Sadist ma swój rozpoznawalny styl, który w pewnych okresach zachwycał fanów, zaś wszelkie odstępstwa od niego były przyjmowane hmm… w najlepszym razie bez entuzjazmu. Nie powstrzymało to jednak zespołu przed zapuszczaniem się w grząskie rejony, co dawało oczywiste rezultaty. Koniec końców muzycy najwyraźniej zrozumieli, w czym są mistrzami (czytaj: są akceptowani) i od jakiegoś czasu grają to, co trzeba, czy tego chcą, czy nie. W związku z tym Something To Pierce jest bezpiecznie sadistowy i zupełnie niczym nie zaskakuje, więc nie ma obaw, że takim materiałem Włosi komuś się narażą. Wiadomo, do topowych pozycji z dyskografii sporo mu brakuje, ale z tymi słabszymi nie ma nic wspólnego.
Dziesiąty album Sadist nie jest tak bardzo obciążony dużymi nazwiskami, jak to było w przypadku „Firescorched”, toteż i wymagania w stosunku do niego były automatycznie mniejsze. No i co? Nowa, dość anonimowa sekcja rytmiczna (obaj z Fate Unburied) stanęła na wysokości zadania i bez zarzutu wywiązała się z powierzonych obowiązków. Ba! Wydaje się, że chłopaki dali od siebie nawet więcej niż ich sławni poprzednicy, co słychać szczególnie w gęściej zaaranżowanych partiach perkusji (rytmy są ciekawsze, a blasty występują w większości kawałków) oraz finezyjnie powplatanych tu i ówdzie basowych solówkach – właśnie czegoś takiego oczekiwałem po Thesselingu i Goulonie.
Pod względem ogólnego pomysłu Something To Pierce nie odbiega od „Firescorched”, a co za tym idzie – sprowadza się przede wszystkim do kolażu znanych, lubianych i przestarzałych (klawisze…) patentów z mniej lub bardziej odległej przeszłości zespołu. Nie ma w tym nic odkrywczego ani wyjątkowo ambitnego, ale wysoki poziom instrumentalistów i spójność materiału sprawiają, że słucha się tego całkiem nieźle, chyba nawet lepiej niż poprzednika. Nie ma przestojów, dynamika jest w porządku, a melodie nieprzesłodzone. Hitów z tego raczej nie będzie, ale jako wypełniacze setu utwory z Something To Pierce powinny się sprawdzić nie najgorzej, zwłaszcza te doprawione blastami (choćby numer tytułowy albo „One Shot Closer”) albo z mocniej zaakcentowanym groove („The Best Part Is The Brain”). Dołuje tylko straszliwie mdły instrumental na zakończenie podstawowej wersji płyty – ani on klimatyczny, ani wirtuozerski, ot pitolenie bez konkretnego celu.
Produkcja Something To Pierce, choć lepsza od tej z „Firescorched”, jak dla mnie wciąż jest daleka od idealnej dla Sadist; brakuje mi mięcha w gitarach i tej zajebistej masywności znanej m.in. z „Season In Silence”. Z drugiej strony selektywność brzmienia budzi uznanie, co się tyczy nade wszystko bardzo wyraźnie pracującego basu.
Nie mam wątpliwości, że Sadist od poprzedniej płyty uskutecznia plan wydawniczo-emerytalny i kolejne płyty, o ile takowe powstaną, będą utrzymane w podobnym klimacie i na podobnym poziomie. Something To Pierce to dobry materiał, jednak traktuję go raczej jako pretekst do jeżdżenia w trasy niż sztukę, przez którą zespół chce coś głębszego przekazać.
ocena: 7/10
demo
oficjalna strona: www.sadist.it
inne płyty tego wykonawcy:
Putridity wizjonerami brutalnego death metalu nigdy nie byli i wydany po dziesięcioletniej przerwie Morbid Ataraxia niczego w tym temacie nie zmienia. I w sumie bardzo dobrze, bo przesadnie eksperymentujących i rozwijających się w dziwnych kierunkach kapel mamy obecnie stanowczo zbyt wiele. Włosi natomiast od początku grają swoje — bez kombinowania, unowocześniania na siłę czy sięgania po obce wpływy — i nawet nie próbują udawać, że mają jakiekolwiek ambicje, by wychodzić poza ramy tego stylu. W związku z tym ich czwarta płyta to produkt przeznaczony dla jasno określonego, a przy tym dość wąskiego grona odbiorców.
Hour Of Penance zawsze wydawali mi się zespołem, który lubi być w ciągłym biegu, wokół którego musi się coś dziać, a tu proszę – na następcę
Do nagrań czwartego krążka muzycy Vomit The Soul przystępowali w poważnie odmienionym (a zarazem wzmocnionym) składzie, stąd też po następcy
Z początku wyglądało to na ślepą miłość i z lekka bezczelne naśladownictwo, ale najwyraźniej była to część większego i skrupulatnie przemyślanego planu – Włosi przez kilka lat byli Disgorge wannabe, by w końcu, na „Ersetu”, wejść w buty Amerykanów i godnie ich zastąpić. Nic jednak nie trwa wiecznie i nawet formuła brutalnego death metalu zapoczątkowanego przez Kalifornijczyków musiała kiedyś ulec wyczerpaniu. I tu dochodzimy do Xul – płyty, która jeszcze ma sporo wspólnego z poprzednią, a jednocześnie wyraź dryfuje w nowym (przynajmniej dla zespołu) i do pewnego stopnia zaskakującym kierunku. Tym razem Devangelic do obowiązkowych wpływów bogów z Disgorge dorzucili dla niepoznaki (o ile ktoś nie połapał się po oprawie, tytule i tekstach) sporo naleciałości ze środkowego okresu Nile.
Legendarny włoski Necrodeath można zaliczyć do tzw. „pionierów” gatunku zwanego Death Metalem, choć w ich przypadku chciałoby się rzec, że Black/Thrash. Niezależnie od tego jak chcemy się jednak zapatrywać, jest to klasyczne podejście do grania, hołdujące epoce lat ’80, niżli nowszym trendom.
Hideous Divinity to dziecko gitarzysty Enrico Schettino, który po opuszczeniu Hour Of Penance postanowił, już na własnych zasadach, kontynuować zabawę w deathmetalowe hałasy. Do pomocy dobrał sobie ówczesnego perkusistę Hour Of Penance oraz wokalmena znanego z… właściwie niczego konkretnego. W tym składzie zespół dorobił się zaledwie jednej demówki, bo zaraz po jej nagraniu zaczęły się typowe dla włoskich kapel przetasowania na wszystkich możliwych pozycjach. Po ustabilizowaniu sytuacji Włosi weszli do 16th Cellar w Rzymie i nagrali debiutancki Obeisance Rising, który zawiera…
Hour Of Penance udało się jakoś zaznaczyć swoją obecność na europejskiej scenie dzięki dwóm pierwszym płytom, jednak pomimo ich dość wysokiego poziomu (zwłaszcza jak na standardy Xtreem Music i pochodzenie zespołu) trudno byłoby wskazać na nich cokolwiek wyjątkowego czy doszukiwać się „czegoś więcej”, co mogłoby w niedalekiej przyszłości przesądzić o przełomie w karierze zespołu. Jak się okazało, był tam, choć dobrze ukryty, niemały potencjał, bo już po wydanym w 2008 roku The Vile Conception Włosi zaliczyli gwałtowny wzrost popularności/rozpoznawalności i w pełni zasłużenie awansowali w hierarchii światowego death metalu.
Meatgrinder, arcymózg Antropofagus, albo jest zwyczajnie leniwy, albo doszedł do wniosku, że pięcioletnie przerwy między płytami to dla niego optimum; ma wtedy dość czasu, żeby bez pośpiechu przygotować wartościowy materiał. W tej strategii oczywiście jest pewne ryzyko, że co bardziej zmanierowani i niecierpliwi fani stracą cierpliwość do zespołu i o nim zapomną, ale przynajmniej dzięki temu mamy jaką-taką pewność, że kolejne krążki — choć bez wątpienia utrzymane w tej samej morderczej stylistyce — w wyraźny sposób będą się od siebie różniły.
Przyznaję, że początkowo uznałem powrót Vomit The Soul po dziesięcioletniej przerwie za kompletne nieporozumienie – po jakiego wała im to potrzebne, nikt po nich nie płakał, swoje już zrobili, niech się teraz młodzi wykazują, itp., itd. Szanowałem ich za dokonania z przeszłości, więc nie uśmiechało mi się patrzenie na to, jak się błaźnią na stare lata. Okazało się, że nie doceniłem potencjału Włochów, bo Cold to nie tylko ich najlepszy album, ale i jeden z największych wyziewów w ramach brutalnego death metalu, z jakimi miałem styczność w ostatnim czasie.
Agonia zebrała pod swoimi skrzydłami grupę klasyków spod znaku technicznego/progresywnego death metalu, która na papierze wygląda całkiem klawo. Trzeba mieć jednak na uwadze, że chodzi o kapele po przejściach, które lata świetności mają dawno za sobą i które obecnie stać jedynie na mniej lub bardziej udane nawiązania do chlubnej przeszłości. Do tego grona zaliczam niestety Sadist, bo choć ten włoski zespół przez lata dostarczał mi sporo radości, kilka razy również mocno mnie rozczarował, w tym nudnym krążkiem sprzed czterech lat.
Włochom z Valgrind wyjście z etapu demówkowego zajęło dłuuugie lata — i nic w tym dziwnego, bo nie wyróżniali się niczym szczególnym — więc gdy już zdołali jako tako zaistnieć oficjalnie, w miarę możliwości nadrabiają stracony czas. A robią to z naprawdę dobrym rezultatem, czego potwierdzenie znajdujemy na zeszłorocznym Condemnation – albumie, który wchodzi szybko, gładko i bez popijania. Owa przyswajalność jest w dużej mierze zasługą samego stylu – kiedy większość włoskich kapel stara się wytyczać nowe kanony brutalności, Valgrind łupią death metal starej daty oparty na wpływach Morbid Angel, Pestilence, Monstrosity czy Mercyless.
Opisując
Włosi wyjątkowo wysoko zawiesili sobie poprzeczkę na
Fani najbardziej szalonego oblicza Gorguts wystąp! Ad Nauseam to zdecydowanie zespół dla was! Włosi za główną inspirację obrali sobie przede wszystkim
Hour Of Penance nareszcie wrócili do tego, w czym są najlepsi! A przynajmniej do tego, co mnie w ich wykonaniu sprawia największą radochę – szaleńczego, brutalnego i pełnego pomysłów death metalu. Doceniam dwie poprzednie płyty zespołu, ale nie oszukujmy się – to właśnie Misotheism jednoznacznie dowodzi, czego powinni się trzymać – napierdalania w stylu znanym z nieświętej trójcy: "The Vile Conception" –
Do Veleno zabierałem się jak członek PiSu do osławionych ośmiorniczek: zerkałem tylko z ukosa i kręciłem z dezaprobatą nosem, bo nie mogło z tego wyjść nic dobrego. Na
Płyta powinna zaczynać się od trzęsienia ziemi, potem zaś napięcie ma nieprzerwalnie rosnąć – że tak pozwolę sobie sparafrazować powiedzenie Alfreda Hitchcocka, którego twórczości Włosi postanowili poświęcić Spellbound. Niestety, muzycy Sadist najwyraźniej nie wzięli sobie tych słów do serca, bo ich ostatni krążek trzyma w napięciu jednorazowo – jak gumka w chińskich majtkach.
Nie samą Ameryką miłośnik death metalu żyje. Dobrze to wiedzą muzycy Eroded, którzy dali się poznać za sprawą całkiem niezłego „Engravings Of A Gruesome Epitaph”, a po sześciu latach przypomnieli o sobie za sprawą Necropath. Tak długa przerwa między kolejnymi płytami może dziwić w kontekście tego, co i jak Włosi grają (wszak wodotrysków nikt się u nich z pochodnią nie doszuka), ale ma to głębszy sens. Po prostu w większych dawkach i przy większej aktywności wydawniczej muzyka Eroded najprawdopodobniej stałaby się nużąca. Póki co umiar (tym razem zmieścili się w 36 minutach) przemawia na korzyść zespołu, więc każdy fan starego europejskiego death metalu, a zwłaszcza Grave (do „You’ll Never See…”) i Benediction nie powinien czuć się zawiedziony zawartością krążka. Necropath to średnie tempa, nieskomplikowane rytmy, oszczędne melodie i ryczące wokale – klasyczna mielonka w standardowym wydaniu. W stosunku do debiutu nie odnotowałem żadnych poważniejszych zmian (choć z pewnością grają lepiej), w uszy rzuca się jedynie potężniejsze brzmienie. Mnie to nawet pasuje, ale zdaję sobie sprawę, że wielu osobom będzie tu czegoś brakowało – odrobiny oryginalności. Pod tym względem Eroded w ogóle się nie wybija spośród masy podobnych (mimo że zwykle bardziej zapatrzonych w Entombed) kapel, a samo ich poważne i profesjonalne podejście do tematu zostanie docenione jedynie, jeśli ktoś będzie miał dość fuksa, żeby trafić akurat na Necropath. Jako że Włosi są pod opieką F.D.A. Records, to można zakładać, że tu i ówdzie zaistnieją, więc ja bym ich tak szybko nie skreślał. W końcu nie zrażali się dotychczasowymi niepowodzeniami.
Brutalny włoski death metal w amerykańskim stylu. Chyba już każdy osobnik jako tako orientujący się w gatunku doskonale wie, czego można (należy!) się po takiej etykiecie spodziewać? A już zwłaszcza, gdy w skład zespołu wchodzą ludzie umoczeni w Vomit The Soul, Devangelic czy Natrium… Tu nie ma miejsca na domysły. W dodatku Posthuman Abomination nie robią absolutnie niczego, żeby wyjść poza najpopularniejsze gatunkowe schematy czy choćby w minimalnym stopniu nadać muzyce indywidualny rys. Nic z tych rzeczy – oni tylko napierdalają, jak bogowie zza oceanu — zwłaszcza z okolic Nowego Jorku — przykazali. I chociaż kawałki z Transcending Embodiment dość szybko (czytać: od drugiego) zaczynają się ze sobą zlewać w jeden wielki bulgotliwy łomot, to ich intensywność, wylewająca się z każdej sekundy czysta brutalność rekompensują znikomą rozpoznawalność i całkowity brak oryginalności. Nie ma się co oszukiwać, po takie granie nie sięga się, by poszerzać horyzonty albo dla wyjątkowo estetycznych doznań (tak na marginesie, technicznie są całkiem obcykani), tylko by poczuć solidne jebnięcie w twarz, by zostać przytłoczonym. Z tak postawionego zadania Posthuman Abomination wywiązują się naprawdę dobrze – Transcending Embodiment miażdży, co nie zmienia faktu, że opisane na początku podejście do tematu skazuje ich na zapomnienie. W ten sposób chłopaki w jakimś stopniu marnują swój potencjał, bo choć nie ma wśród nich wielkich gwiazd, to umiejętności mają akurat na tyle, żeby zaproponować światu coś bardziej wyrazistego niż przewidywalna symfonia bulgotów i blastów. Może następnym razem? O ile w ogóle do niego dojdzie…


