23 marca 2010

Emperor – Prometheus – The Discipline Of Fire & Demise [2001]

Emperor - Prometheus - The Discipline Of Fire & Demise recenzja okładka review coverOstatni długogrający album Emperor, choć Ihsahn coś tam podobno przebąkuje o kolejnym. A czy coś z tego wyjdzie – czas pokaże. Zanim jednak do tego dojdzie (o ile), warto zapoznać się z Prometheus, gdyż jest to materiał zaprawdę ciekawy. W porównaniu z poprzednimi dokonaniami jest dużo bardziej połamany i eksperymentatorski, a dużo mniej blackowy, aczkolwiek diabelski duch wciąż unosi się znad kręcącej się płyty. Niemniej jednak wszyscy tru blakowcy będą zawiedzeni, bo, co by nie mówić, Emperor spiłował rogi i do kąta odstawił widły. Ale (owe) widły w dupę wszystkim zero-jedynkowym „prawdziwym” fanom, gdyż tu o muzykę chodzi. Czegóż się więc można spodziewać po Prometheus? Otóż można się spodziewać konkretnej dawki agresji i złości płynącej z głośników, gdyż Emperor pomimo zmiany klimatu, nie przeszedł na „ciemną stronę mocy” prezentowaną przez niu metalowe kapele. Posłuchajcie sobie takiego „In the Wordless Chamber”, który można śmiało zgłosić na ścieżkę dźwiękową Ragnaroku. Dla tego kawałka warto mieć ten album – melodia, która przypomina pieśń bojową maszerujących do boju, wydzierania się Ihsahna brzmiące niczym rozkazy dowódcy przekrzykującego bitewny zgiełk, bębnienie Tryma przypominające rozszalałą nawałnicę i rogi (Emperor robi „tut tururu” – przyp. demo) – absolutne mistrzostwo. Cały utwór buduje obraz totalnego zniszczenia, wszechobecnego chaosu i bezlitosnej walki. A gdyby tego było mało — wręcz teatralnie — w połowie utworu pojawia się krótka przerwa – łagodne, a jednocześnie niepokojące nuty, które tylko wzmagają, przychodzące po nich, zniszczenie. Na usta się ciśnie jedna litera i jedno słowo – o! kurwa, i chuj, że nie pasują nijak do tekstu. Jeśli więc zadać by ponownie pytanie „jaka muza jest na albumie”, to należałoby powiedzieć, że jest przede wszystkim niesamowicie agresywna i bezpośrednia. To prawda, ale nie oddaje to jej całokształtu. Wyraźnie daje się zauważyć, że Ihsahn sporo kombinuje, i to nie tylko z wokalami, które często wchodzą w opętańcze wycia i skrzeki. Spora dawka klawiszy i innych syntezowanych dźwięków buduje atmosferę popierdolenia, jak np. w „Empty”. Także gitary zostały niemało zakombinowane, i, poza częstymi, chorymi solówkami, sporo różnych dziwnych melodii i zagrywek, aczkolwiek blackowych tremolo też nie brakuje. I tylko Trym sprawnie przypomina, że muzycznie chłopaki się diabołowi sprzedali, bo naparza w gary z częstotliwością godną większej sprawy. Jemu także zdarzają się jednak niekonwencjonalne zagrania, dziwne zwolnienia i połamane rytmy. Podsumowując należy powiedzieć, że Prometheus to album skomponowany bardzo całościowo i z rozmachem, na którym nie brak tak awangardowych zapędów, jak i piekielnego wygrzewu, i to jednocześnie. Do dwóch wspomnianych kawałków, jako wybitnych, dorzucę jeszcze „Depraved” i „Grey”. Pozostałe trzy kawałki też dają radę, więc radochy ze słuchania jest całkiem sporo. Toteż zwijam sobie posłuchać.


ocena: 9/10
deaf
oficjalna strona: www.emperorhorde.com

podobne płyty:

Udostępnij:

0 comments:

Prześlij komentarz