23 marca 2010

Anata – Under A Stone With No Inscription [2004]

Anata - Under A Stone With No Inscription recenzja okładka review coverPrzez niektórych uważana za genialną, przez innych – za kolejną, (jedną z wielu) technicznie grającą kapelę. Powiem więc od razu, żeby nie było niedomówień – ja zaliczam się do tego drugiego grona i nie sikam sobie po nogach, ani nie piszczę, gdy przychodzi mi jej posłuchać. Muszę jednak przyznać, że jest kilka elementów, które przemawiają na korzyść zespołu i czynią go, do pewnego stopnia, godnym uwagi: bo po pierwsze udało im się wypracować dość rozpoznawalny styl, a po drugie – to są Szwedzi, a jak wiadomo, kraj ten nie należy do szczególnie zasłużonych w tej dziedzinie. Akurat szwedzkość nie jest ich zasługą, a raczej ich rodziców, więc na tym skończę ten wątek. Nieco ciekawiej wygląda natomiast sprawa z ich stylem, o którym już wspomniałem, iż jest dość unikalny. Ma to wartość o tyle, że szufladka z tech-deathowymi kapelami wypchana jest po brzegi, z czego połowa nie jest warta promienia lasera, który je odtwarza. Z Anatą sprawa ma się trochę inaczej, bowiem na odtwórstwo raczej narzekać nie można, z drugiej jednak strony – taka oryginalność nie przemawia do mnie jakoś specjalnie. Under A Stone With No Inscription jest doskonałym przykładem na to, że nie każdy indywidualny styl musi gwarantować melomańską ucztę – sporo jest na albumie dźwięków, mało jest jednak chwytliwości i tego „czegoś”. Wygląda to tak, jakbyśmy dostali do swoich rąk mielonego – niby smaczne i sporo go, ale żadnych cudów oczekiwać nie można. Muzyka na albumie jest bardzo zwarta i zbita i równie mocno brakuje jej polotu i większego spektrum dźwięków. Nawet jeśli jest jakaś solówka, których na mój gust jest zdecydowanie za mało, cały czas korzysta ona z tych samych tonacji i wartości, co reszta utworu. Kolejnym minusem (aczkolwiek czyniącym Anatę tak charakterystyczną) jest konstrukcja numeru i sposób jego wykonania, który niestety wałkowany jak ciasto na święta, co prowadzi do smutnej konstatacji, że „…hm, ja to już tu gdzieś słyszałem”. Krótko mówiąc – lwia część kawałków leci na jedno kopyto i po przesłuchaniu dwóch, trzech zaczyna wiać nudą. Na domiar złego dostajemy riffowanie, które, niestety, pogrąża trochę chłopaków. Jest ono ciężkie, poszarpane i ciężkostrawne. Klecone przez Szwedów dźwięki są zaiste wyjątkowe, niekiedy zaleci coś na kształt Dysrhythmii, problemem jednak jest ich współistnienie z charakterem muzyki. Całość daje dosyć mdłe wrażenie i nie za bardzo zachęca do kolejnego przesłuchania. I jeszcze to bębnienie – typowe aż do bólu. Podsumowując muszę przyznać, że szału przy słuchaniu raczej nie ma, aczkolwiek tak źle, by nie dosłuchać do końca, nie ma. Oddać należy chłopakom honor, bowiem pokusili się o zrobienie czegoś unikalnego. Tyle, że może to niekiedy być strzałem we własną stopę.


ocena: 6,5/10
deaf
oficjalna strona: www.anata.se

inne płyty tego wykonawcy:


Udostępnij:

0 comments:

Prześlij komentarz