Był piękny ciepły dzień, gdy Czerwony Kapturek zmierzał przez gęsty las do domku ukochanej acz niezbyt sprawnej babci. W koszyczku uśmiechnięte dziewczę miało to, co zwykle – nowy numer „Gościa Niedzielnego” z rozkładówką wykopanej niedawno arki Noego, mentolowe fajki z filtrem, tampony extra chłonne, leki przeciwgrzybiczne oraz suchy chleb dla konia. Gdzieś tak za monopolowym, a jeszcze przed bankomatem Dojczebanku do Kapturka zagadał nieznajomy Wilk. Rozmowa przebiegała w miłej atmosferze, choć nasza bohaterka bystrym oczkiem zauważyła, że Wilk ma dziwnie wydłużone kły, wymalowane na czarno pazury i ślepia – czyli jest ucharakteryzowany na tego sławnego kolesia ze „Zmierzchu”. Od słowa do słowa i… stało się nieuniknione – zaprosił ją na rokhotekę. Tam po raz pierwszy Kapturek zetknęła się z gothykhiem. Oszołomiona ezotherykhą miejsca, w mig podłapała klimat i postanowiła wreszcie zaakcentować swoją, dotąd nieuświadomioną, indywidualność – czerwone odzienie poszło w odstawkę. Kolejne rokhoteki i Czarna Peleryna — bo tak się dziewczę przechrzciło — doszła do wniosku, że od dawna jest martwa, jak na prawdziwą gothkhę przystało. Dla lepszego efektu postanowiła zyskać na bladości, odrzucając marchewkowego Kubusia i tnąc się, ilekroć idol z ulubionej empetrójki wyjęczał „jezzt mi zzmutnoo, jezztem matrwyyy, uuuu”. Nic więc dziwnego, że upudrowane lica naszej bohaterki trafiły w końcu tam, gdzie niebo jest zawsze zachmurzone, księżyc w pełni, w powietrzu czuć przepocone skarpetki, a najmhroczniejsze dźwięki wypełniają przestrzeń nie-życiową – na kastle party, znane normalnym ludziom jako zlot dziwek i pedałów. To było coś! Piekło! A potem zaczęło swędzieć. I od tamtej chwili dziewczynka leży spokojnie w domku, a leki nosi jej schorowana babcia, jedyna osoba, na której dyskrecję może liczyć. Tego niestety nie można powiedzieć o Wilku, bo cham szybko rozgadał w lesie, że ex-Kapturek złapała na festiwalu smutku gothyckhiego syfa i nawet nie wie od kogo. Mimo to ptaszki dalej śpiewają, a wiewiórki skaczą po szyszkach i wiodą dostatnie życie. A gdzie w tym wszystkim miejsce dla Deception? Ano, chwalić bozię w niebiesiach, nigdzie. Chłopcy-morbidowcy uskuteczniają rozdupcz na bardzo wysokich obrotach, nie oglądając się przy tym na innych, szczególnie tu – w kraju. Intensywność tego materiału robi wrażenie (gratulacje i zarazem wyrazy ubolewania dla perkmana, bo musi się chłop namachać), toteż nie dziwi fakt, że płytka nie trwa nawet pół godziny. Ale to dobrze, tyle wystarcza w zupełności, a od większej ilości można by się porzygać. Jak już wspominałem: napierdol, brud, sieka, siara – tylko z tym mamy do czynienia na Nails Sticking Offensive. Pewnym urozmaiceniem są dzikie solówki oraz wyraźniejsze zwolnienia w liczbie bodaj… dwóch. Przy tym całym łomocie czasami gdzieś rozmywa się gitara, więc warto nad tym popracować przy okazji następnej produkcji. Powrót do „dwuwioślanego„ składu też by nie zaszkodził. Tak czy srak – dzicz!
ocena: 8/10
demo
inne płyty tego wykonawcy:
podobne płyty:
- DEICIDE – Legion
- DIABOLIC – Excisions Of Exorcisms
Bez wątpienia jedna z najjaśniejszych gwiazd na polskim firmamencie, kapela niedoceniana za życia, niestety niedoceniona również po śmierci. Niemniej jednak my, Prawdziwi Koneserzy, nie zapomnieliśmy o Wilczym Pająku. Pozwalam sobie przeto ogłosić mały manifest, krótki do bólu i równie dosadny:
To, co zafundowali nam w 2000 roku trzej opętani brutalną muzyką Brazylijczycy, przywróciło mi wówczas wiarę w death metal, w to, że ten gatunek nadal może się przepięknie wprost rozwijać, nie tracąc nic ze swojego pierwotnego charakteru, a nawet zyskując na piekielnej mocy. Conquerors Of Armageddon to trzecie pełnometrażowe wydawnictwo Krisiun i — co już chyba nie ulegnie zmianie — ich najlepsze, najbardziej natchnione oraz w wyjątkowy sposób rozpieprzające. No i chyba nie muszę dodawać, że moje ulubione, choć większości ich pozostałych krążków nie można wiele zarzucić. Prawie 42 minuty niesamowitej rzeźni w wykonaniu braci Kolesne i Alexa Camargo uskrzydla niczym pieprzony Red Bull, ale kopa daje znacznie większego! Na albumie zawarto dziewięć totalnych kompozycji, które — mimo, że strukturą nie odbiegają zbytnio od tych z „Apocalyptic Revelation” — od początku do końca porażają swą intensywnością i poziomem doszlifowania. Muzycy są cholernie zgrani, precyzyjni i doskonale obeznani w fachu zabijania dźwiękiem. Moyses Kolesne częstuje słuchacza wyśmienitymi riffami – ciężkimi i niezwykle brutalnymi, a przy tym zawierającymi pewną ilość melodii, co czyni kawałki przyjemniejszymi w odbiorze. Solówki w jego wykonaniu również powalają – ekstrema, ekstrema i jeszcze raz ekstrema. Po prostu cudeńka, bez cienia kompromisu. Wokal co prawda nie jest zbytnio odkrywczy, ale tutaj sprawdza się fantastycznie i ekspresji odmówić mu nie można (a jak nie wierzycie to polecam fragment z „Kill, kill, kill lord Jesus Christ” w utworze tytułowym). Obłędna jest natomiast na Conquerors Of Armageddon praca garów – Max Kolesne wyrabia tu przynajmniej 150% normy. Upraszczając sprawę, można by rzec, że napierdala ile wlezie, ale jak usłyszycie te pojawiające się w kilku miejscach absurdalne wręcz przyspieszenia, to stwierdzicie, że jest on klasą sam dla siebie. Do moich ulubionych wałków (tych naj-naj) należą „Ravager”, „Hatred Inherit” i „Endless Madness Descends” – absolutnie brutalne, szybkie i techniczne – po prostu czyste death metalowe perełki! Krisiun to światowa extra klasa, więc kto Conquerors Of Armageddon sobie odpuści, ten będzie uboższy o wspaniałe doznania, które ten łomot ze sobą niesie!
Zacznę od tego, co najbardziej leży mi na wycieńczonej wątrobie. Trauma, w moich oczach, ma ten sam problem co chociażby Napalm Death czy Unleashed – od jakiegoś czasu nagrywa dosyć zajebiste, ale jednak niewiele się od siebie różniące płyty. Pewnie mam zbyt wygórowane oczekiwania, bo pierwsze trzy krążki przyzwyczaiły mnie nie tylko do wyjątkowej muzyki, ale i olbrzymich zmian – praktycznie wymyślania zespołu na nowo. Tymczasem od
Zanim Obscura stała się kapelą znaną, pełną gwiazd, Obscurą, która nagrała
Gorefest to dla mnie najlepszy zespół w historii europejskiego death metalu. Tę pozycję zdobył u mnie swoim drugim, fenomenalnym albumem pt. False. Co prawda muszę wspomnieć, że w mojej subiektywnej opinii praktycznie każdy ich album wbił się dużymi złotymi literami w historię death metalu. Oczywiście nie wszyscy zapewne podzielają mój pogląd, ale na pewno mi przytakną w jednym punkcie, że False całkowicie zasłużenie może znaleźć się w alei („Idę, patrzę, a leją zasłużonych”… – przyp. demo) złotych albumów death metalu. False to totalny odkurw!!! Brutalność, technika, melodyjność i pomysłowość. Nie ma się do czego przyczepić, materiał po prostu zwala z nóg! Brutalne (czasem mocniej czasem lżej), melodyjne partie gitarowe, zajebiste solówki, młócki na perce i wokal Jan Chrisa paraliżują układ nerwowy odbiorcy. To właśnie ten album był przełomowym albumem w historii Gorefest. Tu narodziła się ich charakterystyczna motoryka, wyjątkowa gorefestowa melodyjność pięknie zanurzona w brutalności, a także unikalny wokal Jana Chrisa, bardzo brutalny, bardzo mocny i głęboki, ale jakże czytelny growl. Gdy usłyszysz takie kawałki jak „The Glorious Dead”, „State Of Mind” czy „Get – A – Life”, w jednej chwili przekonasz się do tej płyty. Od razu wyjebisz z domu, aby kupić False. Nie ma opcji, aby komuś ten LP nie przypadł do gustu, jest to po prostu niemożliwe!
Po przejściu Immolation do Nuclear Blast można było oczekiwać różnych cudów, a już na pewno ogromnej kampanii reklamowej i podpasek z wizerunkami członków zespołu. A tu nic, chyba, że znowu coś przespałem. Spokojnie, bez nadęcia i wielkich zapowiedzi Amerykanie sprokurowali najbrutalniejszy, najgwałtowniejszy, najbardziej popieprzony, najlepiej wyprodukowany (nagrywali standardowo w Millbrook, więc to pewnie Niemcy szczodrze sypnęli kaską na wypasioną sesję) i najgęściej zagrany krążek od czasu prześwietnego
Podejście numer 1: what the fuck??
Gdy Suffocation powróciło na scenę z
Never w drodze do trzeciej płyty zaliczył przejścia jak z wenezuelskiej telenoweli: były kilkukrotne zmiany składu (w tym epizod z wokalistką), studia, tytułu, no i w końcu wieeelkie opóźnienia, bo pierwotnie „Morbid Danger” powinien wyjść na przełomie 2006 i 2007 roku. W końcu dorwałem krążek w swe łapy i jestem, kurna, rozczarowany! Niestety nie jest to materiał, który kogokolwiek zaskoczy, olśni i sponiewiera – chyba że Japończyków. To dobra płyta w swoim gatunku i może się podobać, ale raczej niewiele ponadto. Przyczyny tak chłodnego odbioru mogą być różne. Raz, że osobiste oczekiwania miałem znacznie większe i mimo wszystko trochę inne. Dwa — już bardziej obiektywnie — że zespół stał się bardziej typowy, poukładany – stracił na wcześniejszej wyjątkowości i złagodniał. Już w zapowiedziach muzyka miała być inna niż na poprzednich płytach – i jest inna, choć gdzieniegdzie pobrzmiewają patenty bliskie
Niby projektu nie zawieszono, szlag Ameryki nie trafił (choć mógłby), nikomu rąk nie pourywało, a jednak ostatnie wydawnictwo spod znaku Węzła liczy sobie już 7 lat. Kawał czasu, jakby na to nie spojrzeć. Niemniej jednak ta muzyka ma w sobie coś, co sprawia, że się nie przejada, nie powszednieje, a jeśli w ogóle starzeje się, to czyni to z godnością i klasą. Z muzyką generalnie, a tego rodzaju w szczególności, bywa różnie – niektóre albumy wybitnie źle znoszą upływ czasu, po iluś tam przesłuchaniach okazuje się, że nie ma już żadnych tajemnic do odkrycia, żadnych zaskoczeń, żadnych „łał” – krążek zna się na wylot i okazuje się pusty i wyjedzony. A jak wiadomo – z pustego to i Olek ze Sławojem nie wychylą. Na szczęście przypadek Gordianowej płyty nie wpisuje się w ten smutny temat i nawet po wielu latach potrafi zaskoczyć nową nutą, dźwiękiem, który przez tyle lat umykał uwadze. Choćby pod tym właśnie kątem Emergent jest dziełem wyraźnie dojrzalszym, lepiej przemyślanym i dopracowanym w porównaniu z debiutem, który nie jest tak obfity w detale. Mniej tu dźwięku jako takiego, mniej tłoku, lecz to, co pozostało, jest dokładnie tam, gdzie być powinno (czego czasami dowiadujemy się po latach). Mniej też metalu, chociaż i na debiucie nie było go za wiele, mniej pośpiechu. Za to nietuzinkowych koncepcji, progresywnych, nowatorskich aranżacji jest w bród, w ilościach niekiedy przytłaczających. Przypomniałem sobie jeszcze jeden element, którego jest znacznie mniej, a mianowicie instrumentalnych popisów. Tylko teraz słuchajcie, bo powiem tylko raz – solówek jest ogrom, w sumie każdy kawałek składa się z kilku solówek, jedna po drugiej, granych na zmianę przez muzyków. Cały myk polega na tym, że nie są one już tak nachalne, bajeranckie w odpustowym znaczeniu. Są subtelniejsze i — o ile można tak powiedzieć — szlachetniejsze. W sumie można tak powiedzieć o całym albumie – że jest szlachetniejszy, bardziej wyborny. Mimo tych wszystkich ochów i achów dychy nie postawię, „9” też nie, dam tyle, ile debiutowi. A to dlatego, że w całej swojej wytrawności, bywa niekiedy zbyt odległy, zbyt wydumany i ciut mdły. Jak dżentelmen koło 70-tki.
Z ocenianiem albumów pokroju Swansong i z zespołami tak zasłużonymi jak Carcass, które wydadzą taki album, będzie zawsze duży problem. Dlaczego? Kto zna muzykę ze Swansong ten wie, jaka jest odpowiedź lub szybko ją znajdzie. Formacja, która była jedną z tych, które reformowały scenę grind/death nagrywa album hard rockowy, czy jak kto woli death ’n’ roll-owy. To właśnie jest powodem rodzącym trudności w ocenie. Muzyka ze Swansong jest naprawdę świetna, ale gdy dochodzi do konfrontacji z wcześniejszymi albumami nietrudno o jakieś zawiedzenie. Dlatego ja uważam, że takiego albumu jak Swansong nie należy porównywać z poprzednimi dokonaniami. Bo jak porównywać rock z ekstremalnym patologicznym grindowaniem? Nie da się! a więc jak się nie da, to nawet nie będę próbował tego robić. Może taki album należałoby traktować jako odrębny projekt muzyków Carcass? Przechodząc do samej muzyki, składa się nań 12 soczystych numerów. Wszystkie jak jeden mąż brzmią niczym wyśmienity hard rock połączony z heavy metalem, z tą różnicą iż odśpiewane są charkoczący wokalem Jeffa Walkera. Ta płyta zawiera prawdziwy atomowy, rockowy feeling. Pierwszy kawałek „Keep On Rotting In The Free World” zawsze dodaje mi skrzydeł i chyba nie było jeszcze przypadku abym chociażby w myślach go nie odśpiewał. Podobnie jest z ostatnim „Go To Hell”, który głównie oparty jest właśnie na strukturze „Keep On Rotting”. A co się dzieje pomiędzy tymi dwoma kawałkami? Odpowiem banalnie: dużo. Weźmy choćby taki „Child’s Play”, którego właśnie słucham. Ten kawałek jest tak zadziorny, iż trudno oprzeć się wrażeniu, że mówi do słuchacza: taki cwaniak jesteś?, może chcesz dostać w mordę? Coś czuję, że każdy cwaniak się ugnie. Niezłym gagatkiem jest też „Tommorow Belongs To Nobody”, tyle że w samej końcówce, gdzie występuje maksymalnie ześwirowana gitarka (!). Także dosyć dziwne skojarzenia wywołuje u mnie „Polarized”, chyba najbardziej przebiegłe (dosłownie) riffowanie jakie słyszałem. Na Swansong można odnaleźć podobieństwa do nawet Iron Maiden, najmocniej słyszalne w początku „R**k The Vote” – naprawdę można dać się nabrać, że lecą Ironi. Muszę jeszcze wspomnieć o „Firm Hand”, a dokładnie o użytej w nim gitarze klasycznej, która tworzy wręcz kojące tło dla solówki. Sola też są jednym z mocnych elementów „Łabędziego śpiewu”, potrafią dać solidnego kopa. Szczerze polecam ten album, choć wiem, że dla pewnych osób będzie on tak trudny do przełknięcia jak niedosmażony kotlet. Myślę, że przynajmniej u niektórych, jak za pierwszym razem nie pójdzie, to za którymś na pewno trafi na solidnie rozgrzany tłuszcz, ładnie się zarumieni i można będzie rozkoszować się smakiem. A na koniec, tym wszystkim którzy, zrzędzą na Swansong: „Go To Hell”!
W przypadku zmartwychwstania takiego zespołu jak Sadist ciężko było uwierzyć w zapewnienia muzyków o powrocie do korzeni, bo
Po upływie 4 lat od nagrania rewelacyjnego
Dzięki takim płytom jak Chronic Corpora Infest człowiek zaczyna doceniać rozbudowane introsy! Czemu? Bo przebrnąć przez niemal 45 minut takiego grania w stanie „czystym” byłoby cholernie ciężko. Zresztą sami powiedzcie, czy średnio brzmiący, dziki jak skurwysyn gore-grind-death w takiej dawce to już nie jest przesada? Gdyby nie te wszystkie pojebane sample, to te „utwory” byłoby nie do przetrawienia (też mi się żart udał…), zwłaszcza że niektóre wykraczają nawet poza 6 minut. Szalony łomot uprawiany przez Disgorge może robić wrażenie, bo Meksykanie nie cofają się przed niczym w krzewieniu najbardziej zwyrodniałego wypierdu. Płyta jest utrzymana w duchu starego Carcass, tylko poziom brudu i ohydy został podniesiony do kwadratu. Przez większość czasu utrzymują zdecydowane tempa (w których czują się zdecydowanie najlepiej), a gdy przychodzi do wyhamowania, to uderzają wyjątkowo mulącym syfem, udowadniając że radzą sobie także przy zwolnionych obrotach. Niezależnie jednak od stosowanych prędkości, Disgorge z każdą chwilą wylewają na słuchacza wiadra wnętrzności i płynów ustrojowych. Efekt mogłoby spotęgować lepsze, bardziej ostre brzmienie, ale to osiągnęli dopiero na