8 sierpnia 2012

Deicide – Scars Of The Crucifix [2004]

Deicide - Scars Of The Crucifix recenzja reviewTakie powroty niegdysiejszej miłości sprawiają, że serce ponownie się raduje! Ale po kolei… Bluźniercza ekipa Deicide, po przejściu do Earache Records, wyraźnie dostała wiatru w żagle – nowe umowy na sprzęt, liczne trasy, gościnny udział Bentona na „Dechristianize” Vital Remains i cała masa bajerów przy okazji wydania tej płyty… Takie akcje ze strony wytwórni najwyraźniej przynoszą skutki, bo zespół tym razem naprawdę powrócił i to z przepięknym albumem! Chłopaki coś tam obiecywali, że będzie 12 numerów, że będą dłuższe, że chcą więcej pograć na instrumentach i takie tam… Kłamali, chociaż nie do końca. Kawałków jest tylko 9, zaś płyta trwa niecałe pół godziny, a to w związku z tym, że istotnie pomuzykowali jak trzeba. Krążek ma zajebistą, podpartą solidnym — choć trochę niechlujnym — brzmieniem siłę przebicia, co sprawia, że słucha się go stokroć lepiej niż dwa poprzednie razem wzięte, a muzyki nie trzeba się doszukiwać w tajemniczym dudnieniu i buczeniu. Blizny krzyża to powrót do klimatów „Once Upon The Cross” i „Serpents Of The Light” z wybuchami agresji typowymi dla „Legion” oraz z domieszkami — przynajmniej w niektórych riffach — Cannibal Corpse z okresu „Bloodthirst”. Czyli nie może być źle. I nie jest, do kurwy nędzy, NIE JEST!!! A czemuż to? Bo jest wspaniale, brutalnie, dziko, szybko i ciężko jak diabli!!! Eric i Brian wreszcie przypomnieli sobie na czym polegała magia ich gry (z „Serpents Of The Light” chociażby) i zaproponowali oddanym fanom ładunek pomysłowych riffów i dużo więcej — szczególnie w porównaniu z dwiema poprzednimi płytami — zajebistych, tryskających energią solówek. Asheim również zbudził się z przydługiego letargu i generalnie wypierdala jeden wielki łomot, solidnie kopiący dupę każdemu, kto tylko się nawinie (posłuchajcie sobie „Enchanted Nightmare” lub numeru tytułowego, a zrozumiecie o co mi chodzi). Szybkości generowane tutaj przez Steve’a należą do największych w historii Deicide, o czym zresztą może świadczyć „Go Now Your Lord Is Dead” – najkrótszy (1:55) normalny numer, jaki odrodzeni bogowie z Florydy spłodzili od początku swojej kariery. Przez większą część albumu Benton jedzie na podwójnej ścieżce growlu i wrzasku, potęgując tym samym piekielne wrażenie całości. Jeśli chodzi o wokale, znacznie więcej tu „Dechristianize” niż „Insineratehymn”, co spokojnie zaliczam wydawnictwu na plus, bo wyziew przepełniony jadem jest kurewsko agresywny. W tekstach specjalnej rewolucji nie znajdziecie (a „Fuck Your God” w ogóle przekreśla wszelkie nadzieje na cokolwiek ambitnego), choć trzeba przyznać, że np. tytułowy jest całkiem fajny. OK, po wcześniejszych miernotach nie spodziewałem się ze strony Deicide takiego uderzenia i tym chętniej piszę te słowa. Scars Of The Crucifix przez pierwsze trzy dni przesłuchałem więcej razy niż pieprzony „In Torment In Hell” w ogóle! To się nazywa rehabilitacja!


ocena: 8,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/OfficialDeicide

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:


1 komentarz:

  1. Nie ma rewolucji? A otwierający płytę tytułowy numer z zaskakującą solówką, jaką Deicide nigdy ani wcześniej, ani później nie zrobił? Czy też fortepianowe outro w "The Pentecostal"? Nawet ci, którzy kochają Deicide nie potrafią czasem dostrzec tego, że zespół jak najbardziej się stara wprowadzać jakieś nowe elementy i zaskakiwać słuchacza. Swoją drogą, jakbym chciał przesłuchać całej dyskografi Deicide, to zajęłoby mi to chyba tylko 6 godzin, co przy 12 płytach jest niemiałym osiągnieciem.

    OdpowiedzUsuń