8 maja 2025

Phrenelith – Ashen Womb [2025]

Phrenelith - Ashen Womb recenzja reviewPhrenelith zaliczyli bardzo mocny start, czym niewątpliwie przyczynili się do rozruszania i zwiększenia renomy lokalnej sceny, zaś jeśli o mnie chodzi – wbili się w pamięć i rozbudzili nadzieje na jeszcze lepsze materiały w przyszłości. Duńczycy mieli naprawdę duży potencjał, by zawojować kawał(ek) świata, tymczasem lata mijały, a w ich muzyce/karierze nie nastąpił żaden godny odnotowania przełom. Ba, jestem nawet zdania, że z płyty na płytę zespół traci na pierwotnej wyrazistości i coraz bardziej wtapia się w średnią krajową. Nie znaczy to jednak, że Ashen Womb jest krążkiem nieudanym. Absolutnie nie – wszak duńska średnia prezentuje się cacanie. Problem w tym, że wciąż mam w stosunku do ich wyższe wymagania.

Poprzedni album Phrenelith nie zrobił na mnie większego wrażenia, choć nawet nieco na siłę próbowałem znaleźć w nim „to coś”, jakiś powód do podniety – bezskutecznie. Słuchało się go przyjemnie, a potem bez żalu wracało do debiutu. Po wysłuchaniu Ashen Womb chce się natomiast wrócić do „Chimaera”… Jak na moje ucho, Duńczycy zaczęli za bardzo kombinować, babrać się w grząskich klimatach i urozmaicać to, czego urozmaiceń wcale nie potrzebowało. Czyżby doszli do wniosku, że wyczerpali wcześniejszą formułę i koniecznie muszą zrobić coś innego? Chyba nie do końca, bo jednak lwia część Ashen Womb to porządny death metal w niemal identycznym stylu, jaki znamy z „Desolate Endscape”: gęsty, dynamiczny i miażdżący chwytliwymi riffami.

Duńczycy nie zapomnieli ani jak grać na poziomie (aczkolwiek na zmianie perkusisty akurat trochę stracili), ani jak solidnie zabrzmieć, ale za to pojawiły się u nich pewne problemy z kreatywnością. Nie czepiam się zanadto — przynajmniej na razie! — tego, że część patentów z Ashen Womb można przypisać innym kapelom (w tym i takim, w których udzielają się członkowie Phrenelith), bo to zawsze da się wytłumaczyć podobnym stylem czy wypracowanymi nawykami. Nie pojmuję natomiast, skąd na tej płycie tyle nieprzemyślanych/nietrafionych pomysłów, dłużyzn i zapychaczy, które irytują i osłabiają siłę wyrazu. Weźmy na przykład dwa zbędne instrumentale albo osobliwy kawałek tytułowy. Muzycy Phrenelith zawsze (czyli dwa razy) kończyli płyty długimi utworami i nie było w tym nic złego, bo zawsze (czyli dwa razy) były rozbudowane i niosły z sobą coś ciekawego. W „Ashen Womb” treści jest może na 6 minuty, pozostałe 4 to monotonne mędzenie i pseudoklimatyczna wata.

Czy Phrenelith po przeszło dekadzie grania znaleźli się na zakręcie – tego nie wiem. Wiem za to, że powinni się poważnie zastanowić nad tym, w czym są najlepsi i skorygować kierunek, w którym obecnie podążają. Szansa na poprawę jeszcze istnieje – gdyby okroić Ashen Womb z paru pierdół, byłoby wyraźnie lepiej, choć dalej nie idealnie.


ocena: 7/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/phrenelith
Udostępnij:

3 maja 2025

Anima Damnata – Agonizing Journey Through The Burning Universe And Transcendental Ritual Of Transfiguration [2003]

Anima Damnata - Agonizing Journey Through The Burning Universe And Transcendental Ritual Of Transfiguration recenzja reviewPoczątki plugawego tworu o nazwie Anima Damnata sięgają połowy lat 90. XX wieku, jednak do momentu wydania demówki „Suicidal Allegiance Upon The Sacrificial Altar Of Sublime Evil And Eternal Sin” — która później trafiła także na split z Throneum — o zespole było raczej cicho. Jak się okazało, była to tylko cisza przed burzą. Gdy wrocławianie już oficjalnie się rozruszali, narobili na scenie dużego zamętu, przy okazji szokując nieobyczajnym praktykami co wrażliwszych słuchaczy. Sensacja zawsze jest w cenie, ale ma swoje minusy, bo akurat w tym przypadku ekstremalna otoczka przesłoniła niektórym wartość samej muzyki.

Pierwsze co uderza w konfrontacji z Agonizing Journey Through The Burning Universe And Transcendental Ritual Of Transfiguration, to ogromny postęp techniczno-brzmieniowy, jak zespół zrobił od „Suicidal Allegiance Upon The Sacrificial Altar Of Sublime Evil And Eternal Sin”. Dwa lata doświadczeń scenicznych i profesjonalne podejście do realizacji (Hertz) sprawiły, że debiut Anima Damnata zachwyca precyzją wykonania i wyjątkowo czytelną produkcją, nie tracąc nic z ogólnej obleśności. Ten album to 36 minut napędzanego nienawiścią i spirytusem brutalnego death metalu, który łączy w sobie brud Incantation, ślepą furię Deicide i chaos wczesnego Kataklysm. Całość podano głównie w tempach zarezerwowanych dotąd dla Cryptopsy, Krisiun czy meksykańskiego Disgorge. W skrócie: Anima Damnata się nie pierdolą, więc naprawdę trzeba trochę skupienia i wytrwałości, żeby nadążyć tutaj za rozwojem wydarzeń.

Ekstremalność Agonizing Journey Through The Burning Universe And Transcendental Ritual Of Transfiguration nie podlega dyskusji i jest wręcz namacalna; po kontakcie z tym materiałem warto przystanąć na chwilę i zastanowić się nad sensem życia (i rzyci). Co istotne, tak wysoki poziom wyziewności wcale nie został uzyskany najprostszymi środkami. Pozornie wszystko sprowadza się do jednolitej sieczki, jednak cały zespół — a już zwłaszcza Master Of Depraved Dreaming And Emperor Of The Black Abyss The Great Lord Hziulquoigmzhah Cxaxukluth (z Ulm) — mocno kombinuje w obrębie każdego utworu, żeby nie było zbyt szablonowo czy pospolicie. Mnóstwo tu zmian tempa (głównie między szybkim a bardzo szybkim), gitarowych niuansów i popieprzonych solówek, a w „Is It Worth Waiting For The Death Call?” nawet trafił się akcent humorystyczny… Na nudę nie można zatem narzekać, a chwytliwość niektórych kawałków („Antichristian Nuclear Shitlust”, „Satanation”, „Fecal Daemon”…) bywa zaskakująca.

Agonizing Journey Through The Burning Universe And Transcendental Ritual Of Transfiguration to znakomity i bardzo wyrazisty debiut, którego każdy element odpowiednio się ze sobą łączy, by jako całość uderzyć z rzadko spotykaną siłą. Czuć tu moc i zaangażowanie, które sprawiają, że łatwo uznać ten krążek za największe osiągnięcie Anima Damnata do chwili obecnej.


ocena: 8/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/animadamnataofficial

podobne płyty:

Udostępnij:

23 kwietnia 2025

Azarath – Demon Seed [2001]

Azarath - Demon Seed recenzja reviewW latach 90. XX wieku w Polsce nie brakowało kapel, które grały szybki i brutalny death metal – jednym to wychodziło lepiej, innym gorzej, ale ogólnie zapału do napierdalania w narodzie nie brakowało. Potem znienacka (czyli z Tczewa) pojawił się Azarath i okazało się, że tamtym tylko się wydawało, że grają szybko i brutalnie. Zmontowany przez byłych i obecnych (naonczas) członków Damnation, Behemoth czy Cenotaph zespół trwale zmienił postrzeganie ekstremy nad Wisłą i wytyczył nowe jej standardy.

Azarath oczywiście nie wymyślili death metalu na nowo, ale wychodząc od Morbid Angel, Immolation czy Sadistic Intent dorzucili do niego coś od siebie – zupełnie inny poziom intensywności, dzięki któremu Demon Seed to niespełna pół godziny bezlitosnego ataku na narząd słuchu. Zespół całkiem zgrabnie połączył tu wulgarne, lunatyczne napieprzanie z całą masą technicznych kombinacji, nie zostawiając przy tym miejsca na jakiekolwiek subtelności i upiększenia (chyba, że tym właśnie jest fragment z Beethovena), które mogłyby wpłynąć na przystępność muzyki. Demon Seed to jeden wielki młyn, młyn od początku do końca: pokręcone riffy, świdrujące solówki, notoryczne zmiany tempa i wokale tak dzikie, że pozostawiają ślad na psychice.

Utwory proponowane przez Azarath robią wrażenie swą gwałtownością i mocno poszatkowanymi strukturami, a ogarnięcie ich wcale nie jest rzeczą łatwą, bo poszczególni muzycy (a już zwłaszcza Inferno, który udowodnił, że jest najlepszym perkmanem w kraju) dokładają starań, żeby nie było nudno ani przesadnie czytelnie. Niezależnie od tego, czy kawałek trwa półtorej minuty czy ponad cztery, niesie ze sobą podobny ładunek hałasu. Nie przeczę, taki natłok bodźców może być męczący, ale jak rozumiem taki był zamysł – wszak hasłem promocyjnym towarzyszącym Demon Seed było „Destroy Yourself”.

Realizacja Demon Seed nie budzi większych zastrzeżeń (no, może z wyjątkiem werbla i niektórych talerzy), a nawet imponuje. Zespół nagrywał w Hertzu, a z robotą uwinął się w bodaj 30 godzin, z czego tylko 3 poświęcono na zarejestrowanie perkusji… Świadczy to przynajmniej o trzech rzeczach: wysokich umiejętnościach muzyków, kapitalnym ograniu materiału oraz fachowości ekipy studia.

Debiut Azarath pojawił się, narobił szumu i z miejsca pozamiatał większość konkurencji, nie tylko na krajowym poletku. A to była zaledwie próbka możliwości tego zespołu!


ocena: 8/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/AzarathBand

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:

Udostępnij:

19 kwietnia 2025

Dione – Astrolatry [2025]

Dione - Astrolatry recenzja reviewDwa lata temu (jak ten czas leci…) miałem okazję zapoznać się z epką Dione „Cosmosphere”, jednoosobowego projektu Krystiana Łukaszewicza. Był to bardzo obiecujący materiał i dzięki uprzejmości twórcy miałem możliwość sprawdzić, w jakie odmęty kosmosu zagłębił się tym razem na pierwszym pełniaku pt. Astrolatry.

Tenże kult ciał niebieskich objawiać się nam będzie w 8 utworach trwających w sumie prawie 38 minut, zatem wątpliwe czy zdążymy się materiałem znudzić. Ocenię album nie tylko pod względem muzycznym, ale także porównam go do EP w celu spostrzeżenia w jaką mroczną kosmologiczną podróż udał się twórca.

Album otwiera nam tytułowy „Astrolatry”. Jeśli ktoś pamięta EP, bardzo szybko zauważy, że pełniak po części kontynuuje dzieło poprzednika. Witają nas szybkie tempa, dzięki którym nie zapomnimy, że mamy do czynienia z black metalem. Nie brakuje tutaj zwolnień czy nawet solowych gitar, dzięki czemu nie znudzimy się „łubudubem”. W końcu Dione to nie Marduk i celuje w zupełnie inne konstelacje gwiazd. Zwłaszcza zakończenie „Astrolatry” nam to dobitnie uświadomi. „Black Discord” jest przedłużeniem poprzedniego tracku. Zasadniczo mogę spokojnie stwierdzić, nie rozdrabiając się na drobne, że płyta jest zarówno spójna jak i różnorodna. Widać, że kompozycyjnie Krystian ma wiele do zaoferowania i wie, jak te pomysły przekuć na muzykę. Słuchając zarówno EP jak i pełnika mamy tutaj niespełna godzinę grania i najważniejsze, że nic nie męczy. Zawdzięczamy to właśnie ciekawym pomysłom i aranżacjom. Dodatkowo cały czas czujemy, że obcujemy z black metalem. Podstawa Astrolatry nie pozostawia złudzeń. Dodajmy do tego tematykę kosmologiczną i wychodzi bardzo interesujące dzieło.

Niestety znajdzie się w tym kosmicznym miodzie radioaktywna łyżka dziegciu. Produkcja. Nie wiem czy Astrolatry było również nagrywane w Black Aura Audio, lecz porównując do „Cosmosphere” mam wrażenie, że dźwięk jest wytłumiony. Odczucie słuchowe jakby Krystian nagrywał w kartonowym pudle. Nie wiem czy to obrazowe przedstawienie sprawy jest wystarczające i trafne, ale ja to tak odebrałem zwłaszcza puszczając sobie album zaraz po Cosmosphere”. EP pod tym względem wydaje się bardziej „mięsista”, pełniejsza, przestronniejsza. No i wokale. Tak samo jak w EP, tak i tutaj są trochę schowane do tyłu. A szkoda. Po pierwsze wokal Krystiana jest bardzo dobry, wpisujący się w graną muzykę. Po drugie, gdy dochodzi do mocniejszych partii, gdzie perka i gitary zasuwają, wokal ginie w tle, nijako mieszając się ze wszystkimi instrumentami.

Podsumowując. Astrolatry to całościowy krok do przodu. Niemal 38 minut spędzimy wsłuchując się w meandry kosmosu. Płyta przedstawia nam świetny klimat wszechogarniającego wszechświata. Co dalej Dione? Czy gdzieś na obrzeżach ciemnej i zimnej kosmicznej pustki natrafimy na Ślepego Boga-Idiotę?…


ocena: 7/10
Lukas
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/dionefb

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

13 kwietnia 2025

Hour Of Penance – Devotion [2024]

Hour Of Penance - Devotion recenzja reviewHour Of Penance zawsze wydawali mi się zespołem, który lubi być w ciągłym biegu, wokół którego musi się coś dziać, a tu proszę – na następcę „Misotheism” przyszło nam czekać prawie pięć lat, mimo iż materiał był gotowy do wydania już w pierwszej połowie 2023. Ktoś tu ostro pokpił sprawę, a tropy prowadzą do Polski… Zaś co do Włochów, czy po dość istotnej zmianie na stanowisku perkusisty skupili całą swoją energię na stworzeniu jak najlepszego materiału? Nawet jeśli tak, to nie do końca im to wyszło, bo Devotion — choć stanowi dowód ich żelaznej konsekwencji w krzewieniu deathmetalowej zagłady — nie dorównuje poprzednikowi.

Stylistycznie wszystko się zgadza, bo Hour Of Penance dalej wymiatają tak, jak lubię: blast goni blast (Giacomo Torti przywędrował z Bloodtruth więc napierdalanie ma obcykane), gitary robią gęstą mielonkę, a wokalista ryczy z pełnym zaangażowaniem. Nie brakuje tutaj zarówno efektownych technicznych zagrywek a’la Nile, jak i charakterystycznych dla zespołu melodii – po prostu klasyka w ich wykonaniu. Niestety poziom utworów na Devotion nie jest aż tak wysoki, jakby się chciało (co nie znaczy, że nie jest wysoki!), a i ogólną fajnością/przebojowością trochę odstają one od tych najlepszych.

Z całą pewnością muzykom Hour Of Penance nie brakuje ani energii, ani pomysłów, ani też odwagi, co słychać zwłaszcza w pojawiających się w paru numerach (szczególnie w „The Ravenous Heralds” i „Spiralling Into Decline”) chórach i elementach symfonicznych. Nie ma ich dużo, nie są też przesadnie wyeksponowane, ale gdy już się pojawiają, robią dobrą robotę – dzięki nim niektóre fragmenty nabierają zajebistej podniosłości, podnoszą adrenalinę i dają większego kopa, a sama płyta zyskuje na klimacie i świeżości. Poza tym patent z epickimi wstawkami sprawdza się jako kontrast dla ekstremalnie szybkiej sieczki – zespół ma kolejne fajne urozmaicenie i przy okazji unika monotonii.

O przewadze „Misotheism” nad Devotion w kwestii poziomu kompozycji już wspomniałem, a to nie wszystko, bo pewien problem widzę jeszcze w produkcji albumu. Ogólnie jest dobra i charakterystyczna dla Hour Of Penance, jednak w brzmieniu jest trudne do zdefiniowania „mglące” coś, co sprawia, że między słuchaczem a muzyką powstaje jakaś bariera i w związku z tym dźwięk nie wali w pysk z pełną mocą. Niby to nic wielkiego ani trudnego do wyeliminowania w procesie masteringu, ale z jakiegoś powodu nic z tym nie zrobiono – ot, zagadka.

Dziewiąta płyta Hour Of Penance na pewno nie zmienia układu w „topie” tego zespołu i do ideału sporo jej brakuje, jednak warto jej poświęcić trochę czasu. Ja bym ją postawił na równi z „Cast The First Stone”, co oznacza, że jest całkiem atrakcyjnym deathmetalowym kąskiem.


ocena: 7,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/hourofpenance

inne płyty tego wykonawcy:


Udostępnij:

9 kwietnia 2025

Brutal Truth – Kill Trend Suicide [1996]

Brutal Truth - Kill Trend Suicide recenzja reviewPo nagraniu dwóch znakomitych acz kompletnie od siebie różnych płyt muzycy Brutal Truth wykonali kolejny pewny (?) krok w sobie tylko znanym (?) kierunku i stworzyli Kill Trend Suicide – dziesięcioutworową epkę, która przy pierwszym kontakcie całkiem nieźle udaje pełnoprawnego longa. Po wgłębieniu się w temat materiał okazuje się dość krótki (raptem 23 minuty), a mimo to równie wartościowy, co dwa poprzednie. Zapewnia też równie szeroki wachlarz niepowtarzalnych doznań.

Kill Trend Suicide to koronny dowód na to, że klasyczny grindcore stał się dla Brutal Truth zbyt ciasny, nudny i ograniczający. Owszem, zespół świetnie odnajduje się i w takiej stylistyce, ale prawdziwe perełki pojawiają się dopiero, gdy do gęstego napierdalania dorzuca jakieś dziwactwa. Napędzani zielskiem Amerykanie grają, co im się żywnie podoba, więc obok siebie występują tutaj kompletnie różne kawałki, które dodatkowo są mocno (zwłaszcza jak na niewielką objętość) urozmaicone wewnętrznie. Dzięki temu całość jest naprawdę dzika, ekstremalna i nieprzewidywalna, a na swój sposób także chwytliwa.

Przez większość czasu Brutal Truth kombinują do tego stopnia, że trudno stwierdzić, co na Kill Trend Suicide było zaplanowane, a co trafiło tam w rezultacie szalonej improwizacji. Utwory rozjeżdżają się we wszystkich możliwych i niemożliwych kierunkach i robią papkę z mózgu, co jednak nie oznacza, że nie tworzą zgrabnej całości. Nawet cover YDI siedzi tu zaskakująco dobrze – choć tempem wyraźnie odstaje od autorskich kompozycji, to stężeniem schizolstwa trzyma ich poziom. Brzmienie Kill Trend Suicide jest czytelne, choć dość niedbałe – albo tak miało być, albo tak wyszło, kto ich tam wie.

Brutal Truth pozostawili po sobie sporo ciekawej i nieszablonowej muzyki, która broni się nawet po paru dekadach. Ta zawarta na Kill Trend Suicide wydaje mi się ponadto wyjątkowo inspirująca – gdyby nie ta płytka, wielu późniejszych podopiecznych Relapse (i nie tylko) nie miałoby z czego zrzynać.


ocena: -
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/brutaltruth

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:

Udostępnij:

5 kwietnia 2025

Apophys – Prime Incursion [2015]

Apophys - Prime Incursion recenzja reviewMarketing to rzecz święta, więc choćby miał przyjmować najgłupszą formę, trzeba działać według jego zaleceń, zwłaszcza kiedy cyferki w excelu na koniec roku mają się zgadzać. To właśnie dlatego starano się wypromować Apophys jako zespół członków God Dethroned, Prostitute Disfigurement i zupełnie nieistotnego, acz z jakimś tam dorobkiem, Detonation. Niby nic dziwnego, wszyscy tak robią, ale myk polega na tym, że owi członkowie tych rozpoznawalnych kapel to… perkusista Michiel van der Plicht. Dla porządku wypada jedynie dodać, że jest tu jeszcze gitarniak Detonation, ale nim akurat trudno byłoby się podpierać, bo nie miał nazwiska, za to spory wpływ na muzykę.

A co to za muzyka? Współczesny (bo nowoczesny to za duże słowo) amerykański death metal środka w wersji europejskiej z jakąś tam kosmiczną/sci-fi otoczką. Apophys stroni od ekstremów – nie jest ani specjalnie szybki, ani brutalny, ani techniczny… z drugiej strony nie da się Holendrów podciągnąć pod granie wolne, proste i melodyjne. Dobrym odniesieniem będzie tu Abysmal Dawn (szczególnie z pierwszych płyt), a więc zespół-wieczny support: wykonawczo sprawny, aranżacyjnie ogarnięty i zajebiście rzetelny, ale bez tego mitycznego „czegoś”, co by sprawiło, że Prime Incursion przynajmniej u paru fanów trafi do kategorii „ulubione”.

Holendrzy nie trzymają się jednego konkretnego wzorca i pozwalają sobie czerpać z różnych źródeł, przy czym chodzi głównie o źródła nowszej daty, niekanoniczne. Stąd też na Prime Incursion słychać zarówno echa Decapitated, Kronos czy Hideous Divinity, jak i okazjonalne wpływy rodzimych kapel w typie Bodyfarm czy Caedere. Tak skomponowana mielonka jest dosyć zróżnicowana i może się podobać, bo i zagrana jest dobrze, i brzmi sensownie – po prostu robota profesjonalistów z niezłym zapleczem. Jeeednak nie ma sensu nastawiać się tu na jakiekolwiek uniesienia czy patenty z kosmosu, a i chwytliwość tych dźwięków jest średniawa. Mimo to „Humanity’s Epilogue” (zdecydowanie najciekawszy) albo „Dimensional Odyssey” potrafią się przebić do świadomości i na chwilę zostać w pamięci.

Apophys zaliczył całkiem przyzwoity start, więc do Prime Incursion można raz na jakiś czas wrócić na dwa-trzy szybkie przesłuchania. Przyzwoity start to jednak za mało jak na wymagania Metal Blade i zespół szybko dostał kopa/szansę, by rozwijać się gdzie indziej. Cyferki w excelu muszą się zgadzać.


ocena: 7/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/apophysdeath



Udostępnij:

31 marca 2025

Obscura – A Sonication [2025]

Obscura - A Sonication recenzja reviewNieważne jak o tobie mówią, ważne by mówili i nie przekręcali nazwiska – chyba z takiego założenia wyszedł Kummerer przy okazji promocji A Sonication – płyty, która nie ma wiele do zaoferowania, poza kontrowersjami natury prawnej. Szambo wybiło wraz z premierą pierwszego singla – byli członkowie zespołu, Christian Münzner i Alex Weber, doszukali się w nim swoich pomysłów, choć mieli ze Steffenem dżentelmeńską umowę, że ich nie wykorzysta, a już na pewno, że nie podpisze ich swoim nazwiskiem. No i cóż, później było tylko ciekawiej, a z każdym kolejnym dniem los Obscury stawał się coraz bardziej niepewny.

Czy wiedza, że Kummerer wydymał kolegów i pozwolił sobie tu i ówdzie na mały plagiacik wpływa na odbiór A Sonication? Myślę, że nieszczególnie, bo właśnie takiego materiału spodziewałem się po płycie robionej w pośpiechu i nagrywanej w zbieranym na ostatnią chwilę składzie. Materiału bazującego wyłącznie na tym, co już znamy (czy raczej – co zna Kummerer), szalenie schematycznego (na żywo nie byłem w stanie rozróżnić kawałków z tej płyty), przewidywalnego, miałkiego, bez wyrazu i wyładowanego mnóstwem trudnych do uzasadnienia rozwiązań. Słychać w tym wszystkim Obscurę, to fakt, ale jest to Obscura w wersji LITE (uproszczonej, „umelodyjnionej” i pełnej zawstydzających przytupów: „Evenfall”, numer tytułowy…) tudzież na miarę obecnych możliwości Steffena. Zaskakuje tylko jedno: na A Sonication nie ma aż tyle progresywnego pitolonka, ile można było oczekiwać, znając zapatrywania lidera zespołu. Samego pitolonka natomiast nie brakuje.

A Sonication to najkrótszy album w dyskografii Obscury i to akurat działa na jego korzyść, bo gdyby był dłuższy, w typie kilku poprzednich, przebrnięcie przez całość byłaby nie lada wyzwaniem. A tak, przy 39 minutach, po prosu sobie przelatuje, nie pozostawiając między uszami niczego konkretnego; na plus zaliczam, że także niczego specjalnie odpychającego. Jedynym naprawdę wyróżniającym się utworem jest tu instrumentalny „Beyond The Seventh Sun”, ale nie wiem, czy dlatego, że ogólnie jest dość przyjemny, czy dlatego, że pozbawiony wokali – optymistycznie uznajmy, że w grę wchodzi pierwsza opcja.

Album broni się od strony wykonawczej, wszak nagrywali go zawodowcy z nie byle jakim dorobkiem, jednak, co trzeba zaznaczyć, nie ma tu jakiegoś błysku. Żaden z instrumentalistów nie był w stanie wyryć na A Sonication swojej muzycznej osobowości, co najpewniej ma związek z pracą pod presją czasu i brakiem skrystalizowanej wizji. Co do produkcji… Zespół ponownie skorzystał z usług baaardzo znanego w branży Fredrika Nordströma, ale rezultat jego pracy jest co najmniej dyskusyjny. Płyta brzmi płasko, jest wyprana z pierdolnięcia i potwornie szeleści, co fatalnie wpływa na dynamikę i utrudnia dokopanie się do aranżacyjnych detali. Może właśnie taki był zamysł? No chyba, że ktoś tu zwyczajnie zapomniał o masteringu…

Nie przepadam za „Akróasis”, drażni mnie miętkość, przekombinowanie i rozwlekłość tego krążka, ale dzięki A Sonication zaczynam go szczerze doceniać. Artystycznie Kummerer wyłożył się tutaj na pysk i tylko od dobrej woli jego byłych kolegów zależy, czy nie pogrąży się także finansowo.


ocena: 5/10
demo
oficjalna strona: www.realmofobscura.com

inne płyty tego wykonawcy:






Udostępnij:

27 marca 2025

Noctambulist – The Barren Form [2021]

Noctambulist - The Barren Form recenzja reviewZa sprawą bardzo udanego acz skromnego objętościowo debiutu muzycy Noctambulist zyskali uznanie wśród wielbicieli ambitnego death metalu, co w prostej linii doprowadziło ich do podpisania papierków z Willowtip. Dzięki umowie z tak prestiżowym wydawcą Amerykanie dostali szansę rozwoju, awansu w hierarchii i dotarcia do większej liczby słuchaczy, jednak po wydaniu The Barren Form do żadnego wybuchu popularności nie doszło, bo nie dość, że zespół powielił wcześniejsze błędy, to uczynił z nich istotną część tego materiału.

Główną bolączką „Atmospheres Of Desolation” było to, że trwał niecałe pół godziny, a i tak w paru miejscach był ponaciągany w mało subtelny sposób. The Barren Form pod tym względem wygląda znacznie okazalej, ale tylko wygląda… Choć po wrzuceniu krążka do odtwarzacza wyświetlacz wskazuje aż 43 minuty, to po pierwszym przesłuchaniu trzeba je po swojemu skorygować. Z moich wyliczeń wynika, że około 10 minut albumu to wkurwiające rozwlekłością zapchajdziury (głównie ambientowe), których nie można nie uwzględnić przy ocenie. Panowie z Noctambulist, mimo iż bardziej doświadczeni i lepiej operujący instrumentami, pomylili okazjonalne wydawanie dźwięków z robieniem klimatu, przez co esencja płyty — skomasowany i pokręcony wyziew — traci spójność, rozmywa się, robią się w niej zaburzające skupienie wyrwy.

Amerykanie zrezygnowali z otoczki niby-tajemniczości wokół zespołu — zrobili sobie zdjęcia, a nawet umieścili teksty w bieda-paku — ale jeśli chodzi o styl, nie zmienili zbyt wiele w stosunku do „Atmospheres Of Desolation”, choć ja po prawdzie liczyłem na odrobinę inwencji z ich strony. Nie znaczy to, że jest źle. The Barren Form to bardzo gęsty, intensywny i momentami solidnie zakręcony death metal, w którym pobrzmiewają echa mistrzów z Ulcerate i Deathspell Omega, a gdzieniegdzie daje o sobie znać nie do końca okiełznany chaos charakterystyczny dla Altarage czy Imperial Triumphant. Nic to szczególnie nowego, ale profesjonalnie podany w swojej niszy sprawdza się naprawdę dobrze, bo muzycy Noctambulist potrafią zrobić porządny młyn, za którym chce się podążać – jeśli tylko nie nachodzi ich na eksperymenty z rozciąganiem utworów na siłę. W skrócie: gdy grają, to nie ma się do czego przyczepić, gdy udają granie, to już lepiej pstryknąć na następny kawałek.

Pod względem brzmienia i produkcji The Barren Form nie odbiega znacząco od debiutu – mamy tu do czynienia jedynie z naturalną ewolucją i udoskonalaniem detali, co przejawia się zwłaszcza w większej selektywności i bardziej nasyconym dźwięku. Podobnie jak na „Atmospheres Of Desolation”, wszystkie instrumenty pracują w dość wąskim paśmie, ale o dziwo uniknięto kompresji i całość zachowała sporo przestrzeni. Do takiego stylu pasuje to idealnie.

Ocena The Barren Form nastręcza trochę problemów, bo z jednej strony Noctambulist nagrali album lepszy od debiutu (choć w żaden sposób nie przełomowy), bardziej złożony i wymagający, a z drugiej zapchali go bzdurnymi ambientami, które nie pasują do niczego. Liczę, że za trzecim razem — o ile do niego dojdzie — darują sobie elektroniczne popierdywania. Death metal obroni się sam!


ocena: 7,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/noctambulist303

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

22 marca 2025

God Dethroned – The Judas Paradox [2024]

God Dethroned - The Judas Paradox recenzja reviewWydawać by się mogło, że po ponad trzydziestu latach w biznesie (w tym jako wydawca) i stosie nagranych albumów Henri Sattler ma dość wiedzy i doświadczenia, by uniknąć pewnych błędów… A tu proszę: z najdłuższego, najsłabszego i najmniej reprezentatywnego kawałka uczynił numer tytułowy, wrzucił go na początek płyty i w dużej mierze właśnie na nim oparł jej promocję. Rozumiem, że należy to traktować jako kolejną niezbyt wyszukaną formę wyjścia do ludzi-normików, bo dla wieloletnich fanów God Dethroned — a już zwłaszcza tych, którzy byli zawiedzeni zbyt stonowanym „Illuminati” — taka zagrywka to trochę jak strzał w pysk.

Jak się okazało, warto było przymknąć oko na tę zniewagę, bo całościowo The Judas Paradox kopie zdecydowanie bardziej, niż poprzedni krążek, a takie „Hubris Anorexia”, „Rat Kingdom” czy „The Hanged Man” to prawdziwe petardy. Może to mieć związek ze sporymi — chyba nawet większymi niż kiedykolwiek — wpływami black metalu spod znaku Dark Funeral czy Ragnarok, co doskonale słychać w wielu riffach i pracy perkusji. Holendrzy oczywiście w żaden sposób nie przewartościowali swojego grania (ani też nie spróbowali pójść z nim do przodu), bo nie brakuje tu ani charakterystycznych melodii, ani pewnego pierwiastka epickości, ale momentami bywa naprawdę gęsto i zadziornie. Problem tylko w tym, że nowe utwory nie zachwycają wyrazistością i nie mają takiego potencjału, by stać się ponadczasowymi hitami.

Pomimo dość wysokiego poziomu większości kompozycji i dobrej „słuchalności”, The Judas Paradox w niektórych fragmentach nieco się rozmywa, brakuje mu jasno określonego kierunku, a przez to nie sprawia takiej radochy, jak powinien. Winiłbym za to powrzucane tu i ówdzie elementy „pod ludzi”, jak chociażby zbyt ładne solówki (na szczęście nie wszystkie) czy riffy a’la Amon Amarth (ten w połowie „Asmodeus” jest wyjątkowo nie na miejscu). Nie bez znaczenia jest również to, że muzycy God Dethroned nie proponują tu niczego, czego byśmy już w ich wydaniu nie znali w takiej czy innej konfiguracji. W rezultacie materiał jest w jakimś stopniu przewidywalny i szablonowy.

Produkcja The Judas Paradox nie budzi większych zastrzeżeń: gitary brzmią odpowiednio masywnie i mięsiście, perkusja ma sporo przestrzeni, nawet bas jest cały czas dostępny na wyciągnięcie ucha. Byłoby jednak lepiej, gdyby producent płyty (niejaki pan Sattler…) z wyczuciem podszedł do wokali, bo te są mocno wyeksponowane i często górują nad instrumentami. Miało być agresywnie i diabelsko, a wyszło zwyczajnie za głośno.

Dwunasta płyta… dużo jak na zespół, który dwa razy się rozpadał. Ktoś mógłby powiedzieć, że zbyt dużo i pewnie miałby rację. Zwłaszcza że God Dethroned ostatnimi czasy mają problem z wspięciem się na wyżyny, a kolejne krążki nie wzbudzają takiego entuzjazmu, jak jeszcze 15 lat temu. U mnie sympatii i sentymentu starczyło na 7.


ocena: 7/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/goddethronedofficial

inne płyty tego wykonawcy:




Udostępnij: