Jakie to fajne! Nie znałem wcześniej tego zespołu, natomiast po wysłuchaniu Paroxysm Of Hatred już wiem, że na przyszłość warto mieć ich na oku. Grecy napieprzają klasyczny death-thrash, którego źródeł należy szukać w końcówce lat 80. ubiegłego wieku. Trzeba przy tym jednak zaznaczyć, że poziom brutalności, jaki utrzymują przez te 41 minut, jest już jak najbardziej współczesny, bo mocno podparty gęstymi blastami.
Muzyka, jaką serwuje nam Rapture, to świetnie brzmiąca wypadkowa rozkręcających się powoli Death, Morbid Angel i Massacra z będącymi w szczytowej formie Kreator, Morbid Saint czy Sadus. Zatem nikogo nie powinno dziwić, że cały materiał można spiąć i podsumować zaledwie dwoma słowami: szybkość i agresja. I chociaż Rapture mają do zaoferowania także niezłą technikę, dobrą produkcję i sporą dawkę chwytliwości (nie należy jej mylić z przesadną melodyjnością, bo chodzi raczej o czepliwe refreny), nie da się ukryć, że interesuje ich przede wszystkim zintensyfikowany i co ważne przemyślany atak na narządy słuchu niewinnych odbiorców – tak charakterystyczny dla kapel sprzed 30 lat. Na Paroxysm Of Hatred furiackie partie gitar i bębnów niemal rozsadzają każdy kawałek, jednak ten pozorny instrumentalny amok jest cały czas pod kontrolą zespołu – Grecy nie pozostawiają niczego przypadkowi; tu każda zmiana tempa czy solówka ma swoje miejsce i zgrabnie trzyma się kupy, dzięki czemu album tworzy monolit i przelatuje bez najmniejszych zgrzytów.
Mimo iż cały zespół prezentuje tutaj naprawdę bardzo równy poziom, na szczególną pochwałę zasługują dwaj kolesie, których wysiłek nadał muzyce Rapture odrobiny oryginalności i indywidualnego charakteru. Pierwszym jest drący ryja z dużym zaangażowaniem wokalista (najlepiej wypadają te jego wściekle rozpaczliwe wrzaski w „Vanishing Innocence” i „Paroxysm of Hatred: Revelation”), drugim zaś wyjątkowo sprawy basman, którego grę wyraźnie słychać nawet w najszybszych momentach. Z takimi ludźmi Rapture ma szansę całkiem sensownie się rozwinąć i uczynić swój przekaz jeszcze mocniejszym. A Memento Mori zapewne ucieszy zarobiona na chłopakach kasiora.
ocena: 7,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/ThrashRapture
inne płyty tego wykonawcy:
podobne płyty:
- DEATH – Leprosy
- MORBID ANGEL – Altars Of Madness
- SADUS – Illusions
Za sprawą Messe Noire Behemoth zamyka rozdział pod tytułem
You Owe You Pay to mój pierwszy kontakt z muzyką Carnal Decay i coś czuję, że nie ostatni. Szwajcarzy nie należą do najbardziej finezyjnych kapel pod słońcem, ale z brutalnym death metalem radzą sobie na tyle dobrze, że od czasu do czasu warto zarzucić ich materiał na słuchawki. Oryginalności w tym graniu tyle co nic, jednak ogólny poziom wykonawczy, produkcja i w końcu całkiem przyzwoite pod względem chwytliwości numery sprawiają, że zespołu nie można od tak olać. Dotyczy to zwłaszcza miłośników wybuchowego death metalu uprawianego w krajach Beneluxu. Wpływy Severe Torture, Emeth, Prostitute Disfigurement i przede wszystkim Aborted przewijają się przez cały czas trwania You Owe You Pay i właściwie nie dają o sobie zapomnieć. Podobieństwa riffów, rozwiązań rytmicznych czy wokali są zbyt oczywiste, żeby dały się zignorować, choć to oczywiście jeszcze nie ten poziom techniczny, co wymienione kapele. Mimo tych skojarzeń coś mi się wydaje, że Carnal Decay baaardzo by chcieli, by stawiano ich w jednym rzędzie z Dying Fetus. No cóż, w sejmie mamy takich, którzy w podręcznikach historii widzą siebie obok Piłsudskiego… Uczciwie trzeba przyznać, że Szwajcarzy są w ciut lepszej sytuacji, bo przynajmniej mają minimalny cień minimalnej szansy na osiągnięcie swego celu. Wracając do You Owe You Pay, płytki słucha się całkiem miło – jest brutalna, bezpośrednia i stosunkowo urozmaicona. Ponadto materiał sprawia wrażenie zmajstrowanego pod kątem koncertów – w paru miejscach pojawiają się chórki, riffy są bardzo czytelne (może to zasługa kobiecej ręki?), a zmiany tempa rozłożono tak, żeby każdy znalazł coś dla siebie. Najlepiej to słychać w „Not Worth A Bullet”, „No Sequel”, „Decimating The Living” i „Your Guts My Glory”, przy czym ten ostatni wybija się najlepszymi wokalami, bo właśnie w nim Julien Truchan z Benighted dorzucił trochę swoich bulgotów. Jedynym poważniejszym zgrzytem na You Owe You Pay są dla mnie teksty, a dokładnie nagromadzenie w nich faków, co zalatuje mi rebelianctwem na siłę, wiochą i gangsta rapem. Jeśli przymknąć oko na tą nie najwyższych lotów poezję, to mamy do czynienia z naprawdę przyzwoitym łomotem.
Birmingham, mamy problem… Po kilu latach naparzania grind core’a i czterech szalenie ważnych dla gatunku płytach, z których każda była lepsza od poprzedniej, Napalm Death wzięło na odświeżenie stylu. A konkretnie na zwrot w kierunku death metalu w lekko industrialnym (czyżby znak czasów?) sosie. Nigdy nie mogłem pojąć, po co im były tak drastyczne zmiany, bo ani wyczerpanie wcześniejszej formuły ani chęć poeksperymentowania z modniejszymi rozwiązaniami do mnie nie przemawiają. Muzyka na Fear, Emptiness, Despair brzmi czyściej i potężniej niż kiedykolwiek wcześniej, jest też precyzyjniej zagrana, a poza tym zawiera sporo nowoczesnych elementów (co słychać zarówno w podejściu do riffów jak i rytmów), ale bardzo, naprawdę bardzo brakuje jej ducha starych (czyli choćby sprzed dwóch lat, heh) Napalmów. Album rozpoczyna „Twist The Knife (Slowly)”, który jest bezbarwny, anemiczny i całkowicie pozbawiony kopa. Na wielbiciela
Wystarczyły dwie bardzo dobre i entuzjastycznie przyjęte w podziemiu płyty, żeby włodarze Century Media uznali Skeletal Remains za zespół godny ich zainteresowania. Czuć piniondz? A jak! Nie mam jednak wątpliwości, że na dłuższą metę chłopaki nie spełnią wymagań wytwórni i po dwóch krążkach (to wersja optymistyczna) zostaną wywaleni na bruk. Zatem póki mają okazję, niech promują się na wszystkich frontach i wyciskają z Niemców ile się tylko da. Już przy okazji Devouring Mortality dostali dość kasy, żeby starczyło na mix i mastering od Dana Swanö oraz okładkę od Dana Seagrave’a, co jeszcze bardziej przybliżyło zespół do oldskulowego ideału. Kto wie, może następnym razem wskrzeszą dla death metalu Scotta Burnsa i nagrają album w Morrisound? Marzenia… Tyle o oprawie. Co do muzyki, to dla mnie sprawa jest prosta, oczywista i nie podlegająca dyskusji – za sprawą Devouring Mortality Skeletal Remains potwierdzili, że w tej chwili są najbardziej przekonywającą kapelą łojącą klasyczny death metal z Florydy. Chłopaki z każdym kolejnym materiałem doskonalą i nieznacznie rozwijają ten styl, ale ani przez moment nie robią niczego nienaturalnego czy wymuszonego. Death metal w ich wykonaniu charakteryzuje wierność tradycji, a jednocześnie polot i duża świeżość. Może to tylko moje uwielbienie dla takiej muzyki, ale po analizie wszystkich elementów składowych tej płyty, wychodzi mi, że nie ma się tu absolutnie do czego przypieprzyć – wszystko trybi jak należy i Devouring Mortality brzmi po prostu przezajebiście. Sami zresztą popatrzcie: jest tu cudny wokal (van Drunen nie nagrał takiego wymiotu od czasów