Przy okazji debiutu Rotheads nie miałem pewności, czy aby na pewno chłopaki zagrali tak, jak chcieli czy może tak, jak im wyszło i na ile starczyło funduszy. Slither In Slime rozwiewa wszystkie domysły w tym temacie – Rumunów jednoznacznie ciągnie do pierwotnego i syfiastego death metalu w europejskim stylu. Zespół dołożył starań, aby praktycznie każdy element albumu kojarzył się z demówkami circa 1989, a do pełni szczęścia zabrakło im pewnie tylko xerowanych okładek i wydania jedynie na trzeszczącej kasecie.
Początkowo odebrałem te zabiegi jako uwstecznianie się na siłę i sztukę dla sztuki, trochę na zasadzie cepelii, jednak z każdym kolejnym przesłuchaniem byłem coraz bardziej na tak – Slither In Slime zdecydowanie zyskuje po bliższym poznaniu. Rotheads całkiem dobrze wychodzi składanie do kupy rozbudowanych utworów, które przywołują klimat nagrań sprzed ponad trzech dekad, ale nie są jedynie ich marną kopią. Podstawowa różnica dotyczy rzecz jasna zaplecza technicznego muzyków, z którego robią niezły użytek. Rumuni nie udają, że mają problemy z obsługą instrumentów, bo w każdym kawałku wcisnęli więcej motywów, niż młody Johnny Hedlund byłby w stanie sobie wyobrazić.
Slither In Slime nie jest także kopią debiutu, mimo iż objętościowo są niemal identyczne. Na „Sewer Fiends” dominowały wpływy kapel amerykańskich, tym razem głównych źródeł inspiracji Rotheads należy szukać w północnej Europie, zwłaszcza w Finlandii i Szwecji. Najlepiej to słychać w melodiach, podejściu do zwolnień, riffowaniu (w tym pod Unleashed!) oraz specyficznym balansie między brutalnością a klimatem, który był czymś charakterystycznym dla Convulse, Funebre i Purtenance. Muzyce w pierwotnym (ale pozbawionym pierwiastka chaosu) stylu towarzyszy odpowiednio pierwotne brzmienie – surowe, przytłumione i z dużym pogłosem. Produkcja jest spójna i przemyślana (solówki nie są już tak wyeksponowane, jak na debiucie), choć pod względem czytelności wypada tak se i dla niektórych może być barierą nie do przejścia.
Nie mam pojęcia, czy Slither In Slime wywoła podobny hajp co „Sewer Fiends”, ale raczej nie nastawiałbym się na pierwszą dziesiątkę listy Billboardu. Materiał Rotheads trzyma dobry poziom i słucha się go naprawdę przyjemnie, jednak ze względu na — z braku lepszego określenia — wysoki próg wejścia, początkowo może nawet odrzucać. Cóż, potraktujcie ten krążek jako test na własną oldskulowość.
ocena: 7/10
demo
oficjalny profil Facebook: /www.facebook.com/rotheads/
inne płyty tego wykonawcy:
Sewer Fiends to sensacyjny debiut z Rumunii. Debiut się zgadza, Rumunia także, ale z tą sensacją to co najmniej gruba przesada. Owszem — i temu nie można zaprzeczyć — krążka słucha się całkiem przyjemnie, sam poświęciłem mu sporo czasu, jednak do opadu kopary nie doszło ani za pierwszym ani za setnym przesłuchaniem. Może to moja wina, że jestem nieczuły na ich wdzięki, a może po prostu w oldskulowym graniu zrobiła się już zbyt duża konkurencja? Nie ważne. Rotheads przenosi nas w czasie do momentu, kiedy death metal dopiero nabierał kształtu i rozpędu, więc na Sewer Fiends nie uświadczymy ultratechnicznych łamańców, bezlitosnych blastów czy krystalicznie czystej produkcji. Krążek zawiera starą muzykę i brzmi odpowiednio po staremu, choć akurat nie wiem, na ile był to intencjonalny zabieg, a na ile kwestia skromnych funduszy (zerknijcie na ich sprzęt…). Załóżmy jednak, że chłopakom od początku chodziło o czytelny acz przysyfiony sound (w tym ten piękny pogłos w solówkach). Taki, który pasuje do muzyki korzeniami tkwiącej w Autopsy („Severed Survival”), Death (
Rok 2018 upłyną nam w kraju pod znakiem nieco na siłę nakręcanego hype’u na punkcie Rotheads. Kwartet z Bukaresztu odpowiedzialny za
Kto by pomyślał, że nieznanej nikomu formacji Illuminati uda się zaprosić do gościnnego udziału w debiucie taką plejadę gwiazd. Na nagranie stawili się frontmani (głównie) takich zespołów jak Atheist, Pestilence, Gorguts, Cynic, a także Nocturnus oraz Martyr. Toteż patrząc na dobór idę o zakład, że gdyby żył Chuck, także i on otrzymałby zaproszenie. Ciekawostką, ale i pokazaniem klasy, było natomiast olanie Masvidala (a może się nie zgodził) i zastąpienie go Tymonem Kruidenierem. Brawo chłopaki – elegancko i bardzo wymownie. Trudno się temu dziwić, bowiem Masvidal od jakiegoś czasu zachowuje się tak, jakby chciał wziąć udział w Idolu albo innym show pokroju Mam Talent. Tymczasem album to żadne tam pitu pitu, tylko rasowy death/fusion w najlepszym wydaniu, a do takiej konfiguracji Paul przestał się nadawać. "The Core" to dwanaście kawałków, z czego nieparzyste to utwory per se metalowe, po jednym na każdego z gości, zaś parzyste – głównie instrumentalne miniatury. O ile te głównie instrumentalne dobrze pasują do wydawnictwa, bo stanowią chwilę wytchnienia oraz wprowadzają nieco orientalnego (w ogólnym słowa znaczeniu) klimatu, o tyle te bardziej wokalne, to generalnie porażka. Czy wspomniałem już, że Illuminati to zespół z Rumunii? Nie wiem, jaki cel przyświecał muzykom, ale te pogaduszki po rumuńsku (hmm, niby nic złego nie napisałem, a czuję się jakbym zwyzywał kogoś od kurew, złodziei i kleru) są zupełnie bez sensu, bo o zrozumieniu, o czym gadają nawet nie ma co marzyć. Na szczęście nie ma tego wiele, a od biedy można przecież kawałek przeskoczyć. Natomiast właściwe utwory to zupełnie inna bajka. Całość krążka brzmi jak wypadkowa stylów zaproszonych gwiazd, więc jest cacy w chuj, z bardziej wyraźnymi akcentami rodzimych formacji dla każdego z gości. Tak więc Shaefer ma więcej z Atheist, zaś Lemay z Gorguts. Nie jest to jakaś ścisła zależność, ale generalnie oddaje zmieniające się style z ich niepowtarzalnymi niuansami. I tak jak pokazali muzycy klasę olewając Masvidala, jeszcze większą pokazali, kiedy za główny styl obrali właśnie Cynica. I to nie tylko z czasów "Focusa", ale także tych późniejszych, czym udowodnili, o czym pisałem przy okazji recenzji "Traced…", że problemem nie jest muzyka, tylko niemiłosiernie męczące i kiepskie wokalizy Paula. Da się z Cynica ponownie zrobić naprawdę solidny death/fusion, nie mam co do tego żadnych wątpliwości, trzeba się tylko pozbyć wokalisty. Jednak "The Core" ma także drugą, nieco mniej jasną, stronę, a mianowicie – brak większych, żeby nie napisać jakichkolwiek, nowości. Słychać, że dla muzyków nie ma rzeczy niemożliwych, lepiej niż genialnie wyłapują i interpretują style formacji swoich gości, ale brakuje trochę wkładu własnego. Wierzę jednak, że przy takim warsztacie i takim wietrze w żagle, na pewno, przy okazji kolejnych wydawnictw, zaproponują coś oryginalnego, świeżego, coś, co nie będzie "tylko" wariacją na temat. Do tego jednak czasu, z chęcią będę wracał do "The Core" bo, zaiste, jest to kawał pierwszoligowego materiału.


