół minuty, jednak jest niemiłosiernie nużący, flakowaty i nieciekawy. Jakoś nie przychodzi mi do głowy inny album Slayera, na którym znajdowałby się numer tak bardzo odstający poziomem od pozostałych. Chociaż płytę nagrywano z Rubinem, to brzmieniu również brakuje mocy i ciężaru, bez wątpienia jednak jest bardzo przejrzyste. Daleki jestem od stwierdzenia, że na tym albumie chłopakom się noga podwinęła, bo do South Of Heaven warto często wracać, ale wcześniej i później nagrali genialne, przełomowe, totalne i miażdżące krążki.
Mekong Delta jest tym w historii thrashu, czym w historii literatury grozy było pojawienie się H.P. Lovecrafta – jakościowym przeskokiem tak ogromnym, że podobnego nigdy wcześniej nie zanotowano. Otóż bowiem pojawili się ludzie, którzy obrawszy sobie za podstawę thrash, tak go zmutowali, że nawet rodzona i kochająca matka by go nie poznała. Sam zaś album The Music of Erich Zann był dla Mekongów prawdziwym, choć drugim, początkiem. To, co wydobywa się z głośników to istna orgia – nieskrępowana, bezwstydna, niepohamowana żądza ucztowania – muzyczne bachanalia. I choć do absolutu z
Oddech Wymarłych Światów to najprawdopodobniej najbardziej cenione przez rodzimych metalowców dzieło KATa. Sam mam innego faworyta, ale byłbym hipokrytą, gdybym próbował umniejszać tej płycie cokolwiek z jej naturalnej zajebistości. Ten rewelacyjny album to dokładnie 39 minut, a wypełnia je siedem doskonałych, agresywnych, zróżnicowanych, stosunkowo oryginalnych, brutalnych, chwytliwych i ogólnie poniewierających thrash’owych wałków, które błyskawiczne wkuwa się na blachę.
W debiucie Holendrów z Pestilence nie byłoby właściwie nic niezwykłego — wszak porządnych, ostro thrashujących albumów wychodziło w tamtym czasie sporo — gdyby nie małe „coś”, co wyróżnia Malleus Maleficarum spośród nich: znakomita synteza intensywności i absolutnie zajebistych popisów wychodzących spod palców gitarzystów. Randy Meinhard i Patrick Mameli nie żałowali sobie, w efekcie czego mamy do czynienia z bardzo technicznym, brutalnym i efektownym thrashem z elementami death metalu. Death’owa strona medalu ukazuje się przede wszystkim w wokalu, niektórych solówkach oraz w większości napierdów. Szalone, zmyślnie skonstruowane i melodyjne riffy to już zdecydowanie bardziej thrashowa stylistyka. To samo produkcja. Można ten album w sumie porównać do pierwszego LP Death
C’mon! wesołe miasteczko przyjechało… a potem z przyczepy wypadło 4 kolesi w skórach i dali czadu. Tak, mniej więcej, prezentuje się debiutancki album kwartetu, utalentowanych muzycznie miłośników Tolkiena, znanego jako Blind Guardian. Muszę przyznać, że jak na krążek — bądź, co bądź — ponad dwudziestoletni, muzyka prezentuje się przednio, popędza jak woźnica rozochocony bimbrem i wywołuje niepohamowaną chęć ponapierdalania baniakiem. Niby nic specjalnego, bo speed w (prawie) czystej postaci, a jednak radochy jak z ulepienia bałwana. Tak właśnie – to, czego muzyce Strażników nie brakuje, to soczystej dawki pozytywnej energii. Nie brakuje także muzycznego szlifu, a praca wiosłowych może zachwycić: szybkie, melodyjne, wpadające w ucho riffy i niezliczone ilości solówek. O tak! pracuje Andre jak zaklęty, wygrywając dowolne, nawet najbardziej zakręcone, zestawy nutek, a czasami — bywa — pobawi się trochę ze słuchaczem i zapoda motyw pod „hej ho, hej ho, do pracy by się szło”. Chociaż nie jestem pewien, czy w Niemczech też popieprzają do pracy. Pewnie jednak popieprzają, bo BMW dla dresów ktoś musi skręcać. Dodatkowym plusem jest bonusowy „Gandalf’s Rebirth”, który powinien wpaść w ucho wszelkim maniakom klasyki, a to dlatego, iż jest inspirowany Dvorakiem. Zresztą podobnych smaczków jest tu więcej, a pojawiające się od czasu do czasu neoklasyczne zagryweczki skutecznie ubarwiają poczynania Blindów. Pozostała część instrumentarium, czyli bas i gary, prezentują się poprawnie, choć całkiem nieoryginalnie. Trochę inaczej wygląda sprawa z wokalami, za które odpowiada Hansi – ma chłopak ogromny talent, choć chyba nie do końca zdawał sobie wtedy z tego sprawę i sporo czasu poświęcał na typowe (naówczas) wyziewy. Kilka słów o muzyce – jak już wspomniałem, album muzycznie nie zaskakuje niczym nowatorskim, natomiast nie można o nim powiedzieć, że jest nudny. Całe przedsięwzięcie trwa około 40 minut i przez cały ten czas jest na czym zawiesić ucho. Generalnie jest szybko (w końcu to speed) i melodyjnie, a do ulubionych kawałków — w pełni ucieleśniających moje zachwyty — zaliczyłbym „Majesty”, „Run For The Night” i „Battalions Of Fear”. Podsumuję tak: Battalions Of Fear nie jest moim ulubionym dziełem Blindów, jest jednak albumem dobrym i dość często zdarza mi się do niego wracać.


