Druga płyta Cynic ukazała się w 2008 roku i z miejsca rozczarowała słuchaczy zakochanych w doskonałym i przede wszystkim nowatorskim debiucie. Fala krytyki była zasłużona, jednak to nie dało do myślenia Masvidalowi, który zamiast pójść po rozum do głowy i zakończyć ten kabaret z elementami groteski, wziął się za regularne wydawanie pod tą legendarną nazwą jeszcze większych i jeszcze bardziej dobijających zapchajdziur-wysysaczy kasy. Tak dotarliśmy do chwili obecnej, do longpleja numer trzy, który bez wysiłku i naprawdę szczerze można pochwalić wyłącznie za oprawę graficzną autorstwa nieżyjącego już niestety Roberta Venosy. Muzycznie mamy ciąg dalszy załamującego zjazdu na dupie po równi pochyłej w odmęty efemerycznego, rozmemłanego nie wiadomo czego i nie wiadomo dla kogo. Ponoć istnieją tacy, którzy dokopali się na „Traced In Air” jakichś pierwiastków death metalu, co mnie nie było dane. Teraz ci sami ludzie mogą mieć problem z doszukaniem się na Kindly Bent To Free Us czegokolwiek wpadającego w metal czy nawet ostrzejszego rocka. W tym miejscu nie mam nawet zamiaru czepiać się obranego stylu, wszak każdy może się rozwijać (albo „rozwijać”) w kierunku, jaki mu pasuje – czy to mięknąć czy radykalizować się. Aaale! Niechże to, kurwa, ma ręce i nogi! Niech stoi za tym jakiś pomysł! Masvidal z niezrozumiałych, przynajmniej dla mnie, powodów z całych sił pcha się w bezpłciowy, grząski i potwornie nudny progresywny rock alternatywny, który — jak mniemam — fani takiej muzyki w normalnym wydaniu przyjmą z zażenowaniem, albo najpewniej w ogóle oleją sprawę. Niestety, obecnie wyznacznikami nośnego progresywnego grania — takiego, które może spokojnie pogodzić słuchaczy rocka i metalu — są ostatnie płyty Mastodon, od których postreunionowe dokonania Cynic dzieli głęboka przepaść, zasieki i pole minowe. Strona instrumentalna albumu — choć absolutnie nie porywa — i tak momentami jeszcze jakoś się broni (szczególnie w „Gitanjali”, który jest prawie dobry), wszak mamy tu Seana Reinerta i Seana Malone’a, a oni do technicznych ułomków nie należą. I to właśnie pracę sekcji rytmicznej należy zaliczyć na plus, mimo iż brzmieniowo niekiedy brakuje jej spójności. Gorzej, że są jeszcze wokale spiritus movens tego przedsięwzięcia. Nie wiem, kto nagadał Paulowi, że potrafi śpiewać, ale uczynił światu straszne świństwo, bo ten najwyraźniej w to uwierzył. I śpiewa — bo „śpiewać każdy może” — czym potrafi doprowadzić człowieka do rozstroju nerwowego, zwłaszcza w karykaturalnych, nieprzemyślanych refrenach. To przez jego nieskoordynowane i wstrzelone od czapy zawodzenie przebrnięcie przez dwa pierwsze kawałki zajęło mi trzy dni! Jeśli już chłop przypadkiem zagra coś sensownego (choćby solówki), to zaraz wysiłek swój i kolegów masakruje tym koszmarnym głosem, zabijając wszelki nastrój. To w zupełności wystarcza, żeby mieć problemy z utrzymaniem skupienia (i nerwów na wodzy) do końca albumu. Następny denerwujący element to niezbyt zwarta produkcja – może tu chodziło o podkreślenie indywidualnych umiejętności, ale efekt jest taki, że instrumenty często grają obok siebie, nie zazębiają się, nie tworzą monolitu. W takich warunkach trzeba naprawdę dużo samozaparcia, żeby brnąć przez kolejne rozwlekłe utwory. Samozaparcia albo porządnego znieczulenia.
ocena: 4/10
demo
oficjalna strona: www.cyniconline.com
inne płyty tego wykonawcy:
Universal wyszedł Norwegom raczej przeciętny. Trudno się przyczepić do jednej, konkretnej i namacalnej rzeczy, która psuje album — bo to problem raczej nie tej natury — ale nie mam najmniejszych wątpliwości, że coś z albumem jest nie tak. Problemem krążka AD 2010 jest, ogólnie rzecz ujmując, brak point i specyficzna jednoliniowość. Album zaczyna się, trwa i kończy i pozostaje po nim poczucie niedomknięcia i wrażenie niedoboru pasji i weny twórczej owocującej brakiem werwy. Brakuje momentów kulminacji, zarówno na poziomie poszczególnych utworów, jak i całego albumu. Przez większość czasu napięcie powoli, nawet bardzo powoli, wzbiera, ale niemal nigdy nie uchodzi, przez co muzyka sprawia wrażenie płaskiej i bez większych emocji. Wydaje się, że przy projekcie tak ambitnym, jakim Borknagar niewątpliwie jest, brak tak ważnego pierwiastka po prostu boli. Co więcej, muzyka Norwegów, coraz bardziej dryfuje w progresywne rejony, co jeszcze bardzie rozwadnia i tak już niezbyt dynamiczną motorykę. Jeszcze na początku coś się dzieje, ale mniej więcej od połowy płyty coraz bardziej daje się we znaki ów brak pierdolnięcia. Nie twierdzę, że nie ma tu momentów konkretnego wygrzewu, ale że są one mdłe i nie tak mocne, jakby tego chcieć i jakby wskazywała logika muzyki. Przejścia, zamiast całkowicie odmienić charakter danego momentu, po prostu zmieniają muzykę wolną w szybką, zachowując przy tym atmosferę tej wolnej. Jest to problem dość subtelnej natury, bo z technicznego punktu widzenia wszystko wygląda jak należy. Przyczyn tego stanu nie upatruję natomiast w produkcji, bowiem ta jest niezmiennie wyborna, z tym wszakże niemiłym zaskoczeniem, że bas gdzieś się zapodział i nie podbija tak fajnie muzyki, jak miało to miejsce na
Strzeżcie się posłowie, poślinki i inni poślinieni spece od przeciwdziałania ateizacji Polski, albowiem oto pojawił się „Szatanista” sprokurowany przez niecną bandę rogatych diabolistów, których przywódcę za samo istnienie powinno się ciągać po sądach jak mokrą szmatę. Jak na demokratyczny kraj przystało, do kurwy nędzy! Żarty na bok, zjebusów pozostawmy z ich schorzeniami i zajmijmy się najmłodszym dzieckiem Nergala i spółki, bo od czasu bestsellerowego
Embalmed Existence, choć obecnie trochę zapomniany, to jeden z ostatnich naprawdę wielkich debiutów na death metalowej scenie pierwszej połowy lat 90-tych dwudziestego wieku. Już na demówkach ekipa Resurrection udowodniła, że doskonale odnajduje się zawiłościach gatunku i wie, jak przyłożyć z grubej rury, debiut natomiast jest tego doskonałym potwierdzeniem. Jeśli tylko poświecicie mu odrobinę uwagi, dojdziecie do wniosku, że krążek spełnia wszystkie wymagania, jakie stawia się przed najczystszym metalem śmierci z Florydy: jest precyzyjnie zagrany, brzmi wybornie (nagrywano w Morrisound, bo gdzieżby indziej), ma super okładkę Dana Seagrave’a i zmusza do energicznego kręcenia młynów. W kontekście tej wyliczanki kanonicznych elementów zastanawiać może tylko brak solówki Jamesa Murphy, który takie przysługi wyświadczał niemal każdej kapeli z kontynentu. Jeśli to dobrze wyliczyłem, nagrywał wówczas debiut Disincarnate w Anglii, więc byłby usprawiedliwiony. W każdym razie i bez niego gitarniacy pokazali klasę, bo ich riffy, solówki i same struktury kawałków to prawdziwa ekstraklasa, nie pozostawiająca żadnych wątpliwości co do ich technicznego wyszkolenia. Złego słowa nie da się powiedzieć także o sekcji, zwłaszcza o pracy perkusji, bo od strony dynamiki Embalmed Existence prezentuje się absolutnie zajebiście. Dla niektórych — bo na pewno nie dla mnie — problemem może być fakt, że Resurrection pocinają tu death metal tak mocno osadzony w tradycjach Florydy, że przez to mało oryginalny. Najbliżej im — i to naprawdę bardzo […] bardzo blisko — do tego, co na dwóch pierwszych płytach zrobili Malevolent Creation. Resurrection grają w niemal identycznym stylu i ogólnym poziomem zupełnie od nich nie odbiegają, a że wydali album w tym samym czasie co Malevolenci cieniutki
Płytkę tę możecie śmiało zapodać swoim starszym, o ile jeszcze żyją oczywiście. I pod warunkiem, że wciąż mają ochotę na dobrą muzykę. Ale kluczowym warunkiem jest to, by w czasach kiedy byli w wieku, w jakim wy teraz jesteście, ślinili się do zachodnich, imperialistycznych kapel pokroju King Crimson, Yes, Emerson, Lake & Palmer, tudzież Genesis. Czyli mieli słabość do rocka, w dodatku tego bardziej progresywnego i psychodelicznego. Tym razem bowiem set gwiazd sproszonych do udziału w najnowszym przedsięwzięciu Lucassena, wraz ze swoimi talentami, pojawił się w studio z Geriavitem i wnuczętami. Ale set to jest doprawdy wyborny. Nawet mniej obeznani z muzyką lat 70tych i 80tych nie przejdą obok takich nazwisk jak Emerson, Wakemann, bądź bardziej współczesny Rudes obojętnie. Trudno się więc dziwić, że muzyka na albumie nie tyle trąci, co jest żywcem przeniesiona z tamtych lat, na prawo i lewo sprzedając psychodelę i organy Hammonda. Wcale nie oznacza to jednak, że trąci myszką i generalnie jest passe. Pewne patenty się po prostu nie starzeją, a Lucassen już wielokrotnie udowodnił, że potrafi w mistrzowski sposób ożenić ze sobą, wydawałoby się najodleglejsze, muzyczne klimaty i narracje w jedną, spójną całość. Trzeba się jedna przygotować na trochę wyrzeczeń, bo — do czego także zdążył już wszystkich przyzwyczaić — do zwięzłych nie należy. Niemal półtorej godziny potrafi zniechęcić, ale przy odrobinie samozaparcia i dobrej woli może się okazać, że ani się człowiek obejrzy, a kolejne okrążenie już w połowie. Pozostając na moment w klimatach wytykania palcem, wytknę jeszcze Holendrowi banalność tekstów ukrytą w pseudonaukowych rozważaniach natury filozoficzno-moralnej polanych gęstym sosem Teorii Wszystkiego. Ale i tego nie można ostatecznie uznać za prawdziwy minus, bo nie jest żadną nowością w jakie klimaty wiodą dywagacje muzyka. Ogólnie rzecz ujmując, album jest bardzo, ale to bardzo ayreonowski, będący aż do najdrobniejszych detali zgodny z poprzednimi dziełami, i tak, jak w pewnym stopniu jest odmienny w warstwie muzycznej, tak pozostaje od lat niezmienny w sferze koncepcyjnej i w celu, w jakim powstał. Taki trochę kaznodziejski zapał kieruje Lucassenem, czy to się komu podoba czy nie. Odkładając jednak na bok bajania i koncepty filozoficzne, nieodmiennie wychodzi, że muzyka jest po prostu fantastyczna. Nie do słuchania na co dzień, bo nie zawsze ma się wolne półtorej godziny, a zaczynanie w połowie jest równie bez sensu jak wuzetka bez kawy, ale gdy już się znajdzie odpowiedni czas – frajdy jest co niemiara. Mimo całej swojej długości i specyficznego klimatu, muzyka wchodzi gładko, bezpardonowo wpraszając się do mózgownicy i rozgaszczając się jak panisko. Udało się Lucassenowi dobrać takich artystów, którzy świetnie wpasowali się w role i wypełnili album życiem i prawdziwością. Może nie jest to powód do dumy, ale wokalistów powyciągał z najpopularniejszych powerowych kapel i choć można się z nich nabijać, robotę swoją wykonali perfekcyjnie. Na zakończenie nie wypada stwierdzić nic innego jak tylko to, że kolejny raz Ayreon wydał album totalny, przemyślany i dopracowany w najdrobniejszych szczegółach. Zaczerpnięcie z doświadczeń tuz rocka progresywnego okazało się strzałem w dziesiątkę i dodało do już i tak rozbudowanej muzyki, kilka dodatkowych patentów i smaczków. Tam, gdzie zbrakło na intensywności i metalowości poprzedniego
Powiadam wam: nie trzeba się zbyt długo wsłuchiwać w Enslaved By Fear, żeby stwierdzić, że Beneath to materiał na naprawdę fajny zespół. Piszę tu o przyszłości, ale przecież już recenzowany właśnie debiut Islandczyków jest solidnym kawałkiem północnoamerykańskiego (a jakże!) death metalu i warto się za nim rozejrzeć, gdy z kasiorką nie ma co robić. Nic to specjalnie odkrywczego ani wyjątkowo ekstremalnego — czyli powiewu nowoczesności również nie należy oczekiwać — jednak płytki słucha się sprawnie, a momentami nawet bardzo dobrze. Najfajniej robi się oczywiście wtedy, gdy Beneath pocinają coś w stylu mniej zaawansowanego technicznie (i mimo wszystko mniej brutalnego) Neuraxis – riffy nabierają większej mocy, pojawiają się konkretne melodie (a’la stare Brutality!), a klimat ulega przyjemnemu zagęszczeniu. Najlepiej to słychać w „Enslaved By Fear” i „Writhe”, które wskazałbym jako highlighty albumu – wrażenia po ich wysłuchaniu są więcej niż pozytywne, więc chciałoby się takich więcej. Aż tak dobrze nie ma i pozostałe numery są bardziej standardowe, choć poniżej pewnego poziomu Islandczycy nie schodzą. Paradoksalnie klimat albumu najbardziej siada przy okazji najambitniejszego utworu – dziewięciominutowego „Monolith”, w którym tak naprawdę nic wielkiego czy zaskakującego się nie dzieje. Można docenić dobre chęci zespołu, ale to wyzwanie raczej ich przerosło. Choć tyle, że na koniec podratowali się agresywnym i bezpośrednim „Sacrificial Ritual”. Ze względu na wspomniane konotacje z Kanadyjczykami i umiejętność szybkiego korygowania mniej udanych patentów jestem skłonny ocenić Beneath bardzo pozytywnie, naturalnie w granicach rozsądku. Teraz pozostaje mi czekać, czy chłopaki rozwiną się w pożądanym przeze mnie kierunku. Okazja do ponownej konfrontacji z ich twórczością powinna pojawić się już niebawem.
Cholernie długo trzeba było czekać, żeby powrót Gorguts znalazł wreszcie potwierdzenie w premierowym materiale, ale było warto, po stokroć, kurwa, było warto! Rację przyzna mi zapewne każdy, komu ten zespół jest bliski od lat, a
Dziś pozycja przedpremierowa – debiutancki krążek greckiej formacji Immoral Hazard zatytułowany Convulsion. Postaram się zwięźle, ale nie obiecuję, bo zwięzłość raczej nie jest moją domeną. Tak czy inaczej, jedziemy. Convulsion płytą roku nie zostanie. Przy dobrym układzie gwiazd i sprzyjających wiatrach ma szansę na, co najwyżej, podwójne okrążenie w odtwarzaczu co mniej wymagających metali. Nie dlatego, że płytka trzeszczy i szumi, nawet nie dlatego, że chłopaki nie potrafią grać – nie, problemem jest to, że album nie porywa, jest przeciętny, zwyczajny, zupełnie niewyróżniający się z tłumu, a to w dzisiejszych czasach grzech najcięższy, bo dookoła, gdziekolwiek nadstawić ucha, tysiące kapel nagrywają dziesiątki tysięcy albumów i przy takiej mnogości wydawnictw trzeba zaoferować coś mocno, lub przynajmniej trochę, powyżej przeciętnej. Nie mam na myśli wymyślania na nowo koła i redefiniowania gatunków, ale trochę oryginalności by nie zaszkodziło. Immotal Hazard oryginalny nie jest ani odrobinę, podobny do całych zastępów modern thrashowych/core’owych kapel. Inspiracje obejmują z jednej strony Panterę z jej agresywnymi wokalizami, dość często urozmaicone core’owymi wrzaskami, instrumentalnie zaś zahaczają o Kreatora i wczesną, ale nie najwcześniejszą Sepulturę, a to tylko wierzchołek, najbardziej widoczny, dalszych naleciałości. Nie ukrywam, że owe nu-metalowe akcenty są dla mnie kłopotem, bo ich zwyczajnie, z zasady, nie trawię, a przez to frajdę mam mniejszą i podnietę słabszą. Dalej idą wolne tempa, które najprzyjemniej wchodzą mi wtedy, gdy trzymam głowę pod wodą. Droga przez mękę – serio. Żeby jednak nie było, że tylko się czepiam, że nagrali chłopaki krążek zupełnie nikomu niepotrzebny (choć tak właśnie jest), kilka pozytywów, bo i takie na płycie są. O ile muzycy trzymają się z dala od zwolnień i jadą na co najmniej średnich tempach, album potrafi tu i ówdzie przemówić. Kilka riffów, mimo iż nieświeżych, tłucze po nerach, warsztat wokalisty może się w przyszłości przydać, pod warunkiem wszak, że wymyślą coś bardziej własnego, garowy natomiast napieprza konkretne, żywe i agresywne partie. Warsztat na plus zdecydowanie, ale — jak wspomniałem — nie on wymaga poprawy. To kompozycje szwankują, bowiem ograne są po tysiąckroć i nie będąc słabymi samymi w sobie, w kontekście tego, co się dzieje na metalowej scenie – nie zachwycają. Wydaje mi się jednak, że jestem w stanie wyobrazić sobie ludzi, którym tego typu agresywny modern thrash może się spodobać. Ja się niestety do tej grupy nie zaliczam i oczekiwałbym na przyszłość lepszych, świeższych kawałków, które pokazałyby prawdziwe oblicze muzyków. Recepta wydaje się więc prosta – w związku z tym, że warsztat i egzekucja są naprawdę przyzwoite, więcej czasu poświęciłbym sferze kreatywnej. Tragedii nie ma, ale nie spodziewam się sięgać po Convulsion częściej niż raz do roku.
Kiedyś Mortal Decay czymś mnie do siebie zrazili, i choć dziś za cholerę nie pamiętam co to było, skutecznie unikałem ich kolejnych krążków. Niewykluczone jednak, że w międzyczasie ominęło mnie coś wartościowego, bo najświeższy album Amerykanów to techniczny i brutalny death metal naprawdę wysokiej próby. Klasyczne, a jednocześnie bardzo klarowne nowojorskie brzmienie w połączeniu ze współczesnym podejściem do komplikowania struktur (czyli ile wlezie) i podwójnymi wokalami na granicy czytelności zrobiło zespołowi dobrze i zaowocowało wymagającym skupienia, a przy tym porządnie kopiącym po dupie materiałem. Chaotyczne mieszające gitary, posrane solówki (których mogłoby być znacznie więcej), zmieniane co i rusz tempo (wprawdzie Anthony Ipri nie rozpędza się zbytnio, ale kończynami przebiera co najmniej żwawo), udziwnione melodie i odrobinka blackowego feelingu przy najbardziej piłujących riffach – oto wizytówka i główne atuty dzisiejszego Mortal Decay. Jest jeszcze coś, co mocno zwraca moją uwagę – gro zagrywek, z których powinni skorzystać reaktywowani Broken Hope, ale tego nie zrobili, skutkiem czego