2 stycznia 2013

Overkill – Ironbound [2010]

Overkill - Ironbound recenzja okładka review coverOstatni krążek Overkill „The Electric Age” zdecydowanie daje radę, ale nie jest nawet w połowie tak dobry jak poprzedni, a dziś recenzowany – Ironbound. Muzyka nie różni się jakoś specjalnie od tego, do czego zdążył nas Overkill przyzwyczaić, czyli jest agresywnie, zdecydowanie do przodu (choć nie na złamanie karku), bez zbędnych spowolnień i marudzenia, a przy tym melodyjnie i z rewelacyjną motoryką, ale to akurat dobrze. Nie można też zapominać o fenomenalnym wręcz talencie Overkill do komponowania riffów, które od chwili narodzenia mogą być uznawane za klasyki gatunku. Kolejną cechą rozpoznawczą zespołu jest wokal Bobby Ellswortha, do którego trzeba się na początku przyzwyczaić, ale który później okazuje się jedynym, który pasuje do tej muzyki. Jakoś nie wyobrażam sobie innych metalowych wokalistów, np. Mustaine’a bądź Billy’ego, skądinąd zajebistych, którzy pasowaliby do utworów Overkill. Ma chłop moc, płuca jak miechy – mówiąc kolokwialnie, a jednocześnie dobrze odnajduje się w melodiach, których na Ironbound nie brakuje. Mi osobiście taki rodzaj śpiewania, tzn. śpiewanie ex definitione, w thrashu odpowiada, więc słucha mi się Ellswortha bardziej niż przyjemnie, tym bardziej, że po niemal trzech dekadach gardłowania ma on ten milusi charkot. Wokal jest więc i agresywny i dojrzały, a to naprawdę ciekawa mieszanka. Już to kopie po jajach, a to zaledwie część tego, co można znaleźć na płycie. W sukurs wokaliście idą bowiem gitarzyści, którzy serwują, o czym już wspomniałem, naprawdę porządne rzemiosło zarzucając raz po raz soczyste i mięsiste riffy, to wszystko zaś obficie podlewają solówkami. Sekcja nie zaskakuje, tzn. nie zaskakuje kogoś, kto Overkill zna. W skrócie można to ująć tak: dynamika po pierwsze, motoryka po drugie i technika po trzecie. Czyli dokładnie to, czego zespół oczekuje od basisty i pałkera, a fan od Overkill. Dodając dwa do dwóch wychodzi więc, że Ironbound to rasowe, thrashowe dzieło i tak jest w rzeczywistości. Polecam przekonać się samemu, choć to niemal (a może na szczęście) godzina materiału. Posłuchajcie sobie tytułowego, a zarazem najlepszego na krążku, „Ironbound”, „Give a Little” bądź wieńczącego płytę „The SRC” i chociaż pozostałym też niczego zarzucić nie można, o tych trzech można powiedzieć, że wyróżnia je spośród pozostałych niesamowita wręcz przebojowość i zapamiętywalność. Nie raz łapałem się na tym, że podśpiewywałem sobie wraz z Ellsworthem rytmicznie trzepiąc przy tym cabanem. Wydaje mi się, że dobrze to świadczy o muzykach i ich dziele. Wydaje mi się także, że jest to dobra rekomendacja.


ocena: 9/10
deaf
oficjalna strona: wreckingcrew.com/Ironbound
Udostępnij:

1 komentarz:

  1. hellalujah :::
    Ja tam akurat wolę TEA. Ale to żaden powód do sporu.
    Ile by człowiek płyt nie posłuchał tego dnia, a słuchał wcześniej Overkill, to łapie się na tym, że mu w myślach grają właśnie oni.

    OdpowiedzUsuń