30 czerwca 2010

Savatage – Hall Of The Mountain King [1987]

Savatage - Hall Of The Mountain King recenzja okładka review coverMoże nie najlepszy, ale zdecydowanie jeden z lepszych albumów Amerykanów, krążek rozpoczynający długą i chwalebną serię nagrań. Kawał porządnego, gitarowego heavy metalu. Od początku do końca płyty słychać doskonale, że celem chłopaków było nagranie materiału, który pozostawałby w głowie słuchacza na wiele godzin. Wyraziste, niepowtarzające się melodie, doskonała motoryka, heavymetalowy feeling – takie są wszystkie tracki na albumie. Wystarczy raz spojrzeć na spis, by w głowie, z prędkością Speedy Gonzalesa, pojawiła się melodia dowolnego kawałka. Nie można się pomylić, bowiem każdy z nich ma swój indywidualny nastrój, własnego ducha, który — choć będący niewątpliwie savatage’owym — jest bardzo unikalny. O Jonie Oliva można mówić wiele — choćby to, że jest gruby jak miłujący ubóstwo księża — ale jak miał, tak ma talent do komponowania genialnej muzyki. I tego właśnie jesteśmy świadkami na Hall Of The Mountain King. Na początek kilka rasowych numerów, doskonałych do jeżdżenia simsonkiem po dzielni, ale też do rąbania drewna lub kopania dołów – „24 Hours Ago”, „Legions”. Heavymetalowy rozpierdol. Potem czas na trochę klasyki, czyli tytułowy Hall Of The Mountain King poprzedzony rewelacyjnym instrumentalem. Po nich znów soczysty kawał gitarowej jazdy z rewelacyjnym „White Witch” na czele. Prawdziwy miłośnik hm-owych klimatów nie przejdzie obok takich wyczynów bez, minimalnego choćby, uznania dla muzyków. Przedostatni kawałek to drugi instrumental, nie tak wyczesany jak poprzedni, ale wciąż przyjemny. Płytę kończy za to prawdziwy killer — „Devastation” — potężny jak bęben Olivy gitarowy riff, kawałkująca niczym Kuba Rozpruwacz motoryka i pełna wigoru melodia. Samo się słucha, podobnie zresztą jak cały album, więc szczerze polecam. Heavy fuckin’ metal!


ocena: 8/10
deaf
oficjalna strona: www.savatage.com

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

28 czerwca 2010

Megadeth – Rust In Peace [1990]

Megadeth - Rust In Peace recenzja okładka review coverNajwiększe osiągnięcie (artystyczne!) przepitego do szpiku kości Rudzielca od opusów innych klasycznych thrash’owych załóg różni się w kilku punktach. Ot chociażby faktem, że Rust In Peace ukazała się w erze schyłku popularności gatunku, nie zaś w połowie lat 80-tych. Poza tym jest to czwarta płyta Megadeth, a większość szczyt osiągała na wysokości trzeciej, przy okazji tworząc ten sławetny „syndrom”. To wszystko jednak bez znaczenia, liczy się wartość krążka, a ta jest naprawdę spora. Całość rozpoczyna mocny cios w postaci „Holy Wars… The Punishment Due” – numer z wieloma zmianami tempa, cholernie szybkim, wręcz maniakalnym riffowaniem i dużą ilością technicznych ornamentów. Ale to tylko przystawka przed tym, co następuje później… „Hangar 18” przyprawia o palpitacje serca! Nie dość, że jest chwytliwy jak diabli, sprytnie zaaranżowany i oparty na naprawdę klawych riffach, to jeszcze wypakowany solówkami jak ZUS różnej maści złodziejami. Od ich natłoku — i solówek, i złodziei — można dostać kręćka. Mam na myśli zwłaszcza to, co od połowy numeru wyczyniają Mustaine i Friedman (wcześniej w Cacophony, na którego temat już się na Considered Dead wytrzepano). Ufff, gitarowy onanizm jak się patrzy! Przy takim „Take No Prisoners” orientujemy się, że całkiem wyraźnie słychać bas, który w przeciwieństwie do wielu innych thrash’owych płyt nie został przykryty w miksie pozostałymi instrumentami. Spośród pozostałych kawałków wyróżnia się „Tornado Of Souls”, a to za sprawą sporej melodyjności, bardziej rockowego feelingu i świetnych wokali, szczególnie tych w refrenie. Megadeth stworzyli tu dojrzałe, nastawione na solidną pracę gitar dzieło, w którym znalazło się miejsce zarówno na ostrą, czysto thrash’ową sieczkę, jak i na fragmenty bardziej klimatyczne, choć w żadnym wypadku balladowe. Dzieło, które do dziś trzyma się mocno.


ocena: 9/10
demo
oficjalna strona: www.megadeth.com

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:




Udostępnij:

26 czerwca 2010

Opeth – My Arms, Your Hearse [1998]

Opeth - My Arms, Your Hearse recenzja okładka review coverNiektórzy słysząc tę kapelę z radości sikają po nogach, inni (jak choćby demo) uważają ją za kapelę spedaloną, odpowiednią dla wszelkiej maści kalek estetyczno-intelektualnych. Niezależnie jednak od prywatnych opinii na temat Szwedów, trzeba im przyznać jedno – ciężko znaleźć kogoś, kto miałby do nich obojętny stosunek. A w myśl zasady, że nieważne co mówią, ważne by mówili i nazwy nie przekręcali, taka sytuacja jest wręcz wymarzona. Ja jakiegoś bardziej ogólnego zdania o kapeli nie mam, mam natomiast opinie na temat kilku ich albumów – tych wcześniejszych, bo te późniejsze jakieś takie spedalone i nawet mi się nie chciało poświęcać im uwagi. Recenzowany dziś trzeci krążek formacji jest w mojej opinii wydawnictwem najlepszym, a to dlatego, że zgrabnie łączy melodię z siłą, spokój z agresją, przebojową lekkość kompozycji z progiem i chyba najbardziej — spośród wszystkich wydawnictw — ma zapędy do bycia uznanym także przez kontestatorów pozostałego dorobku. Jest to spowodowane zapewne tym, że My Arms, Your Hearse jest oryginalny, bezpretensjonalny i ma sporo ciekawych patentów. Ma też kilka stuprocentowych hiciorów, kawałków, które ustawiają słuchacza na pozostałe — nieco słabsze — kompozycje. Zaczyna się dobrze, bo już od „April Ethereal”, który pojawia się po całkiem sensownym introsie. Później jest różnie (co najmniej jednak przyzwoicie), aż do „Demon of the Fall”, który za czasów kaset rozpoczynał stronę B, a który jest utworem bardzo solidnym, i potem — do końca — znów lecą kawałki słabsze, jak najbardziej jednak poprawne. Raz spokojne, innym razem deathowe, ale za każdym razem słuchalne i całkiem przyjemne w odbiorze. Co więcej, mr. Akerfeldt nie posiłkuje się czystymi wokalami zbyt często, co należy uznać za plus. Zdecydowanie na plus wypadają także gitary, które odpowiadają za klimat albumu i wspomniany miks melodii z siłą. Na koniec wspomnę jeszcze o nastrojowych Hammondach, które z dozą nostalgii wybrzmiewają w ostatnim „Epilogue” i które elegancko podsumowują cały album.


ocena: 8/10
deaf
oficjalna strona: www.opeth.com
Udostępnij:

24 czerwca 2010

Malevolent Creation – Retribution [1992]

Malevolent Creation - Retribution recenzja okładka review coverKilkadziesiąt sekund tajemniczego intra, a potem 33 minuty jazdy takiej, że jednym podmuchem zrywa gacie przez głowę, zostawiając delikwenta tylko w pożółkłych majciorach. Porywające riffy, świetne solówki (w tym jedna gościnnie zagrana przez Jamesa Murphy), dudniący bas, perkusyjna kanonada i mocny ryk wokalisty. Już pierwsza konfrontacja fana klasycznego death metalu z Retribution przynosi jakże prostą konstatację, że oto mamy do czynienia z zespołem i płytą z najwyższej półki. Skoro wyżej pojawił się przymiotnik „klasyczny”, to usłyszymy oczywiście wpływy thrash’u, w tym przypadku przede wszystkim Slayera, co objawia się w licznych melodiach („słodzenia” bezproblemowo uniknięto), jak również w typowej dla Zabójców zabójczej motoryce. Nie ma się co oszukiwać – słuchając Retribution nie raz zaleci krańcowo kultowym „Reign In Blood”, ale nie jest to jakieś specjalnie nachalne, tudzież bezczelne, więc sam trudności z tego powodu robił im nie będę. Muza jest ponadto bardzo agresywna, dynamiczna, szybka i naszpikowana amerykańską brutalnością. Gitarzyści Malevolent Creation, Phil Fasciana i Rob Barrett, przy okazji tego albumu najwyraźniej posiedli niezwykłą moc (czyżby to zasługa „leczniczych” ziółek?) komponowania utworów… za krótkich – nawet najdłuższy na płycie „Coronation Of Our Domain” (5:06) kończy się przedwcześnie. I o to, kurwa, chodzi! Po wybrzmieniu ostatniego dźwięku pozostaje bowiem pieprzony niedosyt, domagający się jak najszybszego zaspokojenia. I tym sposobem obcowanie z Retribution staje się dla słuchacza czymś w rodzaju death metalowej mantry.


ocena: 9/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/malevolentcreation

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:

Udostępnij:

22 czerwca 2010

Morbid Angel – Blessed Are The Sick [1991]

Morbid Angel - Blessed Are The Sick recenzja okładka review coverW dwa lata po znakomitym debiucie Morbidzi wykonali następny pewny krok w kierunku sztuki coraz bardziej ekstremalnej i złożonej. Zmiany słychać od samego początku, gdy po wybrzmieniu intra do słuchacza docierają pierwsze — i wolne! — takty „Fall From Grace”. Nie jest to jednak oznaka zdziadzienia/dania dupy, a znacznie większej świadomości i lepszych umiejętności zespołu. Czym się to objawia? Ano chłopaki nie boją się już zwolnić, kombinują z częstymi zmianami tempa, innym rozłożeniem akcentów i bardziej złożonymi strukturami kawałków. Po prostu, w miejsce nieokiełznanego (czasem) szaleństwa wprowadzono dużo precyzji i techniki. Mocniejszy i wyraźnie niższy jest wokal Vincenta, który w połączeniu z nieco innym sposobem śpiewania dał naprawdę niezłe efekty. Jest jeszcze jedna nowość, którą można różnie rozpatrywać. Chodzi mi o kawałki instrumentalne w liczbie aż czterech (wliczam intro), spośród których przynajmniej dwa, jak dla mnie, nie mają żadnego uzasadnienia. Mimo to porządnych numerów jest tu co najmniej kilka: „Rebel Lands”, „Day Of Suffering”, wspomniany „Fall From Grace” czy „The Ancient Ones”. Rzut oka w książeczkę i już wiemy, kto w głównej mierze odpowiada za Blessed Are The Sick. Dominacja (na to jeszcze przyjdzie czas, hehe…) materiału stworzonego przez Trey’a jest zdecydowana, wkład Brunelle to już niemal wyłącznie solówki (a tych nadal jest sporo). Sam Richard przyznawał, że wtedy Azagthoth pozostawił go daleko w tyle, jeśli chodzi o pisanie muzyki. Poprawie uległo brzmienie – gitary stały się cięższe i wyraźniejsze (choć też bardziej suche), a gary zyskały sporo przestrzeni, dzięki czemu słychać każde uderzenie Sandovala (efekt bliższy „World Downfall” niż debiutowi). Album ma prawie same plusy, dostarcza wielu przyjemnych chwil, więc ocena właściwie generuje się sama.


ocena: 9/10
demo
oficjalna strona: www.morbidangel.com

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:


Udostępnij:

20 czerwca 2010

Blind Guardian – A Night At The Opera [2002]

Blind Guardian - A Night At The Opera recenzja okładka review coverOstatni album Blindów w klasycznym składzie, z Thomenem na garach. Dzieło równie genialne i epickie co „Nightfall In Middle-Earth”, jednak chyba jeszcze bardziej spektakularne, bardziej operowe, oraz — co odczuwalne już od pierwszego przesłuchania — nastawione na stronę wokalną. Zresztą to nie jedyne zmiany, bo pokombinowali chłopaki za wszystkie czasy. Poprzedni krążek Bardów był absolutnie fantastyczny, nie ma co do tego najmniejszych wątpliwości – powalał rozmachem, kompozycjami, kunsztem muzyków. Dla kapeli takie cudo oznacza generalnie dwie rzeczy; po pierwsze: „jesteśmy zajebiści i ludzie nas kochają” (czyt. jesteśmy bogaci), a po drugie: „co dalej?”. Z marketingowego punktu widzenia, arcydzieło to trochę strzał do własnej bramki, bo jak tu być zajebistszym niż zajebisty. Niestety wiele kapel zderzyło się z tą brutalną prawdą, gdy na nowym wydawnictwie nie udało im się osiągnąć nawet połowy z zajebistości wcześniejszego cudeńka. Ale nie Blindzi. A Night At The Opera jest bowiem albumem w równym stopniu absolutnym co poprzednik, choć akcenty są rozłożone inaczej. Zmianie uległa tematyka tekstów; Tolkiena zastąpiły motywy historyczne i antyczne, toteż przymiotnik „epicki” pasuje tu bardziej niż kiedykolwiek wcześniej. Wraz ze zmianą tematów, zmianie uległy też kompozycje, których klimat zbiega się bardziej z duchem utworu. Zrezygnowano też z idei concept albumu na rzecz zbioru mniej lub bardziej powiązanych ze sobą opowieści i historii. W związku z tym, albumu słucha się łatwiej, bo każdy utwór stanowi autonomiczną jednostkę. Można więc bez problemu oraz obawy utraty jakiejś części emocji słuchać tylko jednego, wybranego numeru, bez konieczności przerabiania całości materiału. Z drugiej jednak strony, album jest o wiele trudniejszy, gdyż stopień złożoności kompozycji jest imponujący, a niekiedy wprost przytłaczający. Nie wiem, ile jest ścieżek w poszczególnych kawałkach, ale myślę, że za każdym razem liczy się je w dziesiątkach. Tego się nie da ogarnąć za razem, ba, nawet za setką razy. Tym bardziej, że melodie są wymagające. Na domiar złego (ale tylko dla niektórych), album jest bardzo wokalny i są one w każdej możliwej postaci: chórki, dwugłosy, deklamacje, i co tam jeszcze może być. Mi głos Hasiego bardzo odpowiada, więc nie przeszkadza taka jego zwiększona dawka, wręcz bardzo cieszy. Szkoda tylko, że dzieje się to kosztem czytelności instrumentów, bo brzmią troszkę za słabo. Jednak nawet ciut gorsze brzmienie nie jest w stanie ująć błyskotliwości i polotu instrumentalistom, którzy utrzymali poziom z poprzednich wydawnictw, a nawet go podnieśli. Duet gitarzystów raz jeszcze pokazał swoją klasę i kolejny raz potwierdził swoją wartość. Jak już wspomniałem, muzyka spoważniała, stała się bardziej wymagająca, a przez to nie tak przystępna. Nie zmieniła się jednak bijąca z niej moc – posłuchajcie choćby „Battlefield” bądź „The Soulforged” by się o tym przekonać. Takich rzeczy nie da się podrobić czy udać, to dzieło geniuszu. A propos geniuszu – jeśli kiedykolwiek, jakikolwiek kawałek Blindów zasługiwał na miano genialnego, to bez wątpienia jest to „And Then There Was Silence”. W tym kawałku nie ma źle zapisanej nuty, źle brzmiącego dźwięku, choćby przeciętnej melodii. „Nightfall In Middle-Earth” to z pewnością dzieło życia Bardów, ale „And Then There Was Silence” to kwintesencja ich muzyki, muzyczne Maserati – bezdyskusyjny ideał. Wielu mówiło, że A Night At The Opera nie jest już tak dobry jak jego poprzednik, ale zapewniam was – mylili się.


ocena: 10/10
deaf
oficjalna strona: www.blind-guardian.com

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

18 czerwca 2010

My Dying Bride – As The Flower Withers [1992]

My Dying Bride - As The Flower Withers recenzja okładka review coverDebiut brytyjskiego My Dying Bride doskonale pokazuje, na czym polega porządny, odważny death metal z dodatkiem solidnych doomowych zwolnień i dobijającego klimatu. Ponura atmosfera tego krążka udziela się od razu podczas słuchania instrumentalnego „Silent Dance” i trwa już do końca albumu, tj. prawie przez 50 minut. Słychać, że muzycy nie chcieli powielać pomysłów swoich idoli (m.in. Slayer, Celtic Frost, Dead Can Dance – aż strach pomyśleć, co by wyszło z ich połączenia), tylko wyskoczyli ze świeżymi patentami na granie brutalnej muzyki, dając chociażby miejsce do popisu młodemu skrzypkowi Martinowi Powellowi. Efekt musiał powalić i tak też jest w istocie! Bardzo się to chwali, bo ambitnej muzy nigdy za wiele. W „Sear Me”, „The Bitterness And The Bereavement” i „The Return Of The Beautiful” odrobinkę (no, może odrobinkę większą odrobinkę, hehe) death’owej napierduchy wymieszano z przygnębiającym i nieco „romantycznym” klimatem, co dało nam w efekcie całkiem długie i epickie numery. Dla miłośników klasycznego death metalu bez żadnych ozdobników jest bez wątpienia „The Forever People” – największy koncertowy killer My Dying Bride. Zajebista dynamika, rozrywająca brutalność, czysta energia i sączący się z głośników czad! Doprawdy, nawet, gdy ktoś za Angolami nie przepada, to przy tym utworze pewnikiem pójdzie w tany, nie widzę innej możliwości. Szczególnie ciekawie wśród tego dostojnego death-doomowego mielenia prezentuje się dzika solówka w „Vast Choirs”, przy której człowiek zaczyna się zastanawiać, czy oni aby przypadkiem kilku rzeczy na płycie nie zaimprowizowali. Głos Aarona to wyraźny, bardzo charakterystyczny growl i świetnie pasuje do dość szorstkiej całości. Płyta nie jest taka prosta jakby się mogło wydawać, więc nie warto się zrażać i lepiej dać jej nieco więcej czasu. A wówczas już musi się spodobać!


ocena: 8/10
demo
oficjalna strona: www.mydyingbride.net

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

16 czerwca 2010

Animosity – Empires [2005]

Animosity - Empires recenzja okładka review coverŻeby nie trzymać was zbyt długo w niepewności, powiem wprost – przeciętniak w każdym calu. Takich kapel jest na pęczki, kapel, które już nauczyły się grać równo, których brzmienie nie jest garażowe, a wkładka jest w kolorze. Poza tym ciężko znaleźć cokolwiek, co by wyróżniało tych grajków. Nowoczesny death zmieszany z corem – typowy, aż się pachy pocą. Może więc choć teksty mają oryginalne? A gdzież tam – buntownicy, że strach się bać. Że świat jest do dupy, że władza kłamie (no shit, Sherlocks), że pasta do zębów jest za mało miętowa; nic tylko narzekają. Ale za to „fuck” jest w każdym kawałku, używany wielokrotnie i, jakby, z lubością. Typowa przypadłość młokosów, którzy mając możliwość wykrzyczenia się, klną jak szewcy. Gdyby jeszcze angielski był bogatszy w wulgaryzmy, a tak tylko „fuck” na prawo i lewo, więc nudą wieje i wrażenia żadnego nie robi. Muzycznie jest także przeciętnie, nie jest źle, ale taaaaak nieoryginalnie. Wokale głównie na deathową modłę, choć wrzaski też się pojawiają – nic nowego. Gitary zupełnie bez wyrazu, tyle że warsztatowo poprawnie. Riffy nawet ujdą, szkoda tylko, że solówek prawie żadnych nie ma. Sekcja jest – nic więcej powiedzieć się nie da. Cieszy za to całkiem solidna dawka napierdówki, nawet łbem ze dwa razy można zakręcić. Generalnie jednak album to stuprocentowy przeciętniacha, z kilkoma lepszymi momentami, kiedy w ogranych motywach można wychwycić jakieś świeższe zagrywki. Zakończę jednak plusem – album trwa poniżej pół godziny, więc od czasu, do czasu można go sobie zapodać. Wsio.


ocena: 5/10
deaf
Udostępnij:

14 czerwca 2010

Morgoth – Cursed [1991]

Morgoth - Cursed recenzja okładka review coverSzczytowe osiągnięcie niemieckiego death metalu? Na to wychodzi, przynajmniej jeśli patrzeć na lata 90-te. Wprawdzie konkurencję Morgoth miał zawsze kiepawą (co jest zastanawiające jak na tak 80-milionowy kraj), ale to w niczym nie umniejsza ich klasie i zajebistości. „Właściwy” debiut zespołu zrywa ze znaczącymi wpływami Death, wprowadzając na ich miejsce sporo ciekawych patentów, urozmaicających tradycyjne struktury. Co prawda kompozycje nie są już tak brutalne jak na znakomitych EPkach, ale za to zyskały na przestrzeni, stały się bardziej „podniosłe” i ciężkie. Chociaż napierduchy nadal nie brakuje (a i poziom „zadziorności” nie uległ specjalnie zmianie), to pojawiły się tu śmiałe skoki w bardziej klimatyczne, niemal doomowe rejony. Znaczy to tyle, że chłopaki często i solidnie zwalniają. Cursed jest przez to dziełem stosunkowo oryginalnym, nieprzystającym do dokonań Cannibali z jednej czy Grave z drugiej strony. Krążek jest bardzo udany i obfituje w wyjątkowo mocne kawałki. Spośród nich mnie szczególnie rusza zajebiście genialny „Sold Baptism” (przy okazji – niezły klip). Reszta również prezentuje się niczego sobie, zwłaszcza że sprawnie dobrano proporcje między szybkim i agresywnym graniem a ciężarem i zwolnieniami. Do tego refreny, które przyswaja się góra po dwóch przesłuchaniach. Warto poszukać do kolekcji!


ocena: 9/10
demo
oficjalna strona: www.morgoth-band.com

inne płyty tego wykonawcy:




Udostępnij:

12 czerwca 2010

Gorguts – Obscura [1998]

Gorguts - Obscura recenzja reviewCzy można zrobić coś świeżego w brutalnym death metalu? Zdawać by się mogło, że niewiele, ale jednak! Nowe i jakże odważne spojrzenie na ten gatunek zaprezentowali na albumie Obscura panowie z Gorguts, a zrobili to — za co należy im się szczególne uznanie — gdy metal śmierci ciągle był olewany z góry na dół, a pierwsze jaskółki zwiastujące odrodzenie dopiero pojawiały się na horyzoncie. Ta płyta to prawdziwe monstrum – ponad godzina mrocznej (brzmi to banalnie, ale trudno o lepsze słowo – sami sprawdźcie), krańcowo zeschizowanej, podupczonej jak stado wyznawców ojca Rydzyka i niebywale technicznej jazdy dla (bardzo) wytrwałych. Luc Lemay, Steeve Hurdle, Steve Cloutier i Patrick Robert stworzyli coś, o czym większość może co najwyżej pomarzyć – muzykę, którą bez długiego zastanowienia można rozpatrywać w kategoriach sztuki przez duże S. Fakt – dla sporej części słuchaczy będzie to zupełnie niezrozumiałe (na co zresztą wskazuje tytuł), a tym bardziej nieprzyswajalne, jednak ci, którzy poświęcą Obscura odpowiednio dużo czasu i wgryzą się weń, będą mieli możliwość obcowania z czymś naprawdę zjawiskowym. Kawałki mają charakter odrzucająco-hipnotyzujący, co znaczy mniej więcej tyle, że chociaż muzyka może przygniatać kaleczącym chaosem, to mimo wszystko coś każe odbiorcy do niej powracać. Co to takiego? Geniusz? A może szaleństwo w niej zawarte? Z pewnością jedno i drugie, bo czegoś tak pokręconego normalni (a tym bardziej przeciętni) ludzie stworzyć raczej by nie potrafili. Obok death-jazzowej (ten drugi człon tyczy się szczególnie sekcji rytmicznej) nawałnicy, która stanowi rdzeń materiału, przyjdzie nam się natknąć na dość zaskakujące patenty, że wspomnę tylko o bestialskim zarżnięciu skrzypiec w „Earthly Love”. Wybuchy brutalności spleciono tu (na Obscura) z frazami złowieszczo/złudnie spokojnymi, a blasty z delikatnymi basowymi plecionkami. Efekt jest powalający – prująca zmysły narkotyczna improwizacja. A jeśli dołożymy do tego jeszcze nie dający miejsca na złapanie oddechu klimat krążka… Brzmienie jest hmmm… osobliwe, z wysuniętym basem i pozornie rozmytymi gitarami. Na początku może stwarzać barierę utrudniającą słuchanie, ale zapewniam, że można się do niego przyzwyczaić/przekonać, a po kilku przesłuchaniach wręcz nie będzie można sobie wyobrazić lepszej oprawy dla tych dźwięków. Trzecia płyta Kanadyjczyków to muzyka do odkrywania latami – wystarczy odrobina chęci, a przy każdym kolejnym przesłuchaniu wychwycie coś nowego, dotychczas niedostrzeżonego. Gorguts stworzyli na tym albumie nową jakość w death metalu, jednak tylko garstka podążyła tą drogą. Chcecie sprawdzić dlaczego?


ocena: 10/10
demo
oficjalna strona: www.gorguts.com

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:

Udostępnij:

10 czerwca 2010

Devin Townsend – Terria [2001]

Devin Townsend - Terria recenzja okładka review coverO tym, że Devin Townsend to popieprzony geniusz i ekscentryk, muzyczny odpowiednik Salvadora Dali wiedzą wszyscy. Wiedzą o tym nawet niemowlaki, bo im mamy do snu opowiadają historie o Devinie i jego kuriozalnie baśniowej twórczości pochodzącej z innych wymiarów czasu i przestrzeni. Pochodzący z 2001 roku album Terria nie jest w najmniejszym nawet stopniu zaprzeczeniem tego stwierdzenia, jest jego stuprocentową konfirmacją. Terria to album dla ludzi inteligentnych z nieco surrealistycznym poczuciem humoru, trochę w stylu Monty Pythona. Więc jeśli jesteś na bakier z Pythonami, to możesz sobie spokojnie odpuścić ten album, bo wyda ci się nudny, niespójny, pokraczny i w ogóle dla pojebów. Jeśli jednak chodzisz w koszulkach z „Nobody expects the Spanish Inquisition!” i wiesz, jaka jest prędkość lotu jaskółki bez obciążenia, to może — a nawet na pewno — jest to muzyka dla ciebie. Tylko sobie nie schlebiajcie tym za bardzo młokosy, bo i tak ciencyście w uszach. Za to muzyka jest gruba, oj gruba. O ile poprzedni „Physicist” był albumem bardzo młodzieńczym i ekspresyjnym, którego wszystkie kompozycje oscylowały w jednym, dość wyścigowym, klimacie, o tyle Terria jest dziełem wyraźnie dojrzalszym (choć zapewne nagranym na kwasie ;]) i różnorodnym. Ma jednak w sobie coś z genialnego szaleństwa… prawdę powiedziawszy rzekłbym, że ma go sporo. Na pierwsze przesłuchanie, teksty wydają się głupie i bełkotliwe, dotyczące bliżej nieokreślonych wydarzeń, jest jednak w nich coś, co każe na nie spojrzeć, jak na koany, abstrakcje burzące ego – The message is; „THERE IS NO MESSAGE”. Po jakimś czasie dochodzi się do przekonania, że teksty pachną oświeceniem. Oświeceniem w polewie sarkastyczno-psychodelicznej. Mówiąc wprost – gość robi sobie ze słuchacza — szczególnie tego „prawdziwego znawcy” — jaja, tym większe, im bardziej ów delikwent próbuje być poważ(a)ny. Jeśli jednak przejrzysz ten dowcip, zrozumiesz, że ma facet łeb na karku. Ma też dar w łapach, bo jak inaczej nazwać to, co wyczynia ze sprzętem. Największa różnica dotyczy właśnie strony instrumentalnej, tego, jak muzyka została skomponowana i zagrana, jak dorosła. Muzyka nie jest już tak ujednolicona, poszczególne kawałki prezentują całe spektrum temp i temperamentów. Są oczywiście utwory szybsze, w swym charakterze podobne do tych z „Physicist”, są też ballady, są w końcu instrumentalne popisy, z najlepszym na płycie i jednym z najwspanialszych w historii metalu w ogóle, solosów gitarowych w „Deep Peace". Słowa nie są w stanie oddać nawet ułamka wielkości tego dzieła, więc nawet nie będę próbował. Patrzę teraz na listę ścieżek i trudno mi jest wybrać te, które podobają mi się bardziej niż pozostałe. Cały album rozpierdala – face it. „Earth Day” rozmachem, „Canada” kapitalną zwrotką (?), którą się śpiewa z Devinem, „Deep Peace” owym boskim solosem, „The Fluke” i „Nobody’s Here” melodiami i zmianami nastroju. Mówię poważnie – płyta nie ma słabych stron, a każdy kawałek, którykolwiek by wybrać, może stać się tym najlepszym. W każdym można odnaleźć porozrzucane bez ładu fragmenty geniuszu, więc zaskoczenie może przyjść znienacka, wtedy gdy się go (ale tylko trochę) spodziewamy. Urok albumu polega na tym, że muzyka nie jest w najmniejszym stopniu przewidywalna, nawet na zasadzie kontrapozycji. Dzieło wieńczy doskonała realizacja, czyste i soczyste brzmienie, głębokie, pełne basy, wyraziste instrumenty i „organiczność” muzyki. Album doskonały, dla ludzi z olejem w głowie.


ocena: 10/10
deaf
oficjalna strona: www.hevydevy.com

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:

Udostępnij:

8 czerwca 2010

Dies Irae - Sculpture Of Stone [2004]

Dies Irae - Sculpture Of Stone recenzja reviewOstatnia płyta Dies Irae jest tą najlepszą w dorobku grupy – niby prosta konstatacja, ale nie wszystko musi być tu oczywiste. Raz, że przebicie wcześniejszych nie było specjalnie trudne, biorąc pod uwagę ich poziom, dwa, że najlepsza wśród nieciekawych wcale nie oznacza od razu, że dobra. Dlatego z niemałym zdziwieniem przyjąłem fakt, iż Sculpture Of Stone to krążek więcej niż dobry, który nie dość, że potrafi zainteresować, to całkiem nieźle wypada na tle innych polskich death’owych kapel. Na ten stan wpływają przede wszystkim dwie cechy albumu: melodyjność oraz ilość i jakość solówek – bez nich mielibyśmy do czynienia tylko z dobrze zagranym, ale przeciętnym death metalem typu średnia krajowa. To dzięki porządnym gitarowym popisom muzyka nabrała wyrazistości, stała się bardziej charakterystyczna, zaczepna i ciekawsza dla potencjalnego odbiorcy. Trzeba otwarcie przyznać, że niewielu w polskiej ziemi, tak jak Hiro, potrafi zagrać solówki bez technicznych skrótów i uproszczeń. A że na poprzednich płytach Dies Irae tak nie błyszczał, to pewnie wina słabego podkładu. Na Sculpture Of Stone wszystkie elementy już szczęśliwie trzymają się kupy. Panowie najlepiej radzą sobie w średnich tempach, wtedy gdy brzmią ciężko, masywnie i czytelnie (bo z Hertz’a), a riffy zawierają odpowiednią dawkę chwytliwości. Równo i z pomysłem. Tak zbudowanych kawałków jest najwięcej – to one są najbardziej atrakcyjne i wypadają najbardziej przekonująco. Sprawa jest prosta – im dalej od napierdalanki (nie jest jej dużo — trochę w „Trapped In The Emptiness” i „Sculpture Of Stone” — ale można by ją zupełnie zlikwidować) i tępoty Vadera, tym dla nich lepiej. Ale bez skrajności, bo słabo wypada wolny „The Beginning Of Sin”, który jest gluciany, monotonny i nużący. W nim też najdotkliwiej objawia się jeden z większych minusów zespołu – wokal. O ile do wrzasków nie mam zastrzeżeń, to growl Novego zawsze mnie męczył – tu jest bez zmian. Dobrze, że chłop to nadrabia sprawnie przebierając palcami po gryfie i wybijając się od czasu do czasu ze ściany gitar. Nie ma tu wielkiej filozofii i szalonego kombinatorstwa, jest za to rzetelne podejście do muzycznej materii, co sprawia, że do takiego „Beyond All Dimensions” czy „Unrevealed By Words” wraca się z przyjemnością, a sam krążek zasługuje na uznanie.


ocena: 8/10
demo

podobne płyty:

Udostępnij:

6 czerwca 2010

Sinister – Aggressive Measures [1998]

Sinister - Aggressive Measures recenzja reviewCzwarta płyta brutali z Sinister nie jest może — a nawet na pewno! — ich najpopularniejszym osiągnięciem, ale bez wątpienia nie można jej określić mianem słabej czy też nieudanej. Ba! Dla mnie to ich najlepszy, zdecydowanie przewyższający klasyczne dokonania, najbardziej atrakcyjny krążek, a wszelkie utyskiwania oparte na tym, że jest „już bez Mike’a” mam głęboko w dupie – koleś był jak najbardziej do zastąpienia, a ten album tego dowodzi. Aggressive Measures posiada wszystkie cechy porządnego Sinistera: kiczowate i raczej zbędne intro, sporo (oczywiście jak na ledwie półgodzinny krążek) przyjemnego death’owego napierdalania, niskie, lekko „bulgoczące” wokale i trochę ciężarnego walcowania („Blood Follows The Blood” jest tego najlepszym przykładem). Choć muzykę Holendrów należy traktować w kategoriach brutalnego, nieprzesadnie wymagającego wyziewu, znajdziemy tu kupę — a na pewno więcej niż na poprzednich płytach — wpadających w ucho riffów i zaskakująco „skocznych” melodii. Czepliwe są również nawiązujące do starych, dobrych czasów refreny utworów („poznaj numer po refrenie”), które bardzo ułatwiają szybkie przyswojenie materiału. Znajdziemy je w „Beyond The Superstition”, „Into The Forgotten” (mój ulubiony), „Enslave The Weak” i „Fake Redemption”. Solówki zdarzają się rzadko i - w przeważającej części - są to totalne molesty, ale jest jeden fajny wyjątek w postaci bardzo klimatycznego i melodyjnego popisu w „Emerged With Hate” (2:37 - najkrótszy numer na płycie). Solidne wokale Erica — bardzo głębokie i czytelne — w znakomity sposób dopełniają obrazu tej agresywnej sieczki. Brutalny death metal bez udziwnień i słodziutkiego brzmienia. – Na zakrapiane imprezki i jako podkład do dewastacji – jak znalazł!


ocena: 8/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/SinisterOfficial

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

4 czerwca 2010

Amaseffer – Slaves For Life [2008]

Amaseffer - Slaves For Life recenzja okładka review coverCzas na coś prostszego – muzykę lekką, łatwą i przyjemną. Muzykę, która nie zmusza słuchacza do wytężania swoich szarych komórek, nie przepala obwodów swoją ponadprzeciętną złożonością, nie dewastuje aparatu słuchu intensywnością ani nie skręca kiszek ilością decybeli. Muzykę w sam raz na niedzielne popołudnie, kiedy Kubica już swoje wyjeździł (a Borowczyk wygadał), ruszać dupska nam się z domu nie chce, a książkę się przed chwilą skończyło. Muzykę do relaksu. Czasami i tak trzeba, choćby po to, by móc później docenić zniszczenie serwowane przez kapele pokroju Deception, Krisiun czy Immolation – żeby się odnieść tylko do ostatnich recenzji. Ja Amaseffer słucham bez specjalnego powodu – po prostu mi się podoba. Ale jest jedno „ale” – nawet wtedy muszę mieć odpowiedni nastrój. Przy całej swojej lekkości i przyjemności, jest to jednak materiał specyficzny, który nie zawsze pasuje do chwili, nie jest uniwersalny. Już sama długość płyty sprawia, że wypada nad nią przysiąść (albo słuchać wybranych fragmentów). Także tematyka poruszana w tekstach do najoczywistszych nie należy – trzeba mieć ochotę posłuchać o losach Izraelitów. Chyba, że komuś teksty zupełnie w niczym nie wadzą. Na sam koniec pozostaje rzecz najbardziej istotna, a mianowicie sama stylistyka. Koncepcja albumu i teksty narzucają w pewien sposób bliskowschodnią melodykę i poetykę utworów. Jest więc sporo tradycyjnie brzmiących zaśpiewów wykonywanych przez solistów, narracji oraz instrumentalnych pasaży i interludiów. Mnogość tych operowych elementów w oczywisty sposób wpływa na kształt albumu i decyduje o jego wyjątkowości. Amaseffer w pewnym stopniu przypomina Orphaned Land, choć jest od niego łagodniejszy, delikatniejszy, mniej skomplikowany. Porusza się jednak w podobnym uniwersum i posiłkuje podobnymi technikami. Także i tu mamy do czynienia z mocno zakorzenionym w bliskowschodniej tradycji progu z elementami symfonii. Spora w tym zasługa udzielającego się wokalnie Matsa Levena, znanego choćby z Theriona. Powiem to z pełną odpowiedzialnością – swoim talentem dodał krążkowi kilka punktów, a muzyce wyrazistości i niepowtarzalnego zabarwienia. Nie wypada też nie wspomnieć popisów gitarzystów, którzy odwalili kawał porządnej roboty nagrywając epickie ścieżki, często okraszane fantastycznymi solówkami. I właśnie solówki i wokale Matsa uznałbym za najbardziej wartościowe składowe Slaves For Life. Całkiem poprawnie wygląda także strona kompozytorska – utwory przyciągają melodyjnością i rozmachem. Na minus zapisałbym nieco przegiętą długość (78 minut!) oraz wspomnianą specyficzność, która sprawia, że po album sięga się średnio często. Mimo wszystko porządny krążek.


ocena: 7,5/10
deaf
oficjalna strona: www.amaseffer.com

podobne płyty:

Udostępnij:

2 czerwca 2010

Hypocrisy – Virus [2005]

Hypocrisy - Virus recenzja okładka review coverVirus, 10 album Hypocrisy, powstał w błyskawicznym tempie, a także w nomen omen trudnym okresie dla zespołu, ponieważ pokład opuścił jeden z założycieli, Lars Szoke. Larsa zastąpił znany doskonale fanom brutalnych dźwięków Horgh z Immortal. No, taka zmiana mogła wpłynąć na muzykę Szwedów. Wpłynęła i to bardzo pozytywnie! Virus jest wielkim albumem, w 100% dopracowanym, pełnym nowych rozwiązań, pomysłów i tysięcy ton energii. Virus to 11 soczystych death metalowych tracków. Po arcy krótkim intrze następuje pierwszy atak w postaci „War Path” – druzgocący atak! Szwedzi od dawna nie grali tak szybko i tak brutalnie, przy jednoczesnym zachowaniu tych powalających, firmowych melodii. Kolejny „Scrutinized” jest może ciut wolniejszy, ale za to cięższy i zawierający więcej technicznych smaczków. Przy czwórce czas na jeden z doomowych wolniaków Hypocrisy, czy jak niektórzy wolą epickich utworów. Wspaniały kawałek, bardzo obfity w świdrujące melodie i z porywającym refrenem. Brnąc dalej pod numerem 5 kryje się jeden z najostrzejszych toporów na tej płycie „Craving For Another Killing”, bardzo szybki utwór, zarówno gitarowo jak i pod względem bębnów. Do brutalizerów trzeba zdecydowanie zaliczyć jeszcze „Blooddrenched”, który jest jednym z najszybszych, a być może i najszybszą kompozycją w całej dyskografii Hypocrisy. Muszę koniecznie wspomnieć o ostatnim numerze „Living To Die”, utwór należy do wolniejszych, ma niesamowity klimat, bardzo smutny, wręcz dołujący. Różni się od pozostałych tym, że w całości występuje tu czysty śpiew, większa ilość klawiszy i jakby mały industrialny posmak. Reasumując Virus to zarówno jeden z najostrzejszych, najszybszych jak i najbardziej melodyjnych albumów Hypocrisy, obfitujący w dużą ilość technicznych i dzikich kąsków, a także w wiele kapitalnych refrenów. W porównaniu z poprzednikiem jest dla mnie lepszy (choć tamtemu też nic nie brakuje). O ile „The Arrival” posiada mnóstwo urzekających linii melodycznych, o tyle na Virusie są one jeszcze lepsze, bardziej pogmatwane i bardziej sondują zmysły. A! zapomniałbym, ten album przynosi nam jeszcze jedną i to bardzo dużą niespodziankę, mianowicie Peter umieścił we wkładce teksty!!! Aby już nie wydłużać zakończę słowami szanownego kolegi Demo: „Virus to ich „The Final Chapter” XXI wieku” – i tak niewątpliwie jest.


ocena: 10/10
corpse
oficjalna strona: www.hypocrisy.tv

inne płyty tego wykonawcy:


Udostępnij: