The Bleeding. Najwznioślejsze dokonanie Kanibali z Barnesem, ich największy komercyjny sukces, wielkie źródło inspiracji dla innych kapel i jedna z najlepiej sprzedających się płyt w dziejach niekomercyjnego death metalu, a to wszystko przy drastycznie zmniejszającym się zainteresowaniu gatunkiem i kretyńskich działaniach cenzorskich. Tu nie ma przypadku, choć raczej nie stoi za tym trzęsący światem żydowsko-masońsko-metalblade’owski spisek. Ten album to po prostu świetny materiał, który nawet po prawie 20 latach od premiery potrafi wywołać drżenie serca u maniaków krwistej (a jak!) sieczki. Wprawdzie próżno szukać w tych 37 minutach świadectwa tak wielkiego rozwoju w stosunku do wcześniejszego krążka, jakiego byliśmy świadkami między „Butchered At Birth” a „Tomb Of The Mutilated”, ale równie trudno oprzeć się wrażeniu, że The Bleeding w każdym aspekcie przewyższa bardzo udanego poprzednika – jest jeszcze bardziej dopracowany, urozmaicony i całościowo ciekawszy. Profesjonalizm pełną gębą. Już samo brzmienie jest znacznie pełniejsze, cięższe i bardziej selektywne – po ingerencji Scotta Burnsa ani jedna nuta nie ma prawa umknąć słuchaczowi, nawet mimo tego, że muzyka zyskała na złożoności. The Bleeding składa się wyłącznie z bardzo udanych utworów, ale nawet kuszony łapówką nie napisałbym, że są one utrzymane na równym poziomie. Oczywiście dziwnie pokręcony numer tytułowy albo ociężały „Return To Flesh” są jak najbardziej fajne, jednak nieco bledną przy wybuchowym początku krążka. Chodzi mi o zestaw obowiązkowy w postaci „Staring Through The Eyes Of The Dead” (hit!), „Fucked With A Knife” (totalny hit!), „Stripped, Raped And Strangled” (hit może i mniejszy, ale to mój ulubiony numer spośród wszystkich kanibalistycznych wytworów) i „Pulverized” (też hit, ale przez małe „h”), które mocno wyrastają ponad pozostałą szóstkę. Czym? Hmm… jebnięciem, chwytliwością, brutalnością, technicznymi zagrywkami… trochę by się tego nazbierało. Nawet ja — człek, który przez lata uważał się co najwyżej za umiarkowanego fana Cannibal Corpse — traktuję je jako absolutny death’owy kanon, z którym każdy powinien się zapoznać. Zreeesztą, przecież tego samego statusu dorobił się ten album. Jasne, nie każdemu musi pochodzić styl Amerykanów, co nawiasem mówiąc doskonale rozumiem, ale jakości ich muzyce odmówić nie sposób.
ocena: 8,5/10
demo
oficjalna strona: www.cannibalcorpse.net
inne płyty tego wykonawcy:
podobne płyty:
- FLESHKRAFT – First Harvest
Ci Holendrzy chyba dotarli w IPN-ie do tajnych dokumentów „jak perfekcyjnie trafić death metalową płytą w gust demo”, bo zawartość ostatniego jak dotąd ich albumu, mocarnego Descendants Of Depravity od dłuższego czasu poniewiera mnie dość konkretnie i za każdym razem, gdy wrzucam go na ruszt, nie mogę się od niego oderwać. A zapewniam, że jest to zawartość wprost urzekająca dla maniaka agresywnych dźwięków – tradycyjny w formie, nie silący się na oryginalność death metal zagrany gęsto, na bardzo wysokich obrotach i co ważne – na miarę czasów, w których powstał, czyli z dbałością o ostateczny szlif. Krótkie info dla niewtajemniczonych – Prostitute Disfigurement w ciągu paru pierwszych lat działalności rozwijali się bardzo ładnie, choć bez drastycznych przeskoków, zyskując przede wszystkim na brutalności i technice. Rezultatem intensyfikacji przekazu i kilku zmian personalnych był naprawdę udany „Left In Grisly Fashion”. Nic jednak nie zapowiadało, że przy okazji następnego, odkładanego w czasie krążka panowie dokonają aż tak wielkiego postępu (po drodze zyskując bardziej klasycznego rysu), a rezultat ich wysiłków po prostu zmiażdży. Holendrzy bez dwóch zdań przeszli samych siebie, komponując płytę obowiązkowo wyziewną, bardzo szybką, cholernie dynamiczną (w czym ogromne zasługi ma fenomenalnie bębniący Michiel van der Plicht), zaskakująco czytelną wokalnie (złośliwi powiedzieliby, że Niels Adams wymiękł), urozmaiconą jak diabli i melodyjną (!) jak nigdy. Także od strony technicznej muzykom Prostitute Disfigurement nie można nic zarzucić, bo wyziewy na Descendants Of Depravity wcale do najprostszych nie należą, a gitarzyści i wspomniany perkusista niekiedy robią cuda dla najbardziej wymagających odbiorców. Jednak to nie brutalność, szybkość czy stopień skomplikowana przesądzają o wyjątkowości tej płyty, a zmiksowanie tych elementów z dużą, niespotykaną wcześniej chwytliwością. Wszystkich poprzednich krążków Prostitute Disfigurement słuchało się od początku do końca niemal jak jednego długiego kawałka – był tam jeno wściekły napierdol, w którym właściwie nie pozostawiono ani chwili na refleksję albo złapanie tchu. Na tym albumie już wszystkie utwory posiadają jakieś mocniejsze wyróżniki, fajne patenty, mniej oczywiste smaczki, dzięki którym łatwo je zapamiętać i wywołać później z tytułu. Dlatego też Descendants Of Depravity słucha się po prostu lepiej i chętniej wraca się do niektórych fragmentów, choć to tasiemiec (prawie 40 minut) jak na ich standardy. Mnie rozwalają szczególnie „Sworn To Degeneracy” (ach te wyborne solówki i riff pod nimi – zabójstwo!), „In Sanity Concealed”, „Torn In Bloated Form” i „Carnal Rapture”, żeby nie wymienić zbyt wielu. O brzmienie tej zajebichnej płyty zadbał Andy Classen, co w sumie gwarantowało wysoką jakość, ale chyba nikt, łącznie z nim, nie spodziewał się tak kapitalnego dźwięku. Stąd też Descendants Of Depravity mogę spokojnie zaliczyć do jego najlepszych, najbardziej soczystych prac. Jeśli w jakimś stopniu udało mi się u was zaszczepić zainteresowanie tym krążkiem, to polecam od razu zapolować na wersję z bonusowym dvd, bo to, jak rzadko, pełnowartościowe wydawnictwo. Składa się na nie całkiem nieźle sfilmowany koncert z Dynamo (w sumie 12 numerów czystej sieczki w trzy kwadranse), wesoły teledysk do „The Sadist King And The Generallissimo Of Pain” oraz filmik „Bad TV” obrazujący życie w trasie. Ten ostatni (kilkanaście minut) obfituje w masę śmiechu, ale nie idzie dojść, z czego tak rżą, bo całość jest po holendersku.
Juggernaut to zespół, który znać należy, ba, trzeba, jeśli mieni się człowiek fanem thrashu. W ramach cyklu „thrash z trashu" zapraszam więc do recenzji drugiego i, niestety ostatniego, wydawnictwa tej amerykańskiej formacji – płyty zatytułowanej Trouble Within. Do Juggernauta stosunek mam niemal nabożny, czemu nie ma się co dziwić, wszak techniczny thrash to to, co Tygryski lubią najbardziej, a Juggernaut nie dość, że jest jednym z pionierów gatunku, to w dodatku serwuje muzykę z najwyższej półki. Jednak co Jarzombek, to Jarzombek i nieważne czy gitarzysta czy bębniarz. Nie chcę przez to oczywiście powiedzieć, że gdyby nie Bobby, to chuj by był i tyle, ale obecność Jarzombków w najpierwszych z pierwszych tech thrashowych kapel uważam za wielce wymowną. Przy czym o ile Watchtower poszedł w stronę technicznej extremy, Juggernaut zadowolił się średnim poziomem trudności (czym i tak dystansuje zdecydowaną większość współczesnych technicznych kapel), pozwolił sobie na dość swawolne melodie (czasami nieco nawet kiczowate), heavy-powerowe wokale, sympatycznie infantylne teksty (w sam raz jednak pasujące do lat 80tych) i ogólnie pojętą przebojowość. Poszedł (czy może raczej wytyczył) tą ścieżką, którą niedługo później obrały takie tuzy jak Toxik, Realm i Heathen, czyli technika – tak, ale nie kosztem łatwej przyswajalności i lekkostrawności. Dlatego zespołów Jarzombków słucha się zasadniczo odmiennie: Watchtower wymaga zaangażowania, Juggernaut zaś wchodzi lekko, łatwo i przyjemnie. Pewnego przyzwyczajenia wymaga brzmienie gitar, które jest stosunkowo wysokie, trzeszczące i mające wszelkie cechy, choć tylko na pozór, amatorskiego. Zabieg jednak doskonale pasuje do granej przez Teksańczyków muzyki, nadaje jej niepowtarzalnego charakteru i stanowi kontrę dla bardzo wyraźnego, przyjemnie bulgoczącego basu. Pewnie nie wszystkim przypadnie do gustu taka jegoż autonomia, dla mnie jednak takie, jakże jazzowe, podejście jest warunkiem koniecznym w przypadku technicznych kapel. Na dowód, że wszystko się ładnie dopina proponuję „Stellae Rubeae” – kapitalny, czerpiący z neoklasyki instrumental. A na dowód, że „kiedyś to było lepiej” proponuję ukryty funkowo-rapowy kawałek zamykający album, kawałek pokazujący, że nie ma nic ważniejszego niż dystans do siebie i własnej twórczości. Kawałek ten dedykuje wszystkim ultrasom, true metalom i pozostałym prawdziwkom.
Wolę się nawet nie zastanawiać z jak wielkimi oczekiwaniami fanów/mediów muszą się zmagać muzycy Suffocation przy majstrowaniu materiału na kolejne płyty, bo pewnie można od tej presji osiwieć, albo w najlepszym wypadku dorobić się zatwardzenia. Ale gdy wreszcie nadchodzi odpowiednia chwila, ci mistrzowie mimo wszystko potrafią się należycie sprężyć, lub po prostu mają wszystko w dupach i najzwyczajniej w świecie robią swoje. Zmierzam do tego, że nowojorczycy znowu nie zawiedli, ponownie nagrywając album inny od poprzednich, choć całkowicie w swoim rozpoznawalnym stylu. Ani nimi, ani tym stylem nie zachwiała zmiana za stanowisku perkusisty – doskonałego pojebanego miotacza w osobie Mike’a Smith’a wymienił dobrze znany fanom bardzo szybkiego death metalu Dave Culross, który swego czasu pozamiatał na rewelacyjnej epce
Na takie krążki warto czekać. Drugi album żółtodziobów z Hexen jeszcze bardziej umocnił moją wiarę w kapelę i graną przez nią muzykę. Cztery lata po debiucie zajebali chłopaki kolejnym wydawnictwem, po którym zbierać jest tyle, co po bostońskich maratończykach. A że cztery lata to jednak kawał czasu, to i muzyka trochę się zmieniła. Najogólniej mówiąc zamieniono melodyjność i przebojowość na ciężar i agresję (oczywiście w ramach gatunku). Przyznać mi się jednak wypada, ze pierwsze okrążenia nie przekonały mnie jakoś nadzwyczajnie, ale z czasem było już tylko lepiej. Mogliście się już - patrząc po moich tekstach – domyślić, ze nie przeszkadza mi melodyjność i przebojowość w thrashu, zęby mnie nie bolą od speedowych klimatów, a gitarowe fajerwerki mógłbym hodować w piwnicy (w workach po ziemniakach, oczywiście) - debiut Hexen był w tych kategoriach bezkonkurencyjny. I właśnie stąd początki mojego obcowania z Being and Nothingness były nieco pokraczne. Jak już wspomniałem cztery lata to mnóstwo, szczególnie w przypadku młodych kapel. To, że chłopaki, a wraz z nimi muzyka, dojrzeli słychać na każdym kroku. Nie ma już tylu popisów, teksty trochę jakby wydoroślały, postawiono bardziej na klimat, struktury i kompozycje. Wokalista przeszedł od czystych, niemal powerowych zaśpiewów do growli i mięsistych wrzasków. Deathowy klimat zaczął unosić się znad kręcącej się płyty, a z głośników zaczyny dobywać się wyraźnie niższe rejestry. Trochę mi zajęło odnalezienie się w tych zmianach, bo debiut ceniłem właśnie za tą frywolność, zabawę dźwiękiem, prawie młodzieńcze wygłupy. Na szczęście nie zapomniano o fajerwerkach i niemal każdy z dziewięciu kawałków może poszczycić się bądź to setem motorycznych, rasowych riffów, bądź neoklasyczna solówką, bądź kombinacją wspomnianych. Kilka przykładów: „Defcon Rising” (riff i solówka), „Stream of Unconsciousnes” (to samo), „Indefinite Archetype” (wejście i wyjście; na dodatek utwór klimatem kojarzy mi się z Pestilence’owym
Nawroty raka nieraz niosą z sobą większe zniszczenie niż pierwsze uderzenie… I tak właśnie było z Anglikami. Sukcesor
Sześć lat zajęło muzykom Orphaned Land nagranie nowego albumu. Można było więc domniemywać, że materiał będzie dopieszczony w najdrobniejszych szczegółach. I jest – przynajmniej w pewnym sensie. Z jednej strony dostaliśmy bowiem album nagrany z niesamowitym rozmachem, wielopłaszczyznowy i łączący, skrajne niekiedy, style muzyczne, bogaty w detale i zabierający słuchacza w muzyczną podróż. Z drugiej strony jednak, krążek wyszedł potwornie długi (siedemdziesiąt osiem minut, (sic!)), a przez to trochę jakby rozwodniony, stylowo uderza bardziej w folk niż prog i niestety trochę przynudza i dłuży się. W porównaniu do poprzednika stracił na wyrazistości i mocy i to dość znacznie. Pierwsze kilka podejść zakończyło się u mnie fiaskiem – nie byłem w stanie dotrwać do końca albumu. I dopiero mocne spięcie pośladów pozwoliło przebić się przez wszystkie piętnaście utworów. Nie było łatwo. Z czasem, co prawda, kolejne okrążenia przychodziły z większą łatwością, ale nie wyobrażam sobie, bym potrafił zabrać się za płytę z marszu. Niemniej jednak, kiedy już znajdę w sobie dość sił i animuszu by zmierzyć się z krążkiem, ten potrafi odwdzięczyć się kilkoma, naprawdę dobrymi, momentami. Już bowiem na sam początek dostajemy kawałek bardzo przebojowy (co jest pewnym wyróżnikiem na tle całości) i świeży, który bardzo szybko wbija się do łba i zachęca do nucenia pod nosem. Kolejny godny uwagi, piąty na płycie, „The Path, Pt. 2 – The Pilgrimage to or Shalem” oferuje ciekawe partie gitar i naprawdę, naprawdę dobrą solówkę, „The Warrior”, mimo pokracznego początku, okazuje się podniosły i przejmujący, z czasem rozkręca się i dryfuje w stronę muzyki filmowej, z partiami wokalnymi a’la chór Aleksandrowa. I znowu dostajemy niezłą solówkę, co w sumie nie powinno dziwić, bo że muzycy potrafią grać, było jasne już wcześniej. „Disciples of the Sacred Oath, Pt. 2” rozkręca się dość późno, ale gdy już się rozkręci potrafi być przyjemny. Za to, co zaraz napiszę demo mnie pewnie zabije, ale zaryzykuję – warto: „Vayehi Or” – jest w tym utworze coś bardzo gotyckiego, chłodnego i niepokojącego, coś co sprawia, że mam ochotę słuchać go na okrągło. Kolejny utwór zatytułowany „M I ?” to bardzo liryczna, smutna i pełna żalu ballada, jedna z lepszych, jakie ostatnio słyszałem. A na koniec wyliczanki perełka, która temu, starającemu się wyglądać dojrzale i poważnie, wydawnictwu, dorysowuje wąsy i zaczernia zęba; aż musiałem rzucić okiem na teksty, by się upewnić, że się nie przesłyszałem. „Codeword: Uprising” jest kawałkiem dobrym, dość żwawym i energicznym – rzekłbym nawet przebojowym. Wszystko jednak o kant dupy potłuc przez jedną linijkę w tekście: „We are the terrorists of light” – ja wiem, że kapelka chce być po dobrej stronie mocy, ale „terrorists of light”? No bez jaj, nawet najczarniejsi szataniści nie brzmią tak zabawnie ze swoimi inwokacjami i przechwałami, jacy to oni straszni są. Można sobie to było podarować i kilku uśmiechów półgębkiem uniknąć. Podsumowując: płyta da się lubić, ale trochę jej do poprzedniczki brakuje. Dobra i nic więcej.
A miało być tak piiijęęęknie, że zacytuję klasyka… Lost Soul mogli naprawdę zajebiście daleko dotrzeć na fali zasłużonego entuzjazmu po premierze
Kapela jak na Norwegię w najwyższym stopniu niecodzienna, co jednak należy traktować, jako zaletę. Młodszy i mniej rozgarnięty brat Spiral Architect, z którym dzieli zresztą część członków, przede wszystkim zaś styl grania. Niestety bycie młodszym i mniej rozgarniętym bratem niesie ze sobą pewne przykre konsekwencje, co sprowadza się do tego, że muzyka kwartetu z Oslo tak wspaniała i powalająca już nie jest. Problem jest mianowicie taki, że Twisted Into Form chciał być zarówno techniczny i pogmatwany, jak i ciężki oraz monolityczny. Kłopoty zaczynają się szybko, bo już w momencie chęci strzelenia jakimś popisem instrumentalnym. No więc psikusa sobie Norwedzy wykręcili, bo efekt tego mariażu jest taki, że miast wirtuozerskiego majstersztyku do uszu słuchacza dobiega plumkanie basu połączone z bulgoczącymi gitarami. Iście bagienna atmosfera. Problem dotyczy, jak się chwilę później człowiek orientuje, nie tylko solówek, ale właściwie całego albumu. Czasami mam wrażenie, że cała muzyka dobiega zza ściany – wszystko jest przytłumione i sprowadzone do niskich rejestrów. Taki zabieg ma sens w przypadku kapel, którym niespecjalnie zależy na technicznych popisach, Twisted Into Form do takich się jednak nie zalicza, więc trudno zrozumieć takie rozwiązanie. Skłamałbym pisząc, że odechciewa się od tego dalszego słuchania – aż tak źle nie jest. Ale cacy też nie, bo trochę brakuje mi zbalansowania w palecie dźwięków. Gdyby jeszcze brakowało Norwegom umiejętności i buczeniem chcieliby zamaskować owe braki, to jeszcze mieliby jakąś wymówkę, durną, ale mieliby. Sęk w tym, że gdy się wsłuchać, to całkiem sensowne wygibasy wyczyniają muzycy przy pomocy swoich instrumentów. Krótki wtręt: szczególne pochwały w tym miejscu kieruję w stronę pałkera, który kombinuje na wszelkie sposoby by ponapierdalać w bębny w możliwie najbardziej wyszukany sposób. Brawo! Wracając do sedna: uważam za zupełnie chybiony pomysł obciążania tak technicznej i skomplikowanej muzyki. Tym bardziej, że muzyka do ciężkich nie należy (wszak to technicznie zagrany prog metal z czystymi wokalami) i aż się prosi o większą wyrazistość dźwięków, większą przestrzeń i – trochę z innej beczki – przyjemniejsze melodie. Melodie, zaraz po ogólnej duchocie, stanowią drugą główną bolączkę albumu. Na dziesięć kawałków dwa, trzy jako tako wpadają w ucho, reszta jest raczej ociężała i średnio atrakcyjna (co w połączeniu ze wspomnianą już bagienną atmosferą bywa odrzucające). Jako pechowy, w tych okolicznościach, należy uważać dobór wokalisty, który, sam w sobie, nawet daje radę, ale w połączeniu z już wspomnianymi dodatkowo utrudnia czerpanie przyjemności z lektury płyty. Niby jest tą przeciwwagą dla ogólnej ociężałości, ale na dłuższą metę okazuje się równie ciężkostrawny. I jako taki właśnie – ciężkostrawny – uważam dzisiejszy krążek. Błędy, które w innych przypadkach nie byłyby może nawet zauważone, w przypadku Then Comes Affliction to Awaken the Dreamer drażnią w najlepsze. Wielka szkoda, bo muzyka zła nie jest, pomysłów, jak słychać – nie brakuje (tak bardzo), tylko te przedobrzenia i chęć ożenienia niepasujących do siebie idei. Mogło być bardzo dobrze, jest dobrze.
Pełen obaw sięgałem po nową płytę Greków, bo po potknięciu na