Debiutujące kapele zazwyczaj robią wszystko, co w ich mocy, aby tylko jakoś się wyróżnić na tle innych, żeby zostać zapamiętanym… Suicidal Causticity na to nie wpadli. Logo: 'nowoczesne' i kompletnie nieczytelne krzaki. Okładka: niewyraźna paciajka, z której ciężko cokolwiek wyodrębnić – niech was nie zwiodą zdjęcia w necie, w realu jest jeszcze ciemniejsza. Zaś na samym krążku bardziej uwypuklono logo wydawcy, Ghastly Music, aniżeli nazwę kapeli i tytuł płyty. Na oprawie graficznej problemy z rozpoznawalnością się nie kończą, bo początek "The Spiritual Decline" to czystej wody ithyphallic death metal, o którym swego czasu bredził okrąglutki Karl Sanders. Gdyby ktoś nie łapał tego głupawego terminu – nie raz i nie dwa jedzie tu Nilem na kilometr. Te skojarzenia można naturalnie przenieść na włoski grunt i skonstatować, że Suicidal Causticity grają niemal w tym samym stylu co Hour Of Penance i Hideous Divinity, co oznacza brutalny — a po uważnym wsłuchaniu się również dość techniczny — death metal z Ameryki. Wprawdzie do starszych kolegów jeszcze im brakuje, ale "The Spiritual Decline" spokojnie można określić mianem solidnego, krwistego ochłapu. Co więcej, chłopaki nieźle rokują na przyszłość, bo wśród super nieoryginalnych rozwiązań (choć zagranych na dobrym poziomie), które można znaleźć u co drugiego przedstawiciela gatunku, trafiają się i takie, które świadczą o próbach poszukiwania swojej tożsamości. Dzięki temu sieczka Suicidal Causticity jest całkiem przyzwoicie urozmaicona – mamy tu znacznie więcej zwolnień niż u typowego przedstawiciela brutal death, riffy charakteryzują się dużą czytelnością, w solówkach słychać kilka ciekawych patentów melodycznych, a bas ze swymi zagrywkami często przebija się na pierwszy plan (co nie powinno dziwić skoro basman jest twórcą materiału i odpowiada w dużej części za jego brzmienie). To wszystko zebrane do kupy pozwala zgadywać, że Włosi chętniej sięgają po nagrania klasyków gatunku z Florydy niż po kolejne kopie Deeds Of Flesh. Rezultat jest naprawdę niezły, bo "The Spiritual Decline" nie nudzi się już w trakcie pierwszego przesłuchania, a raczej rozbudza chęci na kolejne.
ocena: 7/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/pages/Suicidal-Causticity/42775397282
podobne płyty:
- HIDEOUS DIVINITY – Obeisance Rising
- HOUR OF PENANCE – Paradogma
- NILE – Ithyphallic
Odpalając Tetramorph doskonale wiedziałem, czego się spodziewać, jednak już pierwsze pół minuty „Tetrawind” sprawiło, że całą moją pewność mogłem o kant dupy rozbić. Okazało się bowiem, że Nomad postanowił nielicho (a przynajmniej całkiem przyzwoicie) zaskoczyć, a opisywana epka w żadnym wypadku nie jest kontynuacją znakomitego
Ponoć Niemcy wciąż są przed nami jakieś 30 lat jeśli chodzi o gospodarkę, jednak pod względem cwaniactwa wydawniczego (inaczej tego określić nie potrafię) nie dorastają polskim piewcom mroku do pięt. Kto to widział dawać ludziom dwie nowe epki na jednym krążku?! Przecież najpierw wydaje się jedną, potem osobno drugą, żeby w końcu wyskoczyć z super-hiper-ekskluziff limitowaną kompilacją obu, koniecznie w digipaku – tak się zarabia pieniądze. Nie ma co, Defeated Sanity strzelili sobie biznesowego samobója. Dobrze chociaż, że z muzyką idzie im lepiej niż z szemraną ekonomią. Do rzeczy. Opisywana płytka to dość niecodzienna inicjatywa – z jednej strony pokazuje bowiem zespół poruszający się w swoim żywiole, a z drugiej grupę eksperymentującą z materią, zdawać by się mogło, zupełnie jej nieznaną. Część pierwsza, Disposal Of The Dead, to Defeated Sanity jaki wszyscy znają i jaki fani uwielbiają – gęsty, pierońsko nisko strojony i przede wszystkim totalnie brutalny. Po prostu kwintesencja podziemnego brutalnego death metalu w wykonaniu kolesi, którzy ten gatunek znają od podszewki, i w którym osiągnęli już niemal wszystko, także popularność. Te kilka kawałków (a „Suttee” w szczególności) przynosi sporo uciech, wszak zawierają wszystkie elementy charakterystyczne dla Niemców, ale na pewno nie ma w nich niczego zaskakującego. Chociaż… według zapowiedzi Disposal Of The Dead miał być, tak dla odmiany, materiałem znacznie mniej technicznym od sieczki znanej z longplejów. Według zapowiedzi, bo cuś tego za bardzo nie słychać. Moooże i częściej na wierzch przebijają się jakieś nieskomplikowane patenty, ale Defeated Sanity od dawna są już zespołem, który zbyt prosto grać już nie potrafi (co dotyczy zwłaszcza sekcji rytmicznej), choćby nawet się starał. Techniczne umiejętności Niemców jeszcze mocniej uwypuklono w części drugiej, Dharmata, która zawiera… klasyczny techniczny death metal z Florydy. Wpływy Atheist, Cynic, Death czy Sadus są tu wszechobecne, brzmienie zalatuje dobrze pojętym oldskulem, a wokal występującego w gościach Maxa Phelpsa (ostatnio znany z Death To All) pogłębia dezorientację. Chylę czoła przed Defeated Sanity, że tak sprawnie (i bez straty jakości) potrafili przeskoczyć w zupełnie inną stylistykę, bo grają jak nie oni. Czegoś takiego spodziewałbym się raczej po After Oblivion, Festival Of Mutilation czy Mindwork, a nie kapeli wyrosłej na Disgorge i Suffocation. A tu proszę: melodie, czytelne riffy (nawet bez przesteru), zgrabne partie solowe, jazzowe zagrywki, rozbudowane struktury, klimacik… i brzmi to wszytko naturalnie. Coś czuję, że dla ortodoksyjnych fanów Defeated Sanity tego może być już za dużo i kilku z nich w ciągu 27 minut Dharmata zaliczy zgon z oburzenia/niedowierzania. Tym bardziej należy uznać ten eksperyment za udany. Reckę zostawiam bez oceny, jak to u nas z epkami, jednocześnie zaznaczam, że na Disposal Of The Dead // Dharmata oba materiały w swojej klasie robią bardzo pozytywne wrażenie.
Zacznę nieco brutalnie i może nawet prowokacyjnie: właśnie tak powinni grać Malevolent Creation. Wpływu długodystansowców z Florydy na twórców opisywanej płyty nie można w żaden sposób zanegować, choć na pewno nie są dla nich jedynym źródłem inspiracji – wyliczankę trzeba jeszcze uzupełnić o Monstrosity (z lat 90-tych), Resurrection i Brutality (zwłaszcza z „In Mourning”). Human Infection napieprzają tu jak Malevolenci w swoim prawie najlepszym stylu i prawie najlepszych latach. Piszę prawie, bo nie kopiują wspaniałego