Dzięki demówce i debiutowi Sunrise wyrobili sobie na scenie całkiem niezłą markę; problem w tym, że głównie poza granicami kraju i w kręgach innych niż metalowe. W Polsce zawsze mieli pod górkę, bo ich muzyka śmiało wychodziła poza sztywne schematy i nie poddawała się jednoznacznej kategoryzacji. Dla gatunkowych purystów, nieważne z której strony barykady, było w niej za dużo elementów „obcych” i nie do strawienia – zespół był równym stopniu „zbyt metalowy” dla hardcore’owców co „zbyt hardcore’owy” dla metalowców. A że muzyka była zajebista, to już mało kogo obchodziło…
Child Of Eternity to świadectwo rozwoju, wysokich umiejętności oraz odwagi Sunrise. Materiał z jednej strony w dojrzały sposób kontynuuje wątki z „Generation Of Sleepwalkers”, z drugiej zaś znacząco się od niego różni i wprowadza kilka zupełnie nowych elementów. Zespół skorygował styl i wprowadził do niego więcej elementów melodyjnego death metalu (Carcass, At The Gates, Eucharist), nie rezygnując przy tym z hardcore’owego trzonu, stąd też album jest nieco szybszy od poprzedniego (blastów nie uświadczymy), bardziej różnorodny, wyrazisty, ciekawiej zaaranżowany oraz łatwiejszy w odbiorze. Ogromne wrażenie robi to, jak chłopaki zarządzają kontrastami i dynamiką utworów – dzięki doskonale wyważonym zmianom tempa i nastroju na Child Of Eternity nie ma mowy o przestojach czy nudzie. Bardzo żałuję, że nigdy nie było mi dane zobaczyć Sunrise na żywo, bo breakdowny w „Cursed” (absolutnie genialny numer!) czy zwłaszcza „Last Gours Of Torment” urywają łeb przy samej dupie.
Na Child Of Eternity każdy kawałek ma swój indywidualny charakter, odróżnia się od pozostałych, a mimo to całość jest spójna, nawet, gdy na pierwszy rzut ucha może sprawiać inne wrażenie. Z każdego też bije świeżość, czysta energia (no, tu jest jeden wyjątek), zaangażowanie (wystarczy się wsłuchać w świetne wokale Patryka) i duży ładunek emocjonalny. Album brzmi zajebiście szczerze i autentycznie (Jacek Regulski wycisnął z Sunrise wszystko co najlepsze) i na pewno jest to jeden głównych z powodów, dla których do tej płyty wraca się tak chętnie i tak często.
Wspomniałem wcześniej o odwadze Sunrise. Zespół w kilku miejscach zaryzykował — czy to wrzucając akustyczną miniaturę przed jeden z najbardziej agresywnych numerów, czy podkładając klawisze pod wściekle piłujące riffy w „Legacy” — i wyszedł z tych prób/eksperymentów obronną ręką, bo koniec końców te zabiegi uczyniły Child Of Eternity dziełem bardziej wielowymiarowym.
Minusy… Pierwszy i ostatni widać zaraz po wrzuceniu płyty do strugary – całość (sześć regularnych utworów i miniatura) trwa zaledwie 25 minut, a zatem jest jeszcze krótsza od krótkiego przecież debiutu. Z tego też względu krążek jest często traktowany jako zwykła epka/zapchajdziura, podczas gdy mamy do czynienia z pełnowartościowym wydawnictwem (co chłopaki sami podkreślali w wywiadach).
Jeśli nie wynikało to dostatecznie jasno z powyższego tekstu, to spróbuję tak: Child Of Eternity to fantastyczny, w dodatku pionierski (bo terminy metalcore/deathcore były u nas praktycznie nieznane, w dodatku znaczyły co innego niż obecnie) i zajebiście angażujący materiał, który w Polsce nie ma sobie równych. Albo jeszcze inaczej: to najlepsza płyta z melodyjnym death metalem (w wielkim uproszczeniu), jaka powstała w tym kraju.
ocena: 9/10
demo
inne płyty tego wykonawcy:
„Not metal enough” – tak brzmiała krótka, lakoniczna wiadomość od bogów Metal Archives, gdy to natykając się całkiem przypadkowo na szwedzki zespół chciałem go dodać wraz z debiutanckim albumem do Archiwów. Zatem co ja tutaj chcę wam wcisnąć? ABBĘ? Nic bardziej mylnego.
Napalmowych eksperymentów część druga. Druga i w zasadzie ostatnia, bo w paru miejscach na Inside The Torn Apart pojawiają się jaskółki (europejskie, bez obciążenia) zwiastujące rychły powrót zespołu do grania szybkiego i brutalnego. Jednocześnie z kolejnymi utworami Brytole dają jasno do zrozumienia, że nie należy się po nich spodziewać powtórki ze
Bez rewolty, ale z jajami – tak pokrótce można opisać piąty duży krążek The Dillinger Escape Plan, liderów wszystkiego, co załapuje się pod math-core. Chwalenie tego nietuzinkowego zespołu przychodzi mi bez wysiłku, ale nie ma się czemu dziwić, bo po raz kolejny dostarczyli światu solidną porcję kapitalnych utworów. Ba! Piosenek, bo Amerykanie wzorem (?) Mastodon postawili na ogromną przebojowość i niezwykłą przystępność nowej muzyki, czyniąc ją wyraźnie prostszą, taką lajtową i „listener-friendly”. I wcale nie pierdolę tu od rzeczy, zaślepiony uwielbieniem dla tej kapeli! O ile na poprzednich krążkach ewidentnych hiciorów było w porywach do trzech, to na One Of Us Is The Killer przynajmniej połowa kawałków wpada w ucho przy pierwszym przesłuchaniu (a taki „Nothing’s Funny” chwytliwością bije wszelkie rekordy), a po paru kolejnych – takich przebojów wyłania się już osiem. Osiągnięcie to doprawdy imponujące i powinno mieć przełożenie na wyniki sprzedaży, gdyby nie jedno istotne ale. Ta muzyka ciągle jest zbyt ekstremalna i popierdolona (grają prościej, to owszem, ale zważcie z jakiego poziomu zeszli) dla przeciętnego odbiorcy radiowej papki. Natomiast już każdemu średnio zorientowanemu w ostrzejszych dźwiękach człekowi gęba nie będzie się zamykała przy refrenach (warto tu przywołać zwłaszcza doprawiony samplami „Paranoia Shields”, no i oczywiście powalający „Nothing's Funny”), a radochy z albumu będzie miał po pachy. Do takiego materiału można wracać wciąż i wciąż, pomstując jednocześnie na twórców, że przygotowali go zaledwie 40 minut. Niewiele, ale ile się przez ten czas dzieje! Ile w tym lekkości i zabawy stylami! A jakie cuda z głosem wyczynia Greg Puciato, którego gardło stanowi o sile najbardziej nośnych utworów! Rewelacja! NSA i CIA mi świadkami. Przy całej przebojowości One Of Us Is The Killer na płycie zabrakło mi tylko jakiegoś dłuższego klimatycznego odjazdu na wyciszenie, jak to było z pamiętnymi „Mouth Of Ghosts” i „Parasitic Twins” – to przesądziło o braku najwyższej oceny, bo więcej zastrzeżeń nie mam i krążka mogę słuchać w kółko jak pojebany.
Dziś będzie krótko, bo i opisywanego materiału ledwie dwadzieścia minut. Ale to akurat zaleta tej produkcji. A w związku z tym, że mamy dziś Walentynki i chce mi się dzielić bulgocącą we mnie miłością i dobrem, pochylę się nad tym, pożałowania godnym, albumikiem. Więc zaczynam, [czas na fanfary oraz werble] a do odpowiedzi zapraszam Taste The Void – francuski kwartet grający post-hardcore zmiksowany z blackiem i doomem. I pewnie czymś jeszcze więcej, ale ja tego nie znam i nie chcę znać. Coś w sam raz dla mew i emo, jak mniemam. Teraz już nie macie najmniejszych wątpliwości, co o wydawnictwie sądzę. I co wy powinniście sądzić. Kupuję jeszcze to, że dla niektórych takie klimaty mogą wydać się ciekawe, ale na pewno nie kupię, że nawet fani takiej muzy łykną wszystkie słabości i niedoróbki Sun’s Heat. Muzyka prosta jak to tylko się da, żeby w ogóle móc mówić o muzyce a nie o klekotaniu diesla, brzmienie gorsze niż jakość chińskich zabawek z lat 90tych (ale to pewnie kolejny, niedoceniany przeze mnie, środek artystycznego wyrazu), warsztat ustępuje miejsca nawet szopie najbardziej dziadowego chłopa z lubelszczyzny – słowem bida. Ale to może ja się nie znam, może takie cuda to nie dla mnie i pereł rzuconych mi przed oczy nie widzę – bom wieprz. A może to jest jednak aż tak kiepskie. Niech w mojej obronie świadczy również to, że na dwadzieścia minut albumu, niemal czterominutowy utwór to instrumental. Pewnie dlatego, że w głowach Francuzów było tyyyyle pomysłów. Mamy taką niepisaną (już pisaną – przyp. demo) zasadę, że epek raczej nie oceniamy. I niech to też kurwa świadczy o tym, jakim dziełem Sun’s Heat jest. Ale okładka jest całkiem fajna.
Bone Dance mają fuksa, bo w ekipie Considered Dead to ja mam największą tolerancję na hard core’owe wynalazki. Niewiele to jednak pomogło zespołowi, bo ich materiał straszliwie mnie wymęczył. Trwa to tylko odrobinę ponad 35 minut, jednak i tyle niełatwo wysiedzieć do końca, o zapamiętaniu czegoś fajnego nie wspominając. Wbrew pozorom i tendencjom na scenie Amerykanie nie grają czegoś wyjątkowo zakręconego, nieprzystępnego – co to to nie. Oni grają dla bardzo hermetycznego grona odbiorców, albo po prostu… nieatrakcyjnie. Ja się skłaniam ku tej drugiej opcji, a mam po temu solidne podstawy – każdy numer na selftajtlu Bone Dance sprawia wrażenie podobnego do pozostałych, trudno doszukać się w nich jakichś wyróżników, ciekawostek, odrobiny energii, polotu, pierdolnięcia… Monotonna rytmika, jednostajny wokal, średnie tempa – w kółko jedno i to samo, bez sensownych urozmaiceń (w każdym razie drobne elementy sludge nie pomagają). Nudzi się to szybciej niż kolejne odcinki „Mody Na Sukces”. Ponadto w paru momentach chłopaki brzmią jakby chcieli nawiązać do Converge, Mastodon czy innych szalonych miotaczy, ale to jest tak bardzo poza ich zasięgiem, że czym prędzej powinni stłamsić w sobie takie pomysły. Nie wykluczam, że w pewnych kręgach muzyka Bone Dance może się spodobać, tylko ja akurat do takich nie należę, co więcej – nie mam zamiaru się za takimi rozglądać. Nawet ewentualne zaangażowanie ideologiczne nic by tu nie dało, bo do przeczytania tekstów powinna zachęcić oprawa dźwiękowa. Takim nudzeniem tego nikt nie dokona.
Jak to miło, gdy wszystko jest tak klarowne, jak w przypadku Option Paralysis! Czwarta płyta The Dillinger Escape Plan to strzał w dziesiątkę (w tym taką, jak poniżej), przy czym ta konstatacja nie wymaga nawet jednego pełnego przesłuchania albumu. Amerykanie zaczynają zajebiście już od pierwszych dzikich dźwięków „Farewell, Mona Lisa”, a później ten poziom tylko utrzymują – aż do zaprawionego bluesem „Parasitic Twins”. Żeby to się chociaż dało do czegoś przypieprzyć, ale nie – wszystko jest tip-top! Jestem przekonany, że spora w tym zasługa przeogromnej przystępności materiału, której w tym wypadku absolutnie nie powinno się utożsamiać z pójściem w prostotę czy wymięknięciem podmiotów grających. Na Option Paralysis także te najbardziej zawiłe i ekstremalne fragmenty mają w sobie dość lekkości, żeby je szybko zapamiętać i zwyczajnie się nimi cieszyć. Dzięki temu czas z płytą upływa błyskawicznie – od jednego rajcownego numeru do następnego (i tak przez nieco ponad 40 minut), a my mamy świadomość, że nie obcujemy z byle sezonową popeliną, tylko ambitnym wytworem kilku amerykańskich czubków. Oczywiście krążek nie jest powtórką z poprzednich, bo chłopaki konkretnie zmieniają się w ramach swego stylu. A że jest on na zajebiście szeroki i pojemy, to póki co nie ma mowy o zabrnięciu w ślepy zaułek czy autoplagiacie. Moi mili, The Dillinger Escape Plan to w tej chwili zespół w pełni dojrzały, który potrafi taśmowo tworzyć fajne, dalekie od banału piosenki, w których ekstrema wciąż jest namacalna, a to w mojej opinii wystarczy, żeby nazwać ich bandem wyjątkowym. I pomyśleć, że jeszcze niedawno (na etapie
Jak na ponad dekadę grania, szwajcarski Yog nie może się poszczycić wieloma sukcesami. Eee… jakimikolwiek sukcesami. Opisywany krążek to dopiero ich drugi pełny album, o poprzednim — „Years Of Nowhere” z 2007 — w Polsce słyszały może ze trzy osoby, a i to pewnie przypadkiem, lewym uchem i przez ścianę. Half The Sky, o czym jestem przekonany, dużo większej popularności im nie przysporzy, choć akurat mogłoby być inaczej, bo to kawałek dobrze brzmiącego (ostro i ciężko) i z wyczuciem zagranego hałasu a’la rozmaite świry z Relapse. To skrajnie działająca na układ nerwowy mieszanka histerycznego hard core z nowoczesnym grindem i paroma technicznymi pojebaństwami, w której ciągle coś się dzieje. Notoryczne zmiany tempa, łamanie rytmów, męcząca schizofrenicznymi riffami gitara, dysonansowe rozjazdy, totalne wahania nastroju i wściekle drący mordę wokalista – tak to się mniej więcej prezentuje. The Dillinger Escape Plan, Converge, Botch, The End, Burnt By The Sun – jeśli nie odstraszają was te nazwy, to spokojnie możecie sięgnąć po Yog. Chłopaki tłuką i krzyczą pod wyraźnym wpływem wymienionych kapel i chociaż to jeeeszcze nie ten poziom, to ich muzyka w dawce zawartej na krążku (niecałe pół godziny) może się naprawdę podobać. Należy przy tym zaznaczyć, że Yog prezentują raczej radykalne oblicze takiego grania i wszelkie zmiękczenia (zaśpiewy czystym głosem, melodyjki, ambientowe plumkania, smutne klimaciki…) są im zdecydowanie obce. Agresywność tego materiału w dużym stopniu nakręca wokalista, który wrzeszczy jakby mu właśnie odmówili kredytu, ale robi to niestety dość jednowymiarowo. Trochę urozmaiceń — choćby jakiś głęboki bulgot w wolniejszych partiach — by nie zaszkodziło, a kawałkom z pewnością nie ubyłoby brutalności. A jak już to poprawią, to powinni pogłówkować nad wypracowaniem czegoś, dzięki czemu staną się w jakiś sposób rozpoznawalni. Na razie jest spoko, ale muszą się pilnować.
Kolejny to już raz okazuje się, że mam większe niż demo cojones, albo — jak pewnie powie sam wywołany — mam więcej czasu. Jak by nie było, kolejną perełkę orientalnego grania recenzuję ja. Z tym wszakże, że — podobnie jak w tym starym dowcipie radzieckim — nie perełkę a „piątaka”, nie orientalnego a do bólu szwajcarskiego (powoli zaczyna być to synonim bezpłciowości) i nie grania, tylko w miarę strawnego hałasowania. Czy nie można wziąć przykładu z Coronera, Samaela (choć może Uciekający muzycy mogą być na nich za młodzi) bądź Punisha? Nie da się nagrać czegoś naprawdę dobrego, czegoś co pozostanie w głowie dłużej niż do wybrzmienia ostatniego dźwięku? Odnoszę bowiem wrażenie, że takiego Eskeype’a to teraz jest wszędzie pod dostatkiem, wystarczy na dwie Afryki i cztery Haiti. Nie orientuję się przesadnie w tym nowoczesnym bagienku, ale coś mi się zdaje, że nagrywa się teraz takiego „nowoczesnego” metalu w chuj i jeszcze odrobinę, a efekt jest taki, jak już wspomniałem – płyta się kończy, a człowiek nie jest w stanie przypomnieć sobie choćby jednego utworu. O Legacy Of Truth nie mogę powiedzieć dwóch rzeczy – że jest źle zagrane i wyprodukowane. Ale chyba nie chodzi o to, by jedynymi atutami płyty były nie najgorsze umiejętności grajków oraz dobra, solidna realizacja. Zacznę od końca i ujmę to tak – nie wyobrażam sobie, by w dobie dziecinnie łatwego dostępu do profesjonalnego studia nagraniowego, realizacja mogła być na innym, niż dobrym, poziomie. Co się zaś tyczy grania, to mam na myśli przede wszystkim wychwytywalną łatwość posługiwania się sprzętem. Nie przekłada się to niestety na większą niż przeciętną jakość samych kompozycji. Jak to się mówi – na nic babie cycki duże, kiedy habit ma na skórze. Dobrze grać to trzeba mieć co, przede wszystkim. A tak się jakoś składa, że grania jest tu umiarkowanie, ot, kilka solówek, parę ciekawszych riffów, trochę młócki i tyle. Mówiąc krótko jest melodyjnie, ze sporą dawką skandynawskiej szkoły gitarowej, czasami folkowo – taki nowoczesny galimatias, raczej lekko i łatwo. A szkoda, bo pewna część pomysłów jest naprawdę dobra, zaś umiejętności — co już wspomniałem — zachęcają do lepszego ich zagospodarowania. Oj, sorki, przypomniałem sobie o jeszcze jednym plusie – wokalista nauczył się grać na skrzypcach i wykorzystuje to kilkukrotnie, co nawet się sprawdza. Tym niemniej, wrażenia po lekturze tego dość długiego krążka mam mieszane. Niby poprawnie, niby można posłuchać, ale pytanie ciśnie się takie: dlaczego akurat właśnie Eskeype’a? Jest mnóstwo kapel, które potrafią nowoczesne granie zrobić lepiej. Tyle.
Bardzo ciekawie miksowały się moje odczucia względem Ire Works podczas pierwszego odsłuchu zaraz po premierze płytki – na zmianę pojawiały się refleksje, że „to już było”, które po chwili ustępowały miejsca „a to coś nowego”. Czyżby więc The Dillinger Escape Plan zaczęli zjadać swój ogon? Nic podobnego! To po prostu wypracowany i szybko rozpoznawalny styl Amerykanów. Powtarzają się tylko w jednym – ich krążki za każdym razem powalają. Nie inaczej jest z tym albumem – utwory skrzą się od połączenia skrajnie różnych pomysłów, są wyładowane sprzecznymi emocjami i dalekie od banału. Podobnie jak na
Dziś, zupełnie z partyzanta, debiutancki krążek dzielnych Francuzów z Mindlag Project. Mindlag Project — bo tak się nazywa ten album — to solidny kawał (prawie 70 minut) nowoczesnego thrashu (nieco nawet zakombinowanego) obficie czerpiącego z core’owych tradycji oraz melodyjności szwedzkiej sceny death. Ale to nie koniec niespodzianek jakie mają w zanadrzu potomkowie Assurancetourixa – w skład zespołu wchodzi pełnoetatowy wiolonczelista, szkoda tylko, że prawie w ogóle go nie słychać. Niby coś tam chłopak piłuje, stara się jak umie, ale gówno z tego wychodzi, bo instrument ginie pomiędzy pozostałymi (a może jednak w ogóle nie gra…). Pomysł dobry, realizacja niestety dużo słabsza – więc lekcja na przyszłość, chłopaki, by nad produkcją przysiąść i nie skąpić kasy, w końcu nie jesteście ze Szkocji. Za to brzmienie i wyrazistość gitar jest kapitalna, czasami nawet za bardzo, bo tu i ówdzie zjada wokale. Nie jest to wielki problem, gitary są bowiem jedną z mocniejszych stron wydawnictwa, toteż można taki „mankament” zaakceptować. Szybkie, elektryzujące, skoczne i bardzo melodyjne riffy oraz w pizdu mocarnych solówek – gitary za każdym razem brzmią dobrze i rozkręcają imprezkę. A dzieje się wiele, bardzo wiele. Muzyka jest barwna, różnorodna i bardzo koncertowa, choć zdarzają się także kawałki bardziej stonowane, wolne i lekko zmulone. Moi ulubieńcy to „Noctambule…”, „Cerbera” (superowe gitary, aż zwija włosy pod pachami :)), „Charisme egyptien”, „Jon de Grimpclat” oraz „Le detour”. Zaskoczeniem może być, że płyta nagrana jest po francusku, a — jak wszyscy wiedzą — ten język nadaje się dobrze tylko do kapitulowania. Dlatego jeszcze bardziej zaskakuje, iż jednak trzyma się i nawet pasuje do muzyki. Może dwa, trzy razy jego brzmienie gniecie w uszach i wywołuje łzawienie – poza tymi kilkoma momentami, zupełnie na serio, wytrzymuje w połączeniu z dość agresywną i żywiołową muzyką. Z wokalami jest, niestety, jeden poważniejszy kłopot. Czyste linie. Nie wiem, czy tylko mnie tak mierzwią, ale powiedziałbym, że połowa ścieżek mogłaby zostać wycięta bez utraty ducha muzyki. Nie mówię, że kolega nie potrafi śpiewać — co to, to nie — głos ma zupełnie dobry, nie fałszuje, nawet wyciąga wyższe partie. Kompozycje są jednak takie, że nawet dobry wokal irytuje i przywodzi na myśl przyśpiewki podpitego typka. Jeśli już chłopak ma śpiewać, to niech kompozytor postara się o dobre wykorzystanie jego talentu. I to chyba jedyna uwaga do kompozycji, patrząc całościowo bowiem, są one naprawdę dobre. Jak już bowiem wspomniałem, muzyka jest solidna, bezpośrednia i wchodzi bez popitki. Żeby jednak nie było za słodko – co to za pomysł na 17 kawałków? Tego się nie da na raz, serio. Tym bardziej, że niektóre kawałki są wybitnie doklejone na siłę, włączając wszystkie interludia. Zupełnie bez sensu. Gdyby tak okroić płytę do 40 kilku minut, byłoby cacy, a tak radość ze słuchania maleje, a zajebiostość rozmienia się na drobne. Nad tym też warto pomyśleć. Ogólnie jednak jest dobrze, nawet bardzo dobrze – można dać „Les Bleus” szansę. Mes couilles sur ton nez ;]!
Żeby nie trzymać was zbyt długo w niepewności, powiem wprost – przeciętniak w każdym calu. Takich kapel jest na pęczki, kapel, które już nauczyły się grać równo, których brzmienie nie jest garażowe, a wkładka jest w kolorze. Poza tym ciężko znaleźć cokolwiek, co by wyróżniało tych grajków. Nowoczesny death zmieszany z corem – typowy, aż się pachy pocą. Może więc choć teksty mają oryginalne? A gdzież tam – buntownicy, że strach się bać. Że świat jest do dupy, że władza kłamie (no shit, Sherlocks), że pasta do zębów jest za mało miętowa; nic tylko narzekają. Ale za to „fuck” jest w każdym kawałku, używany wielokrotnie i, jakby, z lubością. Typowa przypadłość młokosów, którzy mając możliwość wykrzyczenia się, klną jak szewcy. Gdyby jeszcze angielski był bogatszy w wulgaryzmy, a tak tylko „fuck” na prawo i lewo, więc nudą wieje i wrażenia żadnego nie robi. Muzycznie jest także przeciętnie, nie jest źle, ale taaaaak nieoryginalnie. Wokale głównie na deathową modłę, choć wrzaski też się pojawiają – nic nowego. Gitary zupełnie bez wyrazu, tyle że warsztatowo poprawnie. Riffy nawet ujdą, szkoda tylko, że solówek prawie żadnych nie ma. Sekcja jest – nic więcej powiedzieć się nie da. Cieszy za to całkiem solidna dawka napierdówki, nawet łbem ze dwa razy można zakręcić. Generalnie jednak album to stuprocentowy przeciętniacha, z kilkoma lepszymi momentami, kiedy w ogranych motywach można wychwycić jakieś świeższe zagrywki. Zakończę jednak plusem – album trwa poniżej pół godziny, więc od czasu, do czasu można go sobie zapodać. Wsio.
Amerykańscy popaprańcy przy pierwszym — dodam, że szybkim — kontakcie z Miss Machine niczym specjalnym mnie nie zaskoczyli. Dopiero spokojne przebrnięcie przez całość uświadomiło mi fakt, że oto obcuję z wyjątkową płytą. Muzykę na tym albumie określiłbym nieco dziwnym mianem „free-grind”. Wprawdzie bazą wyjściową jest (choć w sumie cholera wie, co im w tych krótkowłosych łbach siedzi) właśnie grindowy łomot, to fragmentów, gdzie mamy do czynienia z sieką stricte grindowej proweniencji nie ma aż tylu, ilu można by się spodziewać. Upraszczając: nie napierdalają non stop, choć z boku tak to może wyglądać. Dostajemy za to elementy niemal żywcem wyjęte z produkcji hard core, przebojowego rocka, jazzu, czy też… hmm… lajtowej alternatywy (?!), które sprawnie wpleciono w konkretnie popieprzoną, połamaną całość. The Dillinger Escape Plan to zespół świetnych instrumentalistów, którzy w żaden sposób nie mają zamiaru się ograniczać i znakomicie odnajdują się w każdym granym przez siebie gatunku. Wyobraźcie sobie mix Cephalic Carnage i Muse – efekt takiej fuzji musi poniewierać i tak też jest w istocie. Do tego jak się ma takiego wokalistę, jakim jest Greg Puciato, to można spokojnie brać się prawie za wszystko. Nie ukrywam, że jego partie robią spore wrażenie; poniekąd kontynuuje on robotę swego poprzednika, ale dodaje też sporo nowego, szczególnie jeśli chodzi o czyste wokale, które wychodzą mu kapitalnie. W takim „Setting Fire To Sleeping Giants” wrzeszczy jak pojebany, by po chwili przejść niemal do szeptu, później znów wrzeszczy, a w następującym dalej refrenie (zajebiście chwytliwym!) śpiewa tak, że niejedna tipsomaniaczka zmoczyłaby wyszywane cekinami stringi. „Unretrofied” to z kolei pewniak na hit radiowy (znowu świetny refren), a nawet telewizyjny, bo chłopaki postarali się o klawy teledysk. Te dwa spokojniejsze i sprawiające wrażenie prostszych kawałki nie powinny jednak nikogo zmylić, bo grania brutalnego jest tu naprawdę dużo, a przy tym jest ono nieszablonowe i powykręcane jak wizje Salvadora Dali. Czy muszę dodawać, że album jest wzorowo wyprodukowany i brzmi wspaniale, niezależnie od tego, co The Dillinger Escape Plan grają w danej chwili? Miss Machine to znakomita propozycja dla ludzi lubiących ostre i inteligentne mieszanie w muzyce, ortodoksom za nic w świecie nie wejdzie. W moim mniemaniu jest to jedna z najjaśniejszych perełek 2004 roku.
Czy ktoś jeszcze pamięta Catastrophic? Zespół został powołany do życia przez Trevora Peresa w okresie niebytu Obituary. Obituary powróciło i zepchnęło w niebyt Catastrophic. W sumie nic dziwnego, bo pomimo, że The Cleasing to dobry album, to jednak na tle dokonań Obitków jest zwykłym średniakiem. Zespół co prawda wydał drugi album w 2008, ale czy ktoś w ogóle go zauważył? Nie sądzę. Wracając do debiutu, niewątpliwie to co w nim od razu da się zauważyć, to muzyczne podobieństwo do macierzystej formacji Trevora, chociaż jest tu zdecydowanie więcej naleciałości z rejonów hard core’a i grindu. Hardcore chyba najbardziej da się wyczuć na „Balacing The Furies” i „Pain Factor”. Ale jednak i tak w tym wszystkim słychać, że twórcą musi być ktoś z Obituary. Pan Trevor tu i ówdzie powsadzał trochę ciężkich i świdrujących partii gitar znanych nam i lubianych z twórczości Nekrologu. Takie kawałki jak „Hate Trade”, „Lab Rats”, „The Cleansing” i „Blood Maidens” mogłyby być ulokowane gdzieś na
Burnt By The Sun zawsze w jakiś nieokreślony sposób przyciągało mnie swoją dość specyficzną nazwą oraz muzykami, którzy tworzą ową grupę. Otóż w jej skład wchodzą założyciele legendy pojechanego grzańska Human Remains. Na tym materiale jest ich dwójka, pałker Dave Witte oraz basman Tedy Patterson. Właśnie ta dwójka tworzy mózg Burnt By The Sun, co bardzo, bardzo wyraźnie słychać w tych — zaledwie — 4 utworach, które zawiera opisywany MCD. W sumie to nawet ilość kawałków jest typowa dla Human Remains :-). Lecz nie o ilość, lecz o jakość tutaj chodzi! A ta jest nieziemska. Osobiście słyszę tu zbliżone granie do pokręconych szlagierów z repertuaru Humanów tj. „Symptoms Of The New Society”, „Chewed Up & Spit Out” oraz „Mechanical”. Ci, którzy liznęli te trzy perełki, powinni mieć obraz potrawki przygotowanej przez Burnt By The Sun.
Kto słyszał muzykę Virulence, ten wie, że jest to wielki zespół z niesamowitymi pomysłami na granie brutalnej muzyki. Virulence pochodzi z USA, a muzyką którą wykonuje jest techniczny grind/jazz/death. Niezła fuzja, co? Niezła to chyba za mało powiedziane. A Conflict Scenario to fenomenalny album, gdzie zawartych jest od chuja i ciut, ciut paraliżujących rozwiązań. Już pierwszy utworów w postaci instrumentalnego intra sugeruje słuchaczowi, że ma do czynienia z bardzo pojebaną muzyką, ale to dopiero malutki zaczątek tego, co dziać się będzie później! W każdym tracku znajdziemy prawdziwe jazzowe wstawki pierwszej klasy. Partie gitar na tym albumie to wyższa szkoła jazdy, piekielnie pojebane, połamane i skomplikowane riffy, które to coraz się zmieniają; to po prostu bombardowanie układu nerwowego. Mnóstwo zmian tempa, za które odpowiada pałker – trzeba powiedzieć, że ma niesamowite wyczucie. Aby jeszcze bardziej umilić nam przyjemność słuchania muzyki, wokalista od czasu do czasu wydaje z siebie kapitalne świńskie bulgoty, które nieraz przybierają postać pewnego dialogu z jego drugim, krzykliwym vokalem. Można by było używać tu pewnych porównań do ATHEIST, który to zostałyby skrzyżowany z grindem, ale to jest bez sensu. To co nagrała amerykańska formacja, to kawał bardzo oryginalnej roboty. I chyba jako pierwsi stworzyli taki materiał. Co tu dużo pisać, jeżeli jesteście fanami technicznego grania, kupujecie to niezwłocznie! Samo słowo techniczne na pewno nie oddaje tego, co się dzieje na A Conflict Scenario. Jest to jeden z najbardziej pojebanych i zakręconych albumów jakie posiadam. Tak więc, jeżeli uwielbiacie bardzo, ale to bardzo zakręcone, jazzujące, techniczne napierdalanie, kupujcie VIRULENCE niezwłocznie. Jedynym minusem opisywanego materiału jest to, że trwa jedynie niecałe 30 minut, za co obcinam pół punktu. Ale co się dzieje przez te 30 minut!!! Żadna recenzja tego nie opisze.
Wydawać by się mogło, że na nagranym w 1997 roku mocno dziwacznym, ale wciąż będącym pokłosiem
Brutalnego wygaru nigdy za wiele! Dobrze to rozumieją muzycy Nyia, bo tym, co zaserwowali na debiucie w barwach Candlelight nie oszczędzają nikogo. Ani siebie, ani tym bardziej słuchaczy. Nie jest to w żadnym wypadku prostackie napierdalanie, bo zawijasów i zmian tempa tu od groma, co przywodzi na myśl szczególnie morderców z Cryptopsy. Z kolei sposób ekspresji kojarzyć się może z innymi szaleńcami – The Dillinger Escape Plan. Inteligencja twórców przejawia się nie tylko w strukturach utworów, ale i w długości krążka (niespełna 25 minut), która dla takiego wyziewu jest optymalna. Kawałki szybko (zbyt szybko?) przewalają się przez głowę, zmuszając do uwagi i skupienia. Oczywiście nie oznacza to, że człowieka przy tym nie ponosi, bo dawka energii jest spora i poszaleć można. Materiał, pomimo technicznego zdziczenia i wściekłych wokali, nie jest jednak jakoś wyjątkowo nieprzyswajalny, bo oto w „Wherever You’ll Be” mamy kilka fraz wpadających w ucho (inna sprawa, że The Dillinger Escape Plan nagrali bardzo podobne, wcześniej…). Może nie nadają się do nucenia przy goleniu (muszą za to dobrze wypadać na koncertach), ale to już coś. Zaskakująco dobre jest brzmienie płyty, ja za cholerę bym nie powiedział, że nagrań dokonano dość dawno temu i na dodatek w wyeksploatowanym do cna Selani. Rispekt panowie! Właściwie jedyną wadą Head Held High jest jej jednolitość. W muzyce dzieje się co prawda sporo, ale mimo to poszczególne numery mogą się ze sobą zlewać. Brakuje mi tutaj jakiegoś haczyka, indywidualnych rysów, czy obecnej np. u Nasum chwytliwości. Niemniej jednak warto się Nyia zainteresować, bo tak zagranego grind core chyba jeszcze w Polsce nie było. Zero dłużyzn, same konkrety!
Sunrise swego czasu potrafił nieźle zmylić – no bo czegóż właściwie można się spodziewać po bandzie niepozornych wegan, którzy wzięli się za tzw. ciężkie granie? Pseudorockowego granka dla niemot? Nie tym razem, bo o ile z ich fascynacjami mi nie po drodze, to taka muzyka jak najbardziej do mnie przemawia. W każdym bądź razie chłopaki podchodzą do tego poważnie, o czym może świadczyć wkładka (utrzymana w marchewkowej kolorystyce…), w której — obok przedstawienia ideologii/myśli przewodniej weganizmu — znajdziemy polskie tłumaczenia tekstów. Pomysł dość ciekawy, a najważniejsze, że dający każdemu możliwość zapoznania się z poglądami chłopaków. Muzyka prezentowana przez ten zbuntowany kwartet to bardzo zróżnicowany grind z wyraźnymi wpływami hard core, który z typowymi przedstawicielami tego gatunku niewiele ma wspólnego. Siłowe walenie po baniakach, nisko nastrojone gitary, wściekły wokal – niby standard, ale odstępstwa wychodzą w szczegółach. Całość bowiem zagrano w średnich tempach (zero blastów) z częstymi zejściami do wolnego (to vibrato!), riffy zaskakują melodyjnością i ciekawą strukturą, a wokalista oprócz wrzasków (w manierze carcassowskiej) urozmaica swoje partie krzykami, szeptami i zwykłą mową (nie mylić ze śpiewaniem!). No i chłopaki pozwalają sobie tu i ówdzie na odrobinę klimatu, co najlepiej słychać w niemal „balladowym” acz genialnym „Bloody Tears”. Słucha się tego naprawdę znakomicie, bowiem Sunrise prezentuje bardzo inteligentne spojrzenie na taką muzę, a do tego robi to z pełnym zaangażowaniem, bo każda fragment Generation Of Sleepwalkers kipi od emocji. „Nightmare”, „Landscape Of Decay”, „The Beginning Of The End” czy „Dead Society” (na Rogatego, toż to slayerowski „Seasons In The Abyss”!) – nie ma tu słabego numeru, bo każdy posiada to „coś”, co wyróżnia go na tle pozostałych i pozwala szybko zapamiętać. Wszystko to podano w naprawdę solidnej oprawie brzmieniowej – brudnej, aczkolwiek czytelnej. Szczególnie dobre wrażenie robi zajebiście ciężko piłująca gitara, która nie traci mimo to na przejrzystości. Płyta trwa niewiele ponad 27 minut, ale zapewniam was, że jest to dawka wystarczająca, żeby nakręcić słuchacza, ale go nie zamęczyć. Zresztą, ja tam wolę pobiadolić, że jest za krótko, niźli jojczeć, że album ciągnie się w nieskończoność. Lubicie przemyślany hałas o wysokim współczynniku „słuchliwości”? Jeśli tak, Generation Of Sleepwalkers wciągniecie bez problemu.
Ukrywająca się pod nietypową nazwą zgraja niepozornych osobników w typie amerykańskim, swym pierwszym krążkiem w radykalny sposób wypięła gołe poślady na utarte schematy święcące triumfy w otaczającej ich muzyce, lejąc z góry (przyznacie, że z wypiętym dupskiem to niełatwe) na słodkie melodie i przejrzyste struktury. Ba!, posrańce wzięli się za obliczanie nieskończoności! Zadanie karkołomne, więc i muzyczny podkład stworzony przez The Dillinger Escape Plan do najprostszych nie należy. Mało powiedziane, oni w każdej sekundzie albumu udowadniają, że mają najebane jak stąd do potamtąd i jeszcze o rzut beretem hen hen. Chłopaki mają doskonałe umiejętności techniczne i szalenie szerokie horyzonty, więc korzystają z tego, co najdziwniejsze i najbardziej ekstremalne w hard core, jazzie i grindzie, dodając tu i ówdzie jakieś ni to noisowe, ni to ambientowe wtrącenia. Na Calculating Infinity panuje pozorny chaos: wszystko jest tak pomieszane, połamane i wykręcone, że momentami można się pogubić w tym, co też tam oni, kurwa!, wyprawiają. Aaale… Mimo wszystko potrafią nad tym zgiełkiem zapanować, a większość numerów posiada ręce i nogi… Hmm… Właściwie same kikuty, ale zawsze to coś. Tak właśnie powinna wyglądać nietuzinkowa i awangardowa, a zarazem bezkompromisowa muzyka, choć niektórym to ostatnie słowo w kontekście The Dillinger Escape Plan nie przejdzie przez usta. Dźwiękowe szaleństwo potęgują wściekłe wrzeszczane wokale – może i w pewnym stopniu są jednorodne, ale ekspresji i sporego wkurwienia Dimitriemu Minakakisowi nie sposób odmówić. Jeśli ktoś jeszcze tego nie załapał, to płyta jest naprawdę trudna, miejscami może nawet denerwować, ale za to wgryzanie się w nią i poznawania kolejnych niuansów sprawia dużo radości. Oczywiście takiej pojebanej radości.


