Pierwszemu przesłuchaniu "Kingdoms Disdained" towarzyszy westchnienie ulgi, bo album nie ma nic wspólnego z „Illud Divinum Insanus”. Drugiemu towarzyszy… w zasadzie nic, bo i niczego specjalnie odkrywczego ten materiał nie oferuje. Dlatego też wydaje mi się, że w kontekście tego „wielkiego powrotu do formy” największą zaletą Kingdoms Disdained jest po prostu niebycie ”Illud Divinum Insanus”. Niezbyt ambitne to zagranie jak na zespół kalibru Morbid Angel, ale powinno się sprawdzić przede wszystkim u nowych/mniej wymagających słuchaczy. Pozostali bez większego bólu przebrną przez album — wszak nie jest zły! — jednocześnie mając świadomość, że TAKI zespół stać na znacznie więcej.
Może się mylę, ale samo granie death metalu w średnich i średnio-szybkich tempach — a właśnie z tym tu obcujemy — to w obecnych czasach niespecjalne osiągnięcie. Tym bardziej, że mamy tu do czynienia z odczuwalnym ubytkiem w sferze tożsamości – Kingdoms Disdained w (zbyt) wielu momentach brzmi jak inspirowana Morbidami kapela z Tuckerem na wokalu, nie zaś jak Morbid Angel z krwi, kości i bagien Florydy. Wygląda mi na to, że w swoich utworach Trey chciał koniecznie zrobić coś innego — tym samym przyznając się do błędu, jakim był poprzedni krążek — ale nie do końca wiedział, w jakim pójść kierunku, więc w miarę możliwości nawiązał do materiałów nagranych ze Steve’m. Z kolei Tucker wespół z Fullerem wyszli naprzeciw oczekiwaniom fanów i stworzyli trzy klasyczne numery nastawione na jebnięcie – szybkie, brutalne i bezpośrednie, ale odczuwalnie mniej złożone niż kompozycje Azagthotha.
Nie zmienia to jednak faktu, że na Kingdoms Disdained dość często występują odniesienia do „Formulas Fatal To The Flesh” i „Heretic”, ale nie są one na tyle nachalne, żeby mówić o autoplagiacie – to raczej podobne podejście do rytmów i konstruowania riffów. Grunt, że płyta jest zaskakująco spójna, a słucha się jej całkiem nieźle, ba!, nawet lepiej niż przypuszczałem – wprawdzie bez szału (brakuje prawdziwych hajlajtów), ale na pewno bez skrętu kiszek. Morbid Angel przede wszystkim wyprostowali swoje granie, zrezygnowali z formalnych udziwnień i wszelkich wypełniaczy – czy to z klawiszowego pseudoklimatycznego plumkania czy też elektronicznych popierdywań. Na płycie znajduje się wyłącznie death metal w stanie czystym. No, może prawie czystym – bo rytm w „Declaring New Law (Secret Hell)” brzmi trochę ryzykownie, a w kontekście całego albumu wręcz ekstrawagancko, ale jest fajnie równoważony wypasioną solówką – jedynym wkładem Vadima w nowy album.
A propos solówek – są potraktowane dość oszczędnie i jest ich znacznie mniej, niż można by oczekiwać, przez co stały się czymś wyczekiwanym. Wydaje mi się, że istnieje też druga przyczyna tej powściągliwości, bo Trey odgrywa je tak, jak zwykle – w sposób doskonale wszystkim znany i zupełnie nie zaskakujący. W każdym razie od strony kompozytorskiej Kingdoms Disdained wypada dość przekonująco.
Tymczasem nie do końca przemawia do mnie koncepcja produkcji — albo brak koncepcji, bo ta opcja też wchodzi w grę — tego albumu. Ogólnie brzmienie sprawia wrażenie do przesady skompresowanego. Ma przytłaczać, a nie przytłacza. Postawiono na mocno wyeksponowany wokal (bardzo dobry, swoją drogą) i rażącą triggerami perkusję (kłania się sound „Domination”), natomiast gitary upchnięto gdzieś z tyłu – są przybrudzone i nie zawsze należycie czytelne. Bas dopchnięto chyba kolanem, więc na powierzchni pojawia się tylko od święta – choćby w „Paradigms Warped”. Naprawdę niewiele mi już brakuje do rozpowszechniania teorii spiskowej, że Rutan przykłada się wyłącznie do brzmienia własnych płyt.
Czy wobec powyższego mogę napisać, że Morbid Angel powrócili do formy? Wydaje mi się, że tak. Wprawdzie nie do tej najwyższej, sprzed 25 lat, ale i tak idzie ku lepszemu. Mimo to znacznie ważniejszy jest w tym przypadku powrót do normalności.
ocena: 7,5/10
demo
oficjalna strona: www.morbidangel.com
inne płyty tego wykonawcy:
Pewien mądry człowiek określił onegdaj Decrepit Birth mianem zespołu przereklamowanego. Zaraz… moment… aaa… To byłem ja! I choć w muzyce zespołu niewątpliwie zaszło sporo zmian od ostatniego krążka sprzed siedmiu lat, po wysłuchaniu Axis Mundi tę opinię podtrzymuję. Amerykanie ciągle trzymają się technicznego i dość brutalnego death metalu, ale nareszcie odpuścili sobie ambicje zadziwienia świata melodyjnością swych poczynań. Niektórzy strasznie na to narzekają, ja natomiast mogę jedynie przyklasnąć takiej decyzji, bo akurat talent do melodyjnych partii i wtapiania ich w struktury utworów Decrepit Birth mają co najwyżej średni. Zespół poszedł za to z duchem czasu i wprowadził do muzyki trochę symfonicznych elementów, które przewijają się zwykle gdzieś w tle, zaś mocniej o sobie dają znać tylko w instrumentalnym „Embryogenesis”. Nic to specjalnie porywającego, ale dają radę i zbytnio nie drażnią. Trzon Axis Mundi to jednak świetny warsztatowo death metal z całkiem niezłym jebnięciem – szybki, pokomplikowany i nastawiony na atak. Pewnie nie każdemu spasuje suche brzmienie tego materiału, bardzo zresztą podobne do tego, jakie uzyskali Hour Of Penance na „Regicide” (bo i oni nagrywali w 16th Cellar Studio), ale ja cenię w nim dużą selektywność. Sama jazda jest solidna i może się podobać, zwłaszcza kiedy Decrepit Birth forsują tempo, a perkman ma kończyny pełne roboty. W takich fragmentach zespół pokazuje, że instrumentalnie stać go na wiele – basman szaleje (najbardziej to słychać w „Hieroglyphic”), gitarniak szaleje (choć mógł sobie pozwolić na trochę więcej solówek), perkman szaleje. Tylko, kurwa, mają jeszcze kolegę Billa Robinsona. Ta budząca politowanie imitacja Chrisa Barnesa jest jak dla mnie gwoździem do trumny Decrepit Birth. Wiadomo, że brutalny death metal nie stawia przed wokalistą niewiadomo jakich wymagań, ale, kurwaaa!, są jakieś granice, o które ten koleś nawet się nie otarł. Potrafi wydobyć z siebie tylko jednostajne buczenie – pozbawione jakiejkolwiek inwencji, puste i całkowicie jałowe. To właśnie dzięki niemu materiał, który jest (czy raczej mógłby być) naprawdę zjadliwy, gdzieś od połowy staje się męcząco monotonny. Nie wiem, czy będzie go łatwo wyjebać z kapeli jako jednego z współzałożycieli, ale warto nad tym popracować. Skoro Louis Panzer z kolegami pozbyli się Mike’a Browninga z Nocturnus, to może i w tym przypadku się uda. Druga sprawa, która psuje odbiór Axis Mundi to covery, których zespół upchnął na płycie aż trzy, rozciągając ją do ponad godziny. Owszem, są odegrane całkiem poprawnie, ale strasznie odtwórczo, panowie właściwie nie dodali nic od siebie. Szczególnym przypadkiem jest „Infecting The Crypts” – z jednej strony rozumiem chęć oddania hołdu Suffocation (wszak bez nich Decrepit Birth nie mieliby nawet nazwy), ale z drugiej powinni mieć świadomość, że Robinson do śpiewania repertuaru Nowojorczyków zupełnie się nie nadaje, co udowodnił już na koncertach, zastępując Mullena. Zbierając to wszystko do kupy, wychodzi na to, że Axis Mundi to album ze skutecznie zmarnowanym potencjałem.
Oooch jakże się muzycy Incantation cieszą z ponownej współpracy z kochanym Relapse! Jak to fajnie, superancko i przytulnie – jak u babci na niedzielnym obiedzie. Problem w tym, że jeszcze piętnaście lat temu (przed wydaniem „Blasphemy”) Amerykanie wyklinali swoich rodaków, zarzucając im komercyjne zapędy, brak wsparcia i niezrozumienie dla potrzeb zespołu. A mniej oficjalnie chodziło ponoć o to, że nie zdołali ich wypromować tak mocno, jak choćby Nile czy nawet Cephalic Carnage… To było tytułem wstępu i ogólnej złośliwości, teraz słów kilka o Profane Nexus, dziesiątej płycie tej kultowej ekipy. Jak to już u Incantation często bywało, w samym stylu, w podejściu do grania nic specjalnie się nie zmieniło, natomiast po raz kolejny lekko zamieszano w proporcjach elementów składowych – jednak nie na tyle, żeby ktokolwiek mógł się poczuć zdezorientowany. Trzy lata temu, na
Życie niekiedy zaskakująco szybko przynosi odpowiedzi na nurtujące nas pytania. I tak na przykład jeśli kogoś zastanawiało, kto aktualnie rządzi w symfonicznym death metalu, to po premierze Codex Omega powinien doznać objawienia – Septicflesh! Nowy materiał greckiej ekipy nie tylko jest kolejnym potwierdzeniem klasy zespołu, ale nawet sugeruje pewną zwyżkę formy — co najpewniej ma związek ze zmianą na stanowisku perkusisty — bo mamy tu do czynienia z albumem niemal na miarę „The Great Mass”. Wszystkie charakterystyczne składniki muzyki Septicflesh, których fan zespołu (w tym i ja) oczekuje od swoich ulubieńców, występują na Codex Omega często, gęsto i w znanych już konfiguracjach. To oczywiście jest bardzo satysfakcjonujące, bo człowiek nie ma prawa poczuć się zawiedziony, jednak w dużym stopniu również przewidywalne. Normalnie bym się czepiał, że to pewnie koniunkturalizm i proste zagrania pod publiczkę, ale, kurwa!, stoi za tym tak wysoki poziom kompozytorsko-wykonawczy, że traktuję to jako świadectwo ciągłego doskonalenia stylu; stylu, który już wcześniej wydawał się być doprowadzony do perfekcji. Zresztą, jak tu narzekać, kiedy przynajmniej 70% (no, może 80%, albo 85%…) materiału to potencjalne hiciory i koncertowe szlagiery – piękne, podniosłe, ciężkie i brutalne, a przy tym nadzwyczaj chwytliwe i — przy całej swojej złożoności — łatwe w odbiorze. Takich utworów nie pisze się na odpierdol. Wystarczy rzucić uchem na powalający klimatem „Portrait Of A Headless Man” (gdyby nie wierzyli w jego potęgę, nie zainwestowaliby w teledysk), zabójczo intensywne „The Gospels Of Fear” i „3rd Testament (Codex Omega)” (można je chyba rozpatrywać w kategoriach najbrutalniejszych kawałków Septicflesh ever) czy zajebiaszczo epicki i miażdżący wszystko chórami w końcówce „Enemy Of Truth”. A to tylko część atrakcji, które zespół przygotował na swoim dziesiątym wydawnictwie. Szczególnie słowa pochwały należą się Kerimowi, który tchnął w Septicflesh sporo świeżości i… pałera. Dzięki jego wysiłkom wolniejsze partie są bardziej urozmaicone, zaś te szybkie – odpowiednio dojebane. Jedyne poważniejsze zastrzeżenia mam do niekiedy zbyt irytujących wokali Sotirisa (choć mam świadomość, że bez nich z muzyki uleciałaby cząstka oryginalności) oraz paru koszmarnych fragmentów „Trinity”, które brzmią jak najbardziej wstydliwe momenty Paradise Lost. Poza tymi szczegółami Codex Omega jest naprawdę świetnie skomponowanym krążkiem. Fleshgod Apocalypse mogą się schować!
Nie będę tu ściemniał, że znam Afterbirth od podszewki, bo tak naprawdę dowiedziałem się o istnieniu tego zespołu dopiero, kiedy Unique Leader zaanonsowali ich debiutancki krążek. Jak się okazało, Amerykanie działali w latach 1993 – 1995, ale poza demówkami nie mieli żadnych poważniejszych osiągnięć, toteż szybko się rozpadli. Wrócili po 18 latach milczenia, a po kolejnych czterech wydali upragnionego longpleja. Nie mam zielonego pojęcia, co ich podkusiło do reaktywacji po tak długim czasie, ale należą im się brawa za odwagę, bo The Time Traveler’s Dilemma jest zaskakująco — przynajmniej dla mnie — udanym albumem. Zaskakująco, bo jakby nie patrzeć, mamy tu do czynienia z gromadą dziadków (3/4 składu), którzy masę czasu byli poza obiegiem, więc tak na zdrowy rozsądek można było po nich oczekiwać jedynie niemrawych podrygów. Wyszło jednak na to, że bycie „nie na czasie” jest jedną z głównych zalet Afterbirth, a ich debiutancka płyta to jeden z najbrutalniejszych materiałów tego roku. O tej brutalności nie ma sensu się szerzej rozpisywać, bo jest wręcz namacalna, zwłaszcza za sprawą potężnego brzmienia i kapitalnych jelitowych wokali (o zrozumieniu choćby jednego słowa można zapomnieć) znanego (albo i nie) z Artificial Brain Willa Smith’a – jeśli na The Time Traveler’s Dilemma słychać nakurw, to tylko taki przez duże N. Dość powiedzieć, że mocy albumu nie łagodzą nawet cztery (!) dość długie utwory instrumentalne; czynią go za to bardziej nietypowym i… dziwnym. Żeby było ciekawiej, nie jest to granie ani przesadnie typowe dla gatunku, ani wyjątkowo na czasie, bo styl, w którym nawalają Amerykanie, ma korzenie w erze sprzed Disgorge, co przejawia się choćby w zupełnie innej konstrukcji riffów (nieraz powiewa oldskulem a’la Demilich), wielowarstwowych strukturach czy dość swobodnie (i czysto!) pracującym basie. Afterbirth z każdym kolejnym numerem udowadniają, że mają całkiem sporo do zaoferowania fanom znudzonym nic nie wnoszącymi do gatunku kopiami Devourment, Internal Bleeding czy Dehumanized. Dlatego też nie ma się co zrażać osobliwą okładką (pasuje alternatywnych postrokofcuff w rurkach) ani sporą objętością krążka (44 minuty) i po prostu sięgnąć po The Time Traveler’s Dilemma. W brutalnym death metalu nie powiedziano jeszcze wszystkiego.
Condemned to zespół znany głównie z niezłej sieczki utrzymanej w kanonach brutalnego death metalu, fajnych okładek oraz dość długich przerw między poszczególnymi albumami. His Divine Shadow nie wyłamuje się z tej charakterystyki, choć bez cienia wątpliwości można stwierdzić, że to ich najbardziej udany materiał. Wiadomo, różnice pomiędzy tymi płytami nie są kolosalne, przełomu zatem nie należało się spodziewać. Najistotniejsze jest to, że słychać wyraźny postęp, jaki dokonuje się w muzyce Condemned wraz kolejnymi wizytami w studio. Tym razem panowie w mocno odmienionym składzie (z poprzedniego ostał się tylko gitarzysta Steve Crow) zameldowali się w murach Trench Studios, więc pewnie w tym należy upatrywać nieco świeższego podejścia do dźwięków i ogólnie większej różnorodności His Divine Shadow. Moim zdaniem wyszło im to na dobre, bo — pomijając już odczuwalnie lepszą i nade wszystko czytelną produkcję — krążek nie jest aż tak zamulający jak dwa poprzednie, więcej w nim życia. Jednocześnie nie ma tu miejsca, w którym gatunkowy purysta mógłby zarzucić kapeli zejście z jedynej słusznej drogi. Zresztą, jak można w ogóle mówić o zdradzie ideałów w przypadku albumu, który tempami (choćby w „World-Reaving Terror”) i zawiłością niektórych partii znacznie wykracza ponad to, co zespół robił w przeszłości?! Amerykanie napierdalają aż miło! Mimo to moim ulubionym fragmentem His Divine Shadow jest wybijający się konstrukcją „Ascending The Spectral Throne” – bardzo dobry przykład tego, jak za pomocą tylko gitar wprowadzić do brutalnego death metalu trochę atmosfery i nie zrobić z siebie błaznów. Condemned podołali wyzwaniu, dzięki czemu mają na płycie przynajmniej jeden numer, który można łatwo i szybko przywołać z pamięci. Gdyby takich perełek było więcej, nie omieszkałbym zasygnalizować znamion oryginalności; póki co – „Ascending The Spectral Throne” to tylko przebłysk czegoś nowego, innego. Cała resztę można spiąć klamrą „brutalny amerykański death metalu”. Wielu to wystarczy, u mnie jednak rozbudzili apetyt na więcej.
Ciekaw jestem, jaką ściemę muzycy Dyscarnate wcisnęli w swoim podaniu do Unique Leader, bo — obiektywnie patrząc — nie za bardzo pasują do profilu tej kalifornijskiej wytwórni. Zespół ani nie jest jakoś wyjątkowo brutalny, ani nie poraża wybitnie technicznym podejściem do grania, ani też — za co im chwała — nie błaźni się hipsterskim deathcore’m. Mimo to chłopaki dostali szansę, więc może uda im się zaistnieć na szerszą niż dotychczas skalę. W pełni na to zasługują, bo chociaż nie proponują niczego nowego, to odrobinę innego już tak – muzyka na With All Their Might imponuje (zaskakuje?) świeżością, chwytliwością i zajebistą realizacją z wyższej niż średnia półki. Anglicy postawili na bezpośredni death metal z nutą hard core, w którym rządzi ciężar, nienachalne melodie i przede wszystkim wszechogarniający groove. Nie jestem przesadnie zafascynowany takim graniem, ale akurat Dyscarnate trafiają do mnie z dużą łatwością. W ich utworach po prostu słychać dobry zmysł kompozytorski, dzięki któremu cały materiał zawiera masę sensownych urozmaiceń (nie mylić z udziwnień), w związku z czym jest daleki od monotonii. Nie ma w tym wielkiej filozofii, jest natomiast niezłe wyczucie i wspomniana już chwytliwość. Przy okazji chciałbym uspokoić co wrażliwszych brutalistów – With All Their Might absolutnie nie można podciągnąć pod szwedzki melodeath, bo to łomot zdecydowanie bardziej agresywny (także dzięki wokalom) i ambitny, więc można sięgnąć po niego bez obaw. Blastów czy poważniejszych przyspieszeń nie ma tu zbyt wielu — to w połowie „To End All Flesh Before Me” jest przezajebiste, to w końcówce „Traitors In The Palace” w sumie też — ale zawsze pojawiają się w odpowiednim momencie, dynamizując kawałek i czyniąc go bardziej zadziornym. Nie zmienia to jednak faktu, że przez większość czasu Dyscarnate zajmują się bujaniem, bynajmniej nie do snu. No i jeszcze kwestia brzmienia – mistrz Jacob Hansen skupił się na podkreśleniu nim warstwy rytmicznej, więc wszystko napierdala ostro i precyzyjnie jak w nowoczesnej fabryce. Wprawdzie to jeszcze nie ten poziom co Gojira z „From Mars To Sirius” i
Swego czasu Cytotoxin był całkiem dobrze zapowiadającym się zespołem, który przy odrobinie promocji mógł nieco namieszać na poletku technicznego i brutalnego death metalu. Mógł, ale nie namieszał, bo to było dawno temu. Niestety, przedłużająca się w nieskończoność przerwa po wydaniu "Radiophobia" skutecznie zminimalizowała szanse Niemców na bycie zapamiętanym i podziwianym przez więcej niż garstkę miłośników ekstremalnego hałasu. Rynkowe realia nie oszczędzają nikogo, a pięć lat w tym gatunku to naprawdę szmat czasu, wystarczający nawet na zmianę pokoleniową.
Wskrzeszając Amon, bracia Hoffman powinni sobie doskonale zdawać sprawę, że cokolwiek nagrają pod tym szyldem, to i tak nie będzie miało najmniejszych szans sprostać oczekiwaniom szerszego grona odbiorców, a już zwłaszcza miłośników twórczości ich poprzedniej kapeli. Postanowili jednak zaryzykować i, cóż, swoich oczekiwań związanych z odbiorem tego krążkiem chyba też nie spełnili. Materiał zebrany pod tytułem Liar In Wait ani nie zachwyca, ani nie załamuje; jest całkiem przyzwoity, jednak przez zatrzęsienie zawartych w nim sprzeczności i taką sobie wyrazistość dość szybko ulatuje z pamięci. Nawet u mnie — a wydawało mi się, że jestem entuzjastycznie nastawiony do zespołu — przez większą część roku płytę przykrywa gruba warstwa kurzu. Jeśli natomiast sięgam po Liar In Wait, za każdym razem mam wrażenie obcowania z muzyką, która mimo iż w ogóle nie męczy, nie zmierza w jasno określonym kierunku, raczej w kilku przeciwnych. Kompozytorskie niezdecydowanie to chyba ostatnia rzecz, jakiej mógłbym się spodziewać po tak doświadczonym składzie, a to właśnie ono stanowi główny problem albumu. Z jednej strony wyraźnie dają tu o sobie znać chęci zrobienia czegoś zupełnie innego — choć siłą rzeczy w podobnych ramach — niż Deicide na którymkolwiek etapie, z drugiej zaś raz za razem słychać próby nawiązania do co bardziej charakterystycznych elementów składowych Bogobójstwa (choćby w kwestii wokali), które są niezbyt ambitnymi zagraniami pod publikę. Jak na moje ucho zespołowi nie udało się tego należycie zbalansować, więc cały krążek stoi pod znakiem stylistycznych zgrzytów. Utwory na Liar In Wait są na pewno bardziej techniczne niż te, które bracia grali przez lata, a już zwłaszcza w obrębie solówek (bywa, że zaskakująco melodyjnych), jednak te wszystkie gitarowe zawijasy i ozdobniki wydają mi się nienaturalne i wciśnięte na siłę. Odbieram to jako coś na zasadzie ostatecznego udowodnienia malkontentom i niedowiarkom, że potrafią grać rzeczy stopniem skomplikowania przewyższające
Dwa przypadki to dość skromny materiał, by na jego podstawie tworzyć jakąś prawidłowość, ale skoro oba bez naciągania faktów pasują mi do teorii, to niech i tak będzie. W przypadku Samael owa prawidłowość wygląda następująco: po dłuższych przerwach Szwajcarzy nagrywają albumy nie urywające dupy. Tak było z „Reign Of Light”, tak jest również z Hegemony. Wstyd to przyznać, ale od lat podchodzę do nowych płyt tego zespołu jak do produkcji pop – mianowicie interesuje mnie, czy są na nich jakieś fajne piosenki i czy jest ich dużo. Przy okazji tego krążka odpowiedź na pierwsze pytanie brzmi – owszem, zaś na drugie – niespecjalnie. Tak na dobrą sprawę z pięćdziesięciominutowego — swoją drogą to już odrobinę za długo — materiału w pamięć najbardziej zapada „Helter Skelter”, co jest zresztą zrozumiałe – wszak McCartney i Lennon w pisaniu hitów nie mieli sobie równych, a akurat w tym kawałku ponoć dali podwaliny dla metalu. Natomiast spośród autorskich utworów Samael najciekawsze wydają mi się „Rite Of Renewal” i „Against All Enemies”, które wyróżniają się dobrą dynamiką i ponadprzeciętną chwytliwością. W pozostałych numerach nie brakuje udanych partii (ba, jest ich całkiem sporo!), jednak zwykle nie rozwijają się w coś większego – pozostają tylko ciekawym fragmentem w otoczeniu patentów po prostu średnich i mocno oklepanych. Ta wtórność Hegemony bywa kłopotliwa zwłaszcza kiedy jakiś fragment baaardzo przypomina inny, znany już z
Ceremony to już nieco zapomniany przedstawiciel holenderskiego death metalu. Zaczynali pod koniec lat 80-tych, by jeszcze w pierwszej połowie następnej dekady być już tylko wspomnieniem dla garstki fanów, którzy poznali się na ich talencie. Dorobek zespołu, choć dość skromny, jest w całości wart uwagi, a już zwłaszcza ta jedyna płyta długogrająca. Holendrzy umiłowali sobie death metal o solidnym współczynniku brutalności i z wyczuwalnym technicznym odchyłem, który zgrabnie łączy w sobie wpływy zarówno szkoły amerykańskiej, jaki i europejskiej. Z tą pierwszą Ceremony łączą bardzo zbliżone patenty na bezkompromisowe napieprzanie i skłonność do komplikowania struktur, zaś z drugą podejście do surowej produkcji. Należy przy tym zaznaczyć, że muzycy nie dali się porwać bardzo wówczas popularnym u ich rodaków wpływom doom metalu, stąd też Tyranny From Above w przeważającej części jest materiałem opartym na szybkich tempach i odpowiednio ciężkich riffach – czystym gatunkowo, pozbawionym eksperymentów i zmiękczaczy (delikatne i nieistotne dla całości plamy klawiszy pojawiają się bodaj w jednym kawałku), choć nie pewnego elementu zaskoczenia. Ceremony nie silą się na przesadnie subtelne rozwiązania, od pierwszego kawałka dając jasno do zrozumienia, że nie mają zamiaru się pierdolić z słuchaczem jak matka z łobuzem. Główna w tym zasługa intensywnie pracujących gitar, których partie są stosunkowo złożone, z wieloma zmianami motywów i pokręconymi wstawkami, dzięki czemu nie tak łatwo znudzić się Tyranny From Above. W związku z powyższym zastanawia mnie, dlaczego solówki w stosunku do riffów potraktowano ewidentnie na odwal się – tylko dwie trzymają się struktur utworów, natomiast reszta jest wstrzelona byle gdzie i byle jak – ot, takie zwykłe molesty gryfu bez specjalnej inwencji. Szkoda też, że perkman nieco odstaje poziomem (pomysłowością?) od gitarzystów, bo choć potrafi przywalić (i to zdradzając nawet grindowe inspiracje), to do jego gry wkradają się proste schematy, kiedy akurat mógłby bardziej zaszaleć. Co do wspomnianego elementu zaskoczenia – jest to coś na kształt czystych wokali/wrzasków w damskim wydaniu, które ni z tego ni z owego pojawiają się w „Beyond The Boundaries Of This World” i „Tribulation Foreseen”, będąc mocnym kontrastem dla tradycyjnego growlu. Pierwsza reakcja: o co, kurwa, chodzi? A chodzi o to, że… nie mam bladego pojęcia… Mimo to Tyranny From Above jako całość jest dość zwartym i dobrze skomponowanym materiałem, którym powinni się zainteresować szczególnie fani Torchure, Mercyless i wczesnego Atrocity.
Powstały w 1984 roku Thanatos szczyci się mianem pierwszej prawdziwie ekstremalnej załogi w Holandii – IPN ze swoimi teczkami i agentami chyba się w to nie mieszał, więc można przyjąć, że to kwestia obiektywna i nie podlegająca dyskusji. Jakby tego było mało, w niektórych kręgach zespół jest rozpatrywany również w kategorii kapeli prawdziwie kultowej – a to już, jak dla mnie, temat do polemiki. Oczywiście nie sposób odmówić Holendrom wkładu w rozwój tamtejszej sceny, jednak jej największy rozkwit miał miejsce już bez ich udziału. To raz. Druga sprawa, która podkopuje wspomnianą kultowość to fakt późnego wydania Emerging From The Netherworlds, który niejako przesunął zespół do drugiej fali brutalnego grania, stawiając go w jednym szeregu z kompletnymi nowicjuszami. Po trzecie w końcu – sama muzyka. Po oficjalnym wydawnictwie kapeli, która tak wcześnie zaczynała można by oczekiwać czegoś na wysokim poziomie (także pod względem produkcji), z charakterem i w dużym stopniu oryginalnego. Tymczasem Thanatos na debiucie proponuje agresywny thrash-death, jakiego wokół było wówczas pełno, w tym także sporo tego lepszego. Sepultura, Massacra, Cancer, Incubus a nawet nasz Dragon to tylko niektóre z nazw, które przychodzą do głowy w czasie słuchania Emerging From The Netherworlds – materiału, który spełnia praktycznie wszystkie wymogi gatunku, choć w żadnym elemencie tak naprawdę nie zachwyca i nie wybija się ponad średnią. Nie znaczy to jednak, że album nie sprawia pewnej przyjemności. Do mnie Thanatos najbardziej przemawia, gdy zapieprza w szybkich tempach (które, swoją drogą, ładnie uwydatniają warsztat perkusisty), korzystając z nieskomplikowanych acz chwytliwych riffów i fajnego thrash’owego feelingu, co dobrze słychać zwłaszcza w „Progressive Destructor”, „Outward Of The Inward”, „Bodily Dismemberment” czy „Omnicoitor”. W takich momentach — dodam, że będących w przewadze — łatwiej przymknąć oko na znikomą oryginalność Emerging From The Netherworlds i skupić się czymś pożytecznym – np. trząchaniem dynią. Wtedy też album brzmi najlepiej, bo wszelkie zwolnienia obnażają niedostatki produkcji – zwłaszcza bzyczący dźwięk gitar, które równie dobrze mogli nagrać w studiu Giełda w Poznaniu w 1989 roku. Ponadto zastanawiający jest dla mnie poziom niektórych solówek Erwina – vide kaleki początek „The Day Before Tomorrow” – albo to próby pójścia w awangardę albo, co bardziej prawdopodobne, techniczna nieporadność. Pomimo tych paru uwag uważam, że warto dać debiutowi Thanatos szansę. Wprawdzie to nie klasyk przez duże K, ale daje radę.
Płyt lepszych od Left Hand Path i zespołów bardziej konsekwentnych od Entombed w szwedzkim death metalu nie brakuje (pogróżki i ładunki wybuchowe możecie wysyłać na adres deafa – tylko nie żałujcie znaczków), ale próżno szukać wśród nich czegoś bardziej kultowego, kanonicznego, znaczącego i inspirującego. Fakt to niepodważalny, bo wpływem na tamtejszą scenę debiut Entombed ustępuje jedynie wczesnym dokonaniom Bathory. Jest i druga strona medalu, bo każdy kij ma dwa końce, a na dwoje babka wróżyła… Czy jakoś tak. Chodzi mi o to, że o ile w zepsutej Ameryce death metal szybko się rozgałęził w poszukiwaniu oryginalności (wszak trudno porównać np. Rottrevore do Cynic), tak w Szwecji przez (zbyt) długi czas prawie wszystko kręciło się wokół patentów wypracowanych przez Nicke Anderssona i spółkę w murach Sunlight, co zaowocowało wysypem totalnie wtórnych epigonów i w krótkim czasie doprowadziło do załamania gatunku. Zanim to jednak nastąpiło, Left Hand Path narobił na scenie olbrzymiego zamieszania, wytyczając nowe szlaki w brutalnym graniu. Nie umniejszając jakości materiału, nie można pominąć i tego, że zespół miał też odrobinę szczęścia – Nihilist/Entombed pojawili się we właściwym czasie i miejscu. Natomiast już zasługą ciężkiej pracy jest to, że potrafili tą szansę wykorzystać. Duża w tym zasługa nieprzeciętnego talentu spiritus movens tej ekipy – Nicke Anderssona, którego umiejętności czysto techniczne, pomysłowość i łeb do fajnych aranżacji wywindowały Entombed wysoko ponad konkurencję, która dopiero uczyła się podstaw obsługi swoich instrumentów. Z takim liderem zespół mógł sobie pozwolić na wyjście ponad najbardziej typowe schematy, co przełożyło się na przynajmniej kilka fantastycznych utworów. Dla mnie numerem jeden jest świetnie skomponowany kawałek tytułowy, który rozpoczyna się ciężkim jebnięciem z grubej rury, by w drugiej części zmiażdżyć klimatem, solówką i wciągającą melodią – coś wspaniałego! Często spotykam się z opinią, jakoby to był najlepszy numer, jaki Szwedzi kiedykolwiek stworzyli; a ja, cóż, mogę tylko przytaknąć. Bardzo dobre — choć już nie tak mocne — wrażenie robią ponadto „Drowned”, „But Life Goes On”, „Premature Autopsy”, „Morbid Devourment”, „Bitter Loss” czy „Supposed To Rot” – każdy z nich zawiera jakiś haczyk — wyjątkowo tnące riffy, nietypowe zmiany tempa, chwytliwe teksty, ect. — który momentalnie przykuwa uwagę. Niestety nie wszystkie utwory trafiają do mnie z taką łatwością, jak te wymienione, bo po dokładniejszym wsłuchaniu się w Left Hand Path można wyczuć między nimi pewne różnice w poziomie – oczywiście na korzyść tych nowszych. Te dysproporcje nie są jednak na tyle duże, żeby zakłócić odbiór albumu czy w jakikolwiek sposób do niego zniechęcić. Left Hand Path to pozycja obowiązkowa na półce każdego fana death metalu, nie tylko jego szwedzkiej odmiany.
Pure Holocaust i „Opus Nocturne” – jeśli chodzi o klasyczny black metal, nic mi w zasadzie więcej nie potrzeba, bo te dwie pozycje w znacznym stopniu wyczerpują temat. Spośród nich dwójka Immortal jest albumem czystszym gatunkowo, bardziej bezpośrednim, pierwotnym i pozbawionym zbędnych urozmaiceń. Nie jest to absolutnie zarzut z mojej strony, bo akurat m.in. te cechy przesądzają o potędze materiału, który stał się dla Norwegów przełomem – tak pod względem muzyki, jak i szeroko rozumianej popularności. Ta druga kwestia ma naturalnie związek z wywiadem dla norweskiej telewizji, w trakcie którego któryś z Immortali chlapnął z dumą, że grają „holocaust metal” – ani fani ani media większego magnesu już nie potrzebowali. W stosunku do dość topornego debiutu Pure Holocaust stanowi odczuwalny i co ważniejsze pewny krok naprzód; z łatwością przerasta go — w zależności od opcji — w każdym lub niemal każdym elemencie. Niemal, bo niektórych mocno rozczarował fakt porzucenia zatęchłego piwnicznego i przede wszystkim diabelskiego klimatu na rzecz nieco bardziej subtelnego i mistycznego, choć ciągle wyraźnie w muzyce Norwegów obecnego. Wspomniana zmiana ma również związek z przetasowaniami personalnymi. Armagedda odszedł w cholerę, więc z braku laku (i lenistwa Grima) obowiązki perkusisty wziął na siebie Abbath Doom Occulta, który miał zupełnie inną wizję zespołu niż były kolega – bardziej radykalną i ekstremalną. I taki też jest Pure Holocaust – to zagrany z polotem black metalowy pocisk, który z dużą swobodą sieje spustoszenie w głowie słuchacza, by zostawić w niej dość miejsca na zimowe pejzaże Demonaza Doom Occulta. Tempa większości utworów są zabójcze, super szybkie blasty lecą prawie przez cały czas, a towarzyszą im wyjątkowo chwytliwe (i czytelne!) riffy, które jeszcze rok wcześniej byłyby u Immortal nie do pomyślenia. Podobnie zresztą jak bardzo czyste i naturalne brzmienie albumu – miła odmiana po tłukącym się debiucie. Ewolucja na granicy ryzyka i oskarżeń o zdradę ideałów? Na pewno, ale właśnie dzięki takiemu podejściu ten 34-minutowy materiał składa się z samych łatwo przyswajalnych hitów, spośród których naprawdę trudno wybrać ten najlepszy. Dlatego też w moim rankingu płyt Immortal tylko
Phlebotomized to zespół wyjątkowy, nietuzinkowy i oryginalny. I jak to z takimi bywa – niedoceniony. Holendrzy wystartowali bardzo udaną demówką „Devoted To God”, później przyszła pora na dwie jeszcze lepsze epki, zaś apogeum zajebistości swojego stylu osiągnęli w na debiucie Immense Intense Suspense, po którym zdołali nagrać już tylko jeden, w dodatku zupełnie inny album. Opisywany krążek z jednej strony jest logicznym rozwinięciem tego, co zespół robił na poprzednich wydawnictwach — co zrozumiałe, bo kilka starszych utworów nagrano na nowo — z drugiej zaś zadziwiającym konglomeratem mnóstwa odważnych/nietypowych rozwiązań i inspiracji, których wcześniej próżno było szukać w twórczości zespołu. Całość można w wielkim uproszczeniu określić jako progresywny death-doom, ale ta etykieta w żadnym wypadku nie wyczerpuje tematu. Przy pierwszym kontakcie płyta Phlebotomized sprawia wrażenie potwornie niespójnej, chaotycznej i poskładanej bez pomysłu z kompletnie niepasujących do siebie części, no bo jak tu sensownie pogodzić wpływy Napalm Death, Morbid Angel, Nocturnus, My Dying Bride, czegoś na kształt folku i jazzu. Awangarda dla wytrwałych, ot co. Nic więc dziwnego, że dla większości ówczesnych słuchaczy materiał był kompletnie niezrozumiały i niestrawny, a ze względu na osobliwą okładkę – odpychający. Tymczasem by w pełni docenić kunszt Immense Intense Suspense, trzeba poświęcić temu albumowi naprawdę sporo czasu, uwagi i… cierpliwości. To jedna z tych płyt, które zyskują z każdym kolejnym odpaleniem, aż w końcu trafiają do kategorii „ulubione”, dając sporo takiej snobistycznej satysfakcji, wynikającej z obcowania z czymś niepospolitym. Phlebotomized na debiucie stworzyli muzykę bez zamykania się w jakichś sztywnych ramach, czerpiąc zarówno z metalu, klasyki czy rocka, przez co nabrała ona zajebiście progresywnego charakteru, stała się wielowymiarowa, a spodziewać się po niej można dosłownie wszystkiego. Ekstremalne britcore’owe napierdalanie? Nie ma sprawy! Subtelne klawiszowe pasaże z czystymi wokalami? Czemu nie! Na Immense Intense Suspense skrajność goni skrajność, a przeciwieństwa — zgodnie ze starym powiedzeniem — się przyciągają, sprawiając, że cały materiał jest nieszablonowy, szalenie skomplikowany (nie mylić z techniczny) i po prostu epicki. Od bogactwa klimatów na przestrzeni nawet jednego utworu może zakręcić się w głowie, natomiast przebrnięcie przez wszystkie wywołuje u słuchacza już tylko chęć sięgnięcia po aviomarin. Czegóż chcieć więcej od prawdziwie eklektycznej muzyki? Następnego przesłuchania, a jak!
Jest rok 1994, po wielkim death metalowym boomie z przełomu dekad zostało tylko wspomnienie, prekursorzy gatunku wykruszyli się albo zmienili dyscyplinę, zaś przy starych ideałach pozostali tylko nieliczni, coraz bardziej zresztą spychani na bocznicę blackowym trendem. W tych niesprzyjających warunkach powstała płyta, która mogła tchnąć w gatunek nowe życie i przywrócić go na salony, ale nie tchnęła, bo było już za późno, a i sam zespół został szybko pogrzebany. Mimo to Demonication (The Manifest) wciąż pozostaje ozdobą kolekcji wielu death metalowych maniaków, którzy cenią sobie zaangażowaną muzykę na najwyższym poziomie. Debiut wspaniałego Luciferion to materiał praktycznie pozbawiony uchybień, natomiast jedyne do czego w jego kontekście można się (na siłę) przyczepić to dyskusyjna oryginalność. Wojtek Lisicki wraz kompanami na Demonication (The Manifest) połączyli bowiem klasyczne szwedzkie brzmienie (mam na myśli sposób obróbki muzyki) z amerykańską brutalnością, rozmachem i poziomem technicznym. Produkcja albumu w zasadzie nie odbiega od sztokholmskich kanonów z typowo zapiaszczonymi gitarami, jednak o dziwo nie jest owocem pracy Tomasa Skogsberga a Fredrika Nordströma i jego rozkręcającego się studia Fredman. Rezultat do dziś kopie po dupie (jeśli komuś nie przeszkadza strigerowana perkusja) i w niczym nie przypomina tego, co później osiągały w tym przybytku hordy melodyjnych zespołów z Goeteborga. W amerykanizacji muzyki Luciferion poszli natomiast jeszcze dalej niż koledzy z Seance, ale nie mam z tym najmniejszego problemu — ba! właśnie dzięki temu jest to bodaj mój ulubiony szwedzki krążek z tamtego okresu — zwłaszcza że rozchodzi się o wpływy takich tuzów jak Deicide i Morbid Angel. Od tych kapel Szwedzi zaczerpnęli sporo rozwiązań rytmicznych i aranżacyjnych, co jednak wcale nie przeszkodziło im w stworzeniu czegoś swojego, rozpoznawalnego i z charakterem. Doskonale to słychać w urozmaiconych strukturach, wyjątkowo zaczepnych riffach i przede wszystkim w doskonałych, wypieszczonych solówkach, którymi Demonication (The Manifest) zachwyca do dziś. Kontrast stworzony między brutalnym podkładem a melodyjnymi (zazwyczaj) popisami sprawił, że utwory są zajebiście ciekawe, ponadnormatywnie bogate, klimatyczne i wyraziste. To dlatego, niezależnie od indywidualnego tempa, każdy numer z tej płyty to prawdziwy death metalowy hit, którego upływ czasu nie jest w stanie wymazać z pamięci. Wystarczy tylko raz zapoznać się z potęgą „Rebel Souls”, „Graced By Fire”, „Christ Dethroned”, „The Manifest” czy „Hymns Of The Immortals”, żeby już zawsze wracać do tego albumu z przyjemnością i niesłabnącym zainteresowaniem. Jakby tego było mało, Demonication (The Manifest) wyróżnia się także błyskawicznie wpadającymi w ucho klasycznymi tekstami w antychrześcijańskiej konwencji i świetnym, naprawdę ekspresyjnym wokalem Michaela, który te wszystkie bezeceństwa wyśpiewuje. Autorskie kawałki zespół uzupełnił baaardzo dobrym i rozbudowanym intrem oraz brawurowo odegranym coverem Sodom, w którym obowiązki wokalne przejął lider Luciferion. A teraz podsumowanie dla leniwych: ten album to haniebnie niedoceniony death metalowy klasyk.
Pochodzące z Francji komando Antropofago od paru lat tworzy death metal na przecięciu klasycznych wyziewów z Florydy i technicznej ekstremy spod znaku Origin czy Nile, wzbogacając swój przekaz dalekimi wpływami rodaków z Gorod. Trudno ich zatem uznać za twór wyjątkowo oryginalny, ale i tak pod tym względem wypadają znacznie lepiej niż wielu ich kolegów z podwórka. Ostatnie zdanie dotyczy naturalnie opisywanego Aera Dementiae, bo na debiucie aż tak różowo nie było i dlatego praktycznie nikt już o tamtej płycie nie pamięta. Teraz Francuzi mają znacznie większe szanse na zaistnienie w świadomości maniaków — tylko teoretycznie, krążek jest limitowany do zaledwie 500 sztuk — bo dokonali sporego kroku naprzód, rozwijając przy tym wyraźnie siłę swojej muzyki. Sprawność wykonawcza Antropofago nie ulega wątpliwości, bo każdy z instrumentalistów dostał na Aera Dementiae dość miejsca, żeby się wykazać pomysłowością i doświadczeniem. Najskwapliwiej korzysta z tego perkman, który ochoczo nawala głównie w tempach szybkich i bardzo szybkich, pamiętając przy tym o zachowaniu przyzwoitej dynamiki swoich partii. To właśnie jego gra plus przewijające się tu i ówdzie bardzo chwytliwe albo popieprzone riffy stanowią najjaśniejsze punkty wydawnictwa. Najlepiej słychać to w utworze tytułowym, a zwłaszcza w jego środkowej części, która na koncertach powinna rozruszać każdego sztywniaka. Jak więc widać, muzyków Antropofago stać na wprowadzenie do ekstremalnej sieczki paru haczyków, które — przynajmniej na czas odsłuchu — potrafią zwrócić uwagę i skłonić do ponownego odpalenia Æra Dementiæ. To już sporo jak na zespół, który nie ma najmniejszych szans na awans do ekstraklasy. Piszę to z dużym przekonaniem, bo Francuzi wciąż miewają problemy ze spójnym łączeniem inspiracji, więc w numerach zdarzają się niepotrzebne zgrzyty czy patenty niekoniecznie pasujące do siebie. Do czołówki nie przebiją się także ze względu na produkcję, bo uparli się (choć to pewnie kwestia budżetu) na dość płaskie, wypośrodkowane brzmienie swoich płyt, przez które muzyka sprawia wrażenie dziwnie skompresowanej. Niemniej jednak Antropofago dostarczają brutalny death metal (z jednym odchyłem w stronę grindu) na całkiem niezłym poziomie, więc chyba warto dać im szansę.
Brawa dla Adama, dorobił się dziesiątego longpleja pod szyldem Hate! Zaiste okazały to wynik, ale czy przełoży się w jakiś widoczny sposób na pozycję zespołu na scenie i w świadomości słuchaczy? W mojej ocenie – nie. Kilka lat temu Hate stanął w miejscu jeśli chodzi o popularność — co po części na pewno jest winą wytwórni zorientowanej na pitolenie — i nawet gdyby nagle nagrali dzieło przełomowe, epokowe i wstrząsające, przypuszczalnie mało kto w ogóle zwróciłby na ten fakt uwagę. To po pierwsze. Po drugie Hate stanął w miejscu także pod względem muzycznym, więc dzieła przełomowe, epokowe i wstrząsające są w tej chwili poza ich zasięgiem. Styl, który nabrał wyraźniejszych kształtów na
Był taki czas na przełomie wieków, kiedy świat zachłysnął się death metalem z Brazylii. Wtedy to ogromne zainteresowanie budziły kapele pokroju Krisiun, Rebaelliun czy Abhorrence. Właśnie do tego okresu nawiązuje na swojej trzeciej płycie pogrywający dotąd bez sukcesów argentyński Prion. I choć wymienione zespoły słychać u nich na każdym kroku (z ogromnym, naprawdę bardzo dużym naciskiem na Krisiun), przedstawiciele sceny zza miedzy nie są dla tego trio jedynym źródłem inspiracji. Aby mieć pełniejszy obraz Uncertain Process, wyliczankę wpływów trzeba koniecznie uzupełnić o pierwsze dwie płyty Hate Eternal i Angelcorpse. Szybki i agresywny death metal z niezłym zapleczem technicznym – oto z czym mamy tu do czynienia. Muzyka pozbawiona oryginalności w szerszym rozumieniu, ale za to zagrana z pasją i dość dużym zaangażowaniem. Uncertain Process może się zatem stać fajną sentymentalną wycieczką dla fanów do dziś ocierających łzy wzruszenia przy sieczce z „Apocalyptic Revelation” czy
Czas pokazał, że wśród maniaków ekstermy nie ma zbytniego zapotrzebowania na eksperymenty w wykonaniu Origin. Chłodne przyjęcie, z jakim spotkał się
Debiut tej rosyjskiej ekipy nie był krążkiem przesadnie zajmującym i całkiem zasłużenie przepadł w rankingach, podsumowaniach i pamięci słuchaczy. Chłopaki chyba wzięli sobie to do serca i uczciwie przepracowali cztery lata przerwy między płytami, toteż Mutilation Through Prayer jest już materiałem o niebo lepszym i jeszcze mocniej zatopionym w brutalnym amerykańskim death metalu, zatem każdy miłośnik takiej dość technicznej sieczki w (najwyżej) średnich tempach znajdzie tu coś dla siebie. Chodzi mi naturalnie o maniaków szperających w zasobach podziemia, bo właśnie stamtąd pochodzi większość inspiracji Ossuary Anex, natomiast poziom uprawianego przez nich hałasu sytuuje ich gdzieś na granicy drugiej i trzeciej ligi. Na Mutilation Through Prayer słychać echa m.in. Inherit Disease, Gorgasm czy Pyrexia, jednak po uważniejszej analizie wyszło mi, że Rosjanie baaardzo by chcieli być jak Visceral Bleeding. Problem w tym, że Szwedzi udowodnili, że oprócz wgniatającego brzmienia i wielkich umiejętności mają też ostro najebane we łbach. Ossuary Anex póki co dysponują tylko solidnym brzmieniem i dobrą techniką, kompozytorsko są tacy sobie, czyli bardzo standardowi, choć ambicje mają zauważalnie większe. Największy plus Mutilation Through Prayer widzę w tym, że cały zespół dokłada starań, żeby odróżnić się od swych pobratymców grających typowy wyeksploatowany brutal death. Najbardziej to słychać w pracy gitary basowej, bo akurat ten instrument uwypuklili tak mocno, żeby nikt przypadkiem nie przeoczył, jak bardzo Sergey potrafi zaszaleć. No i szaleje, tylko po pewnym czasie (zbyt krótkim, jeśli chcecie znać moje zdanie) wszystkie wygibasy zaczynają się zlewać w jedno i trudno tak naprawdę wskazać, czym poszczególne utwory (przydługie swoją drogą) różnią się od siebie. W imię oryginalności (?) postawiono na bas kosztem gitary i, niestety, czytelności samych utworów. Natłok dźwięków jest duży, pomysłów zespołowi też nie brakuje, ale Ossuary Anex poruszają się w bardzo wąskich ramach i chyba jeszcze nie wiedzą, jak je odrobinę ponaginać do swoich potrzeb. Jeśli starczy im wytrwałości, to i twórcza odwaga przyjdzie z czasem. Na razie nie jest źle, ale mimo wszystko Mutilation Through Prayer to jednak pozycja dla mocno wkręconych rzeźników.
O naiwny ja! Liczyłem, że po udanym powrocie na scenę Antropofagus wykorzysta swoją drugą szansę i już na stałe zagości wśród wielkich włoskiego death metalu, a tu dupa. Coś poszło nie tak i następcę
Jak ten czas zapieprza! Nie tak dawno jarałem się świeżutkim
Część z was zapewne pamięta ten niemiecki zespół, który w swoim czasie był mocnym punktem tamtejszej death metalowej sceny. Niestety niedługo po wydaniu
Logic Of Denial mimo dużych chęci nigdy nie byli istotnym ogniwem włoskiego death metalu. Na swoje nieszczęście nie mogli tego zrzucić na niezrozumienie, światowy spisek czy brak szczęścia. Nie, po prostu zawsze prezentowali zbyt niski poziom, żeby ktokolwiek się z nimi liczył. Teraz Włosi powracają po czteroletniej przerwie ze swoim trzecim longiem, podzielonym na trzy 'rozdziały' "Aftermath". Udało mi się przebrnąć przez ten album kilkadziesiąt razy i nie mam wątpliwości, że to ich najlepszy, najbardziej dopracowany i kopiący materiał. Jednocześnie jestem nieświęcie przekonany, że nie przysporzy im ani wielkiej kasy ani nagłego wzrostu popularności – co najwyżej będą częściej brani pod uwagę jako lokalny support dla kogoś z wyższej półki. Tak to widzę. Na "Aftermath" mamy do czynienia z dobrze rozpracowanym brutalnym death metalem w amerykańskim (a konkretnie – nowojorskim) stylu, którego każdy element rzetelnie przygotowano zgodnie z wytycznymi ustalonymi niegdyś przez Suffocation, Pyrexia, Internal Bleeding czy Dehumanized. Logic Of Denial napierają z dużym pierdolnięciem, tempa bywają zabójcze (miejcie jednak na uwadze, że nigdzie nie wymieniono z nazwiska perkusisty), riffy miażdżą, a brzmienie przytłacza gęstością – i to jest fakt; pomimo tych zalet całość po jakimś czasie zlewa się w jedno, brakuje tu czegoś naprawdę charakterystycznego albo przynajmniej fajnego, co mogłoby na dłużej skupić uwagę słuchacza i zmusić go wnikliwszej analizy. Tym czymś na pewno nie jest koncept zawarty w tekstach, bo z całym szacunkiem gówno on kogo obchodzi (oprócz osoby za nie odpowiedzialnej), zwłaszcza przy tak typowo — mimo iż bardzo profesjonalnie — potraktowanej muzyce. Następnym istotnym problemem jest długość materiału, bo wraz z interludiami trwa on prawie trzy kwadranse, a to już sporo jak na tak zmasowany atak. W mniejszej dawce takie granie byłoby przypuszczalnie bardziej strawne, choć wciąż niezbyt porywające, czego przyczyna jak dla mnie leży w jego zbyt dużej jednorodności. Mam jednak świadomość, że mniej wymagający miłośnicy czystej zmasowanej brutalności łykną "Aftermath" bez popitki i nawet przez myśl im nie przejdzie, żeby narzekać na takie pierdoły.
Po czterech krwistych ochłapach muzycy Aborted Fetus najwyraźniej poczuli potrzebę odświeżenia wizerunku i wyjścia poza przynajmniej niektóre schematy, którymi brutalny death metal (w tym ich własny) jest naszpikowany. Popracowali, pokombinowali i tak oto powstał The Art Of Violent Torture – krążek oryginalny, zaskakujący, w swoim gatunku niemal epicki. A tak już serio, to najnowszy materiał rosyjskiej ekipy zawiera co najmniej kilka elementów, których bym się w życiu po nich nie spodziewał, a które wyróżniają album na tle podobnych nośników hałasu. Wiadomo, niewiele trzeba, żeby zaznaczyć swoją odrębność w tak hermetycznym graniu, jednak Aborted Fetus i tak należy się pochwała za wykazane ambicje, bo nie tylko zaszaleli muzycznie, ale również zadbali o spójny liryczny koncept dotyczący wymyślnych metod tortur. Wspomniana epickość The Art Of Violent Torture objawia się już na wyświetlaczu – 13 utworów w 32 minuty. Niby nic niezwykłego, ale rzecz dotyczy zespołu, który zawsze w wielkich bólach pokonywał barierę 20 minut, więc już to może zastanawiać, tudzież budzić pewne obawy. Idziemy dalej – całkiem niezłe intro, które zapowiada zawiesiste klimaty a’la Disentomb okazuje się jednak zmyłką, bo kolejne cztery utwory to brutalna jazda typowa dla Aborted Fetus, choć z niezaprzeczalnie lepszym brzmieniem niż w przeszłości. Dzięki temu do zestawu swoich wcześniejszych atutów — m.in. urozmaicone partie perkusisty, wyraziste riffy, sensowne ograniczenie bulgotu — ekipa z Uralu dorzuciła jeszcze sound na poziomie. Sieczka jest, miazga jest, a tu nagle następuje „Awaiting…” i człowiek nie dowierza. Co na brutal-deathmetalowej płycie robi akustyczne — czy raczej zagrane bez przesteru — plumkanko? Ja, przyznam szczerze, nie wiem… Na szczęście zaraz po nim lecą normalne konkrety w postaci „Burning At Stake” i „Axe Decapitation”. I kolejna niespodzianka – z lekka groteskowy „Buried Alive”, w którym plumkanie (w domyśle klimatyczne) wymieszano z agresywnym walcem. Jak dla mnie The Art Of Violent Torture mógłby się spokojnie obejść bez takich egzotycznych zabiegów, choć paradoksalnie właśnie dzięki nim album może zostać lepiej/łatwiej zapamiętany. Ja tam jednak wolę jak po prostu napierdalają, bo w ich wykonaniu z nudą nie ma to nic wspólnego.
Duet stojący za Architect Of Seth powinien prowadzić seminaria albo przynajmniej napisać poradnik pod tytułem „Jak za pomocą wizerunku robić mylne wrażenie i odstraszać potencjalnych klientów”. Tak się bowiem składa, że już na pierwszy rzut oka The Persistence Of Scars to płyta z innej epoki, w dodatku takiej, o której wolałoby się już zapomnieć. Cuś takiego można było oglądać 20 lat temu na frontach austriackich, niemieckich i właśnie francuskich kapel bzyczących po piwnicach symfoniczny (czytać: z klawiszami) black metal z kompleksem Dimmu Borgir. Następna dająca do myślenia kwestia to fakt, że zespół tworzą tylko dwie, w dodatku mroczne, persony, z których żadna nie jest perkusistą. Nie wiem jak wam, ale mnie tyle informacji w zupełności wystarcza, żeby projekt tego typu obejść szerokim łukiem. Z jakiegoś, choć nie wiem już jakiego, powodu dałem im szansę i nie żałuję. Architect Of Seth grają coś, czego nikt normalny by się po nich nie spodziewał – techniczny i zaskakująco klimatyczny death metal. Francuzi w swojej twórczości łączą fascynacje grupami typu Spawn Of Possession, Obscura, Lykathea Aflame, Theory In Practice i Kosmophobia — co już dużo mówi o ich umiejętnościach — ale z ślepym naśladownictwem nie ma to nic wspólnego; to raczej baza, na której z niezłym skutkiem próbują wykreować coś swojego. U „uczniów” Muhammeda Suiçmeza Architect Of Seth podpatrzyli sporo patentów na gitary i to, jak komplikować przekaz przy jednoczesnym zachowaniu przyzwoitego stopnia brutalności, choć bez forsowania tempa (bo, chwała im, zachowali umiar przy wyciskaniu blastów z automatu). Wpływy mniej znanych Czechów, Szwedów i Szwajcarów przejawiają się natomiast przede wszystkim w podejściu do uprzestrzenniania utworów (głównie z pomocą parapetów) i wszelkich popieprzonych kosmicznych odjazdach, jakich na The Persistence Of Scars nie brakuje. Do wyliczanki warto jeszcze dorzucić zacny wokal w stylu Mameliego sprzed 25 lat i fajnie przybrudzone brzmienie, które odrobinę maskuje udział automatu. Jak więc widać, mamy tu do czynienia z graniem w pewnym stopniu oryginalnym, a już na pewno nie typowym dla tego podgatunku. Materiału w odsłuchu jest bardzo przyjemny, potrafi zaskakiwać, choć oczywiście to jeszcze nie ten poziom, co wyżej wymienione zespoły – mimo iż na The Persistence Of Scars wcale nie słychać kompleksu niższości względem nich. W każdym razie kapela ma potencjał i dość jasno sprecyzowany pomysł na siebie – wystarczy posłuchać zajebistego „Transhumance Astrale”. Problem w tym, że taka muza nigdy nie miała wielkiego brania u miłośników sieczki i wątpię, żeby Architect Of Seth zostali wyjątkiem od reguły.
W recenzji