14 czerwca 2011

Symphony X – The Divine Wings Of Tragedy [1997]

Symphony X - The Divine Wings Of Tragedy recenzja reviewAż sam się dziwię, czemu tak długo zajęło mi napisanie tekstu poświęconego jednej z najważniejszych kapel w nurcie progresywnego power metalu, czyli Symphony X. Zwalę to więc na karb zarażenia się bakterią E.Coli (a nie E.Pepsi? - przyp. demo), a w konsekwencji trwającej przeszło dwa tygodnie biegunki. A przecież cacane wydanie albumu The Divine Wings of Tragedy pyszni się w mojej kolekcji, niczym Donald chwalący się swoimi „osiągnięciami” (piszę w cudzysłowie, bo mnie na dalsze sranie zbiera, kiedy słyszę o takich sukcesach). Albumu będącego trzecim w dorobku Amerykanów, albumu tak gęsto poupychanego hiciorami, że aż dziw bierze, że RMF wraz Zet-ką nie puszczają przebojów pokroju „Sea of Lies” bądź „The Accolade” na okrągły zegar. A, do kurwy nędzy, powinni! W ramach wstępniaka winienem jeszcze wspomnieć i ostrzec co bardziej chorych na power, że to jednak power, progresywny, ale power. A co za tym idzie, pełno tu klawiszy, wszelakich ozdobników i dźwiękowych dupereli, mniej i bardziej słodkich melodii, chórków, nawet jakieś solo na parapet się znalazło, słowem – power metal pełną gębą. W przeciwieństwie jednak do innych power kapel, w tej gra Michael „moje palce są szybsze niż twoje myśli, ale nie aż tak szybkie jak twoje ręce, kiedy dochodzisz przed filmikiem z Jenna Jameson” Romeo (podobno Romeo ma też przydomek „może mam palce jak serdelki, ale gram na gitarze lepiej, nawet kiedy gitara nie ma strun”). A ten gość zasłużył na pomnik, nawet kilka, w sumie to nawet na taki a’la Rio de Świebodzineiro. Niedowiarkom radzę zarzucić filmiki z jego lekcjami na Youtube. Innymi słowy – jeśli wydaje ci się, że fest z ciebie gitarzysta i masz ochotę założyć jakąś techniczną/progową kapele, to ten człowiek ustawi cię w szeregu. Tylko nie daj się zwieść jego wieśniackiemu, znaczy „stylowemu” imidżowi, bo jeśli ktoś ma zapewnione dzięki graniu na gitarze dupczenie, to on, a nie ty. Ale wracając do muzyki. Jak już wspomniałem The Divine Wings of Tragedy to album na wskroś powerowy, ale nie na tyle, by co bardziej open-minded melomani, nie byli w stanie docenić jego zalet. Bo wspomniane klawisze wprawdzie są, ale ich obecność tylko podnosi fajność muzyki, wszystkie te elektroniczne przeszkadzajki, gdzie jak gdzie, ale tu pasują, melodie nie są „miłe” aż do zrzygania, chórki są solidne i pełne mocy, a solówka na klawisze najwyższych lotów. Jak na power przystało, jest tu nieco ckliwości i rzewnych nut, jakieś balladowe fragmenty i wysokie „c” wokalisty, ale uwierzcie – nie przeszkadza to ani przez chwilę. Dla popisów Romeo człowiek jest w stanie wybaczyć bardzo wiele. Chcecie dowody, proszę bardzo: „Of Sins and Shadows”, wspomniane „Sea of Lies” oraz „The Accolade”, no i oczywiście tytułowy The Divine Wings of Tragedy – przeszło 20-minutowy opus. Można tego słuchać non stop. Radzę więc przeprosić się z powerem, albo zastosować jakąś racjonalizację, bo nie znać Romeo, to jak nie znać Georga R. R. Martina. Wstyd i hańba, psia mać!


ocena: 9/10
deaf
oficjalna strona: www.symphonyx.com

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

0 comments:

Prześlij komentarz