Na Deathscapes Of The Subconscious, drugi krążek Omnihility, rzuciłem się dość ochoczo, oczekując odrobiny fajnego oldskula a’la Floryda, bo kolesie odpowiedzialni za ten materiał nie wyglądają na pierwszych lepszych szczyli z grzywkami na skos, ale okazało się, że zawładnął mną sentyment do ewerflołingstrimów na okładkach i przez to kasa poszła się jebać. Niestety, Amerykanie są typowymi przedstawicielami tego najbardziej rzemieślniczego death metalu ze średniej półki. Ich album ani nie jest jakoś specjalnie brutalny, ani super szybki, ani imponująco techniczny, ani przesycony bluźnierstwem… To takie umiarkowane i raczej pospolite granie, w którym żadnego ekstremum nie uświadczymy, choć i do melodyjek Omnihility daleko. Panowie mają jakiś tam warsztat, potrafią utrzymać równy poziom, nie dołując przesadnie w którymkolwiek z właściwych utworów, ale ich muzyka jest strasznie płaska, pozbawiona charakteru, wyrazistości i polotu – konia z rzędem każdemu, kto znajdzie tu wybijający się element. Jakby tego było mało, z niezrozumiałych dla mnie względów Omnomnomihility przejawiają skłonności do rozbudowywania swoich kawałków ponad miarę (a na pewno ponad własne możliwości), co słuchaczowi wcale życia nie ułatwia, bo przydługie wałkowanie przeciętnych motywów każdego w końcu znudzi. Także pisanie o płytach z gatunku „do posłuchania dwa razy na rok” nie jest zajęciem przesadnie fascynującym i naprawdę trzeba się zmusić, żeby możliwie rzetelnie podejść do tematu. No i ja się bohatersko zmuszam, a Omnihility serwują mi w zamian — oprócz zwyczajowego łomotu — dwie akustyczne miniatury, których obecność na płycie jest dla mnie czymś całkowicie zagadkowym. Chwila odpoczynku? Klimat? Element zaskoczenia? No bez jaj. Zwykłe pitolenie. Deathscapes Of The Subconscious ma ponadto jeszcze jedną poważną wadę, przez którą kawałki zlewają się z sobą – dość nijakie, niedoprawione brzmienie z byle jak klepiącym werblem. Zbierając to wszystko do kupy, otrzymujemy obraz zespołu, który na obecnym etapie wyżej poziomu supportu nie podskoczy.
ocena: 6/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/pages/Omnihility/226909030653774
inne płyty tego wykonawcy:
Debiutancki album australijskiego kwartetu nie jest aż tak obrzydliwie melodyjny, jakby mogło to wynikać z tekstu zamieszczonej nie tak znowu dawno temu na łamach naszego bloga recenzji ich najmłodszego dzieła pt.
Kolejny zespół i kolejna płyta, którą miałem zrypać w imię zasady „nie lubię młodych kapel”. No i, kuźwa, kolejne zaskoczenie – Alterbeast daje radę, a ich debiutancki Immortal to całkiem wypasiony, chociaż — jak to najczęściej u debiutantów bywa — kompletnie nieoryginalny materiał. Chłopaki z Sacramento spłodzili równe pół godziny nowoczesnego, energetycznego i dynamicznego jak cholera technicznego death metalu z mnóstwem melodii, solidnym blastowaniem i naprawdę wieloma neoklasycznymi wpływami (naturalnie w partiach gitar, bo intro to osobna sprawa). Nie jest to na szczęście następne arcymdłe trendy-pitolonko — jak chociażby u miśków z Allegaeon — a bardzo konkretne, treściwe i agresywne grzańsko, w którym dominują wpływy Decrepit Birth, Necrophagist, Son Of Aurelius, Arkaik, Deeds Of Flesh i wieeelu podobnych, którzy swój warsztat opanowali w stopniu co najmniej bardzo sprawnym. Skoro kolesie mają takie wzorce, to oczywistym jest, że sami dążą do tego, żeby również przebierać paluchami jak opętani. I przebierają (z wyjątkiem wokalisty – ten to sobie może najwyżej w nosie pofedrować), niekiedy nawet powodując szczękozwis i wytrzeszcz gałek – w solówkach zdarza im się bowiem otrzeć o poziom Necrophagist z debiutu. To co jednak u Alterbeast mi się najbardziej podoba, to pomysły na riffy – raz że w ogóle takowe mają (bo ucieczka w sweepy od początku do końca numeru, jak to czyni konkurencja, to żaden pomysł), a dwa że są dość wyraziste i umiejętnie zaaranżowane. Każdy taki patent ma swoje miejsce i czas, dzięki czemu można go z łatwością wychwycić, docenić, ale nie zanudzić się nim, bo zaraz wchodzi następny i następny. Przy okazji chłopaki nie szczędzą bardziej niszczących, czysto death’owych partii – za garami siedzi znany (albo i nie) z The Kennedy Veil Gabe Seeber, a on się po prostu opierdalać nie potrafi, choć tym razem zdarzyło mu się zejść poniżej szybkiego tempa. Immortal ma więc odpowiednią moc (bo przy produkcji albumu pamiętali o czymś takim jak przester na gitarach – to też przestaje być normą), jest nielicho zakręcony i szybko wpada w ucho, ale do pełni szczęścia jeszcze muszą kilka kwestii skorygować. Po pierwsze powinni wyplewić wszelkie naleciałości slamu (jak w końcówkach „Mutilated Marvel” i „Into Oblivion”), bo taki syf do niczego dobrego nie prowadzi, a w zestawieniu z technicznymi cudeńkami tylko drażni. Druga sprawa to te najbardziej typowe dla gatunku zagrywki (jak na początku „Ancient’s Retribution”), które wszyscy stosują w ilościach hurtowych – bez nich też spokojnie mogłoby się obejść. Jak więc widać, dla Alterbeast te poprawki nie powinny stanowić wielkiego wyzwania, dlatego też liczę, że następca Immortal zostawi na mym dupsku trwalszy ślad.
W ciągu paru ostatnich miesięcy kilkunastokrotnie wybieraliśmy się w podróż w czasie do źródeł metalowego grania, za każdym niemal razem przypominając zapomniane albumy równie zapomnianych zespołów. Nie inaczej będzie dziś, bo na tapetę wędruje debiut amerykańskiego kwartetu Acrophet – zespołu który nagrał zaledwie dwa longlepje, dwa, ale za to jakie. Niestety nie dość często na łamach naszego bloga gości crossover, może więc najwyższa pora coś z tym zrobić – tak, w ramach noworocznych postanowień. Tym bardziej, że — jak dowodzi opisywany dziś krążek — muzyka to często bardzo zacna i będąca przyjemną odmianą od zwykle recenzowanych przez nas albumów. Jest jeszcze jeden powód, dla którego warto zapoznać się akurat z twórczością chłopaków z Wisconsin, a mianowicie taki, że pocinają oni techniczną odmianę tegoż stylu, ba, są nawet jednymi z jego pionierów. Tyle tytułem wstępu. Corrupt Minds to nieco ponad pół godziny dość żywiołowej i buńczucznej muzyki brzmiącej jak skrzyżowanie Anthrax z Dark Angel z punkowym feelingiem. Słucha się tego naprawdę przyjemnie, bo muzycy Acrophet stawiają przede wszystkim na — ogólnie pojęte — dobre granie, które bierze się nie skądinąd jak z połączenia żywiołowej motoryki z łatwo wpadającymi w ucho motywami, gdzie techniczne zagrywki zdają służyć się uszlachetnieniu przekazu, podniesieniu jego rangi, ale także urozmaiceniu muzyki i chęci uczynienia jej ciekawszą. Co i rusz zarzucają muzycy riffem, który brzmi jak wyjęty z innej bajki (wszak punk do specjalnie skomplikowanych nie należy), ale robią to z takim wyczuciem i znawstwem, że brzmi to bardzo naturalnie i pasuje do założonej koncepcji. Bardzo ciekawie w takiej konfiguracji instrumentalnej brzmią wykrzykiwane wokalizy, które dodają zespołowi zadziorności oraz buntowniczego szlifu, a także odejmują kilka lat. Zebrane w całość zatytułowaną Corrupt Minds wykrzykiwane społecznie zaangażowane teksty, thrashowe tempa i ogólna bezpardonowość oraz techniczne smaczki, gęsto zaścielające trzydziestominutowe wydawnictwo, tworzą ciekawy i dość nieoczywisty twór muzyczny. W przeciwieństwie bowiem do wielu innych crossoverowych aktów, muzycy Acrophet równie wiele uwagi co przesłaniu poświęcają i formie, nie przekombinowując w żadną stronę. Dlatego krążek nie nudzi się zbyt szybko, co jest częstym problemem zespołów tej proweniencji i zasiada się do niego raczej często i raczej na kilka rundek. I choć żaden z kawałków hitem ex definitone nie jest, każda z trzynastu kompozycji oferuje końską dawkę rasowego grania.
Ta krótka (niecałe pół godziny) płytka zawiera to, co zespół — jeszcze jako Amon — nagrał w latach 1987–1989. Początek — pewnie dla uniknięcia szoku — to „Sacrifical” z 1989 roku, na który składa się sześć kawałków bardzo dobrze znanych z późniejszego debiutu. To one pozwoliły Amonowi podpisać kontrakt z Roadrunner Records i stały się początkiem wielkiej kariery. Numery niezbyt odbiegają poziomem wykonania od tych z debiutu, chociaż momentami są nawet brutalniejsze i cięższe, a brzmieniowo – bardziej surowe. No i Glen wydziera się niesamowicie. Ponadto są tu moje ulubione hiciory czyli „Sacrifical Suiside” i „Dead By Dawn”. Druga część składanki to „Feasting The Beast", w skład którego wchodzi: numer tytułowy jako intro i trzy numery w baaardzo pierwotnych wersjach. Wszystko zostało nagrane w… garażu (niestety nie wiem u kogo) na ośmiośladzie. Efekt morduje!!! Trudno tu mówić o umiejętnościach technicznych, młodzieńcy po prostu totalnie hałasują. Wokal początkowo ogromnie rozwesela, gitarki bzyczą w tle, gary to zestaw puszek po konserwach i piwie, a basu w ogóle nie słychać. Niemniej to kawał (niecałe 10 minut) potwornego wyziewu z najgłębszych otchłani garażu. Na uwagę zasługuje fakt, iż demo jest materiałem nagranym w zaledwie kilka tygodni po sformowaniu się grupy! Za to należą się duże brawa. Ocena jest przeze mnie „lekko” zawyżona. Zwykły fan może sobie tę pozycję darować — chociaż posłuchać dla zorientowania się w rozwoju Deicide można — ale dla prawdziwego fanatyka to absolutny obowiązek!
Debestofy to jak wiadomo doskonały sposób na zarobienie szybkiej kasy – koszt przygotowania czegoś takiego jest niewielki, nakłady pracy również, a zawsze jest pewność, że wpadnie z tego tytułu trochę grosza. Nic więc dziwnego, że tony takich wydawnictw zalegają na sklepowych półkach. Jednak pośród tego szamba czasem można wyłowić coś ciekawego – czymś takim na pewno jest Mind Reflections. Nikomu nie muszę tłumaczyć, że na przełomie lat 80. i 90. ubiegłego wieku Pestilence wielkim zespołem był i pozostawił po sobie genialne nagrania, toteż od razu przejdę do zawartości płytki. Pierwsza część to 10 kawałków na maxa standardowego „the best of”. Wśród nich znajduje się „Hatred Within”, który jako pierwszy numer Zarazy doczekał się wydania na winylu (na składance „Teutonic Invasion Part II" – i tylko tam) i przy okazji zapewnił chłopakom kontrakt z Roadrunner Records. Niewiele odbiega on od materiału znanego z „The Penance”, oprócz tego, że jest znacznie bardziej złożony i lepiej nagrany. Już chociażby dla tego utworu warto kupić Mind Reflections. Pozostałe wałki to m.in. takie cuda jak „The Process Of Suffocation”, „Parricide” czy doskonały „Land Of Tears”. Każdy średnio zorientowany fan powinien natychmiast zauważyć, że różnią się one od oryginałów znanych z płyt – zostały bowiem zremasterowane, a to niezwykle dobrze wpłynęło na ich jakość. Druga część Mind Reflections to kawałki live — sztuk sześć — zarejestrowane podczas Dynamo Open Air w 1992 r. Znakomity dowód na to, że Pestilence i na żywo zabijali każdym dźwiękiem, szczególnie że precyzja wykonania poraża (na kolana przed Mamelim!). Szkoda tylko, że dwa numery (oba z
Kataplexis, jak na razie, nie przebili się zbyt mocno do świadomości miłośników hałasu, jednak paru wybrednych maniaków już się na nich poznało za sprawą debiutanckiego „Insurrection” utrzymanego w typie nowoczesnego brutalnego death metalu. Nie powiem, żeby teraz, po pięciu latach, wracali w roli faworytów, ale solidnego wygrzewu można było po nich oczekiwać. Podobnie jak na poprzedniku, na Downpour nie zawarto zbyt wielu minut, ale nut tu zdecydowanie nie brakuje, bo chłopaki się streszczają. Obecnie zespół łączy totalny death-grindowy wypierd (znany choćby z Origin i setek podobnych) z bardziej barbarzyńskim podejściem w typie Blasphemy czy Revenge, dzięki czemu ich muzyka zabrzmiała znacznie bardziej podziemnie i chaotycznie niż na debiucie. Przy okazji też bardziej hermetycznie i jednorodnie, ale to nie problem, zwłaszcza przy tej objętości. Przynajmniej mnie takie, jakby nie było, mniej typowe oblicze kapeli pasuje bardziej – doskonale słychać, że grają tak, bo chcą, a nie dlatego, że tak im wychodzi. Chłopaki przystopowali nieco (i tylko nieco) z komplikowaniem materiału i tym razem nacisk położyli na intensywność uzyskiwaną głównie dzięki szybkości – do tego stopnia, że przez cały Downpour tempo zmienili raptem kilka razy. Kiedyś takim maniakalnym umiłowaniem dzikiej jazdy — i równie przybrudzonym brzmieniem — charakteryzowała się ekipa Brutal Truth, dziś te cechy przejawia właśnie Kataplexis. Kanadyjczykom wyszła w ten sposób płyta, po którą nie sięga się dla przyjemności, tylko żeby się dać ogłuszyć, zamęczyć, żeby razem z zespołem rzygnąć wszystkim, co siedzi w bebechach. Jakby nie patrzeć, takim podejściem zawęzili sobie grono potencjalnych odbiorców, ale nie oszukujmy się – i tak by ich wielu nie było. Ja jednak zachęcam, żeby zostać jednym z nich.
Drugi album w dorobku amerykańskich power thrashersów z Heathen zdaje się być ich najlepszym i najdojrzalszym dziełem, aczkolwiek nie pozbawionym pewnych niedociągnięć. Ale o nich za moment. Cztery lata dzielą debiutancki
Nie mam zielonego pojęcia, jakie jest zainteresowanie przeszłością Gorguts w naszym pięknym kraju, ale może trafią się ze trzy osoby, które sięgną po opisywaną kompilację. Już na początku warto zaznaczyć, że składak ten nie jest debestofem, zawiera bowiem wyłącznie materiały nie wydane wcześniej na CD, lub też w ogóle nie ujawniane publicznie przez zespół. Całość otwiera pierwsze — i jedyne w pełni profesjonalne — demo „…And Then Comes Lividity” (1990). Muzyka to oczywiście death metal, nie odbiegający zbytnio od ówczesnych standardów – jest solidny i na pewno obciachu jej autorom nie przynosi. Jeśli ktoś jej jeszcze nie słyszał, to warto się zainteresować bo większości tych numerów nie znajdziecie na debiucie. Jak mawiają – im dalej w las, tym więcej niedopałków. Czy jakoś tak… W każdym razie chodzi mi o to, że dalej mamy aż cztery demówki z przedprodukcji kolejnych albumów. Kawałki z pierwszych dwóch (odpowiednio z 1991 i 1992) właściwie tylko brzmieniem (bo to czasem daje po uszach) i aranżacyjnymi niuansami różnią się od swoich albumowych odpowiedników. Ale ogólnie jest cacy. Pewne zdziwienie może budzić tylko „Dissecting The Adopted” (uroczy tytuł), ale to po prostu pierwotna wersja „Orphans Of Sickness”. Największe cudeńka to naturalnie demówki z 1993 i 1995, które zawierają pierwsze numery na
Głupie to straszliwie, ale po The Flesh Prevails sięgnąłem tylko po to, żeby się upewnić w przypuszczeniach, że jest do dupy. Czemu? No cóż, bo tak… Zdroworozsądkowego wytłumaczenia na to nie mam, a zmyślać mi się akurat nie chce. Niezależnie jednak od motywów, dobrze się stało, bo drugi album Fallujah okazał się dla mnie największym, przebijającym wszystkie poprzednie, pozytywnym zaskoczeniem tego roku. Naturalnie do gleby mnie nie sprowadził, bo do ideału mu sporo brakuje, ale dość powiedzieć, że wyraźnie wybija się ponad setki innych płyt z nowoczesnym technicznym death metalem, w tym także debiutancki „The Harvest Wombs”.
Ha ha, ha ha, ha ha, nie… Tak bardzo śmieszny teledysk nakręcili muzycy przy okazji singla „1.618”, że nic, tylko sobie w łeb palnąć. A ileż tam autoironii, dystansu do siebie, dojrzałości wyrażonej nie traktowaniem własnej sztuki zbyt poważnie – nie sposób policzyć. I problem tylko taki, że zrobiono to tak sztucznie i tak bardzo na siłę, że efekt osiągnięto odwrotny od założonego. Podobnie chyba wyszło z całym Elements of the Infinite, bo pomimo pewnych zmian w muzyce, płyta wciąż prezentuje się co najwyżej średnio, i to mimo iż jeden, ale za to konkretny, patent zapowiadał naprawdę przyjemną ucztę. Z kapelą niestety pożegnał się gitarzysta Ryan Glisan – mało znany jegomość, ale z całkiem sporym talentem i ponadprzeciętnie sprawnymi paluchami, a jego miejsce zajął jeszcze mniej znany Michael Stancel i oczywiście słychać to przez cały krążek. Duet Burgess/Glisan był akurat jedną z tych rzeczy, które wartało zatrzymać, więc ubytek w tym miejscu, tak kluczowym w przypadku melo-techu, nie miał prawa wyjść kapeli na dobre. Stancel palce ma po prawdzie szybkie, ale tak ma wielu w tej branży, na kreatywność jednak i indywidualny szlif już nie wystarczyło. O ile
Inked In Blood od początku wywołuje u mnie coś, co mądrzy ludzie nazywają odczuciami ambiwalentnymi. Spójrzcie zresztą sami. Z jednej strony mamy tu do czynienia z przyzwoitym (49 minut) zestawem typowych — nie mylić z topowym zestawem! — obitkowych numerów, spośród których kilka jest naprawdę fajnych i potrafi nieźle rozbujać. Nihil novi sub sole, ale takie „Centuries Of Lies”, „Visions In My Head”, „Deny You” czy „Violence” są co najmniej spoko. Z drugiej natomiast ta cała akcja z Kickstarterem budzi jakiś tam niesmak, tym bardziej, że kupy zebranych pieniędzy tak naprawdę na płycie nie słychać ani tym bardziej nie widać (wkładka godna singla). Żeby być szczerym, nie słyszę także kilku lat pracy nad tymi utworami, tego pieczołowitego dopieszczania szczegółów ani wylewającej się z każdej nuty twórczej ekscytacji, o których Obitkowcy tak chętnie nawijają w wywiadach. Z całym szacunkiem, ale tak doświadczeni muzycy — poruszający się ponadto w od wieków niezmienianym stylu — powinni efekty zbliżone do Inked In Blood uzyskiwać przez sen. Nie, żebym w ten sposób deprecjonował materiał — bo słucha się go raczej lajtowo i bez zniechęcenia — ale oczekiwania miałem dużo większe. Przy takiej objętości cieszy, że płytka jest dość żwawa i — mimo że wachlarz temp jest dość wąski — urozmaicona. Dwanaście kawałków składających się na Inked In Blood najwięcej wspólnego ma z
Zdaje się, że Carcariass pojawiło się pewnie cały jeden raz na łamach naszego bloga, a i to w kontekście jakiejś innej kapeli. Chyba więc najwyższa pora coś z tym zrobić, bo — jakby nie było — francuska grupa swoje lata ma i nawet dorobiła się własnego, całkiem oryginalnego stylu. Sęk w tym, że jest to dość wyjątkowy styl, kontrowersyjny to możne za mocne słowo, ale na pewno nie każdemu podchodzący. Cały myk polega bowiem na tym, że Francuzi grają dość mocno popową odmianę metalu: bardzo przystępną, melodyjną aż do szpiku kości, na poły instrumentalną (żeby nie denerwować babci w sąsiednim pokoju zbyt dużą ilością warczeń i pokrzykiwań), ale jednocześnie wirtuozerską i nieskazitelną pod względem produkcji. Głównym problemem trapiącym zespół jest fakt, że czym młodsze wydawnictwo tym procentowy udział pop-metalowych elementów rośnie zabierając oczywiście z bardziej męskiego grania, jakie zdarzało się kapeli na początku. Zasadniczo jednak podobnie grali przy okazji pierwszego longpleja zatytułowanego „Hell on Earth” i podobnie grają na ostatnim dotychczas wydawnictwie – E-xtinction. W ciągu dwunastu lat, które dzielą debiut od wspomnianego albumu, w stylu muzyków nie zmieniło się wiele, co z jednej strony sprawia, że wszystkie wydawnictwa brzmią bardzo podobnie i czasami trudno wskazać które są z kiedy, ale z drugiej strony pozwoliło muzykom wyhodować sobie dość wierną rzeszę fanów, którym taki rodzaj uprawiania metalu najwidoczniej pasuje. I o ile w przypadku tych ostatnich taka strategia zdaje się sprawdzać, o tyle dla przeciętnego (ale także dla takiego bardziej wyrobionego) pochłaniacza metalowych wyziewów muzyka Carcariass musi budzić i budzi pewien niedosyt, ujmując rzecz delikatnie. Mniej delikatnie będzie napisać nudzić i irytować, ale pozostańmy przy poprawnej politycznie nowomowie. Wiem to po sobie, bo zabieranie się do któregokolwiek z krążków poprzedza zwykle okres pompowania w siebie znacznych ilości bardziej wymagającego grania, więc Carcariass można potraktować jako przerywnik dający nieco ochłonąć przed kolejną turą mniej przyjemnej i wygładzonej muzyki. Zwykle też, po kilku dniach dość intensywnego słuchania, kapela zaczyna mierzwić i nieopłakiwana wraca na swoje miejsce na półce. Może więc taka jest rola zespołu i za to powinien być doceniony. Może. Znakiem rozpoznawczym Francuzów są brzmiące jak solówki, lecz ciągnące się całymi utworami riffy, które w połowie kapel mogłyby robić za oklaskiwane popisy gitarzysty wiodącego. Na początku przygody z zespołem potrafią zrobić naprawdę piorunujące wrażenie, tym większe, im bardziej człek zapatrzony w gitary, z czasem jednak zaczynają wychodzić na jaw powtarzane w kółko schematy i czar nieco pryska. Zgoda, fajerwerki są niezłe, zwłaszcza przy realizacji tak bezbłędnej jaką serwują muzycy, ale kwestią czasu jest pojawiające się znużenie, a w przypadku dłuższych posiedzeń nad całym dorobkiem – wrażenie déja` vu. Sam album E-xtinction to w sumie dwanaście kawałków, z czego cztery to czysto instrumentalne wersje wokalnych kawałów (według oficjalnej wersji), albo na odwrót. Jakby nie było, wokal zdaje się być dodatkiem, bo utwory jego pozbawione czasami brzmią nawet lepiej, zupełnie jakby skrojono je właśnie w takim kształcie i wokal dodano później. Trochę zabrakło, a może nie tyle zabrakło, co się zwyczajnie osłuchały, ewidentnych mega-solówek, które dość gęsto zaludniały poprzedni album. Wciąż jednak, przy odpowiednim nastroju, można dać się porwać muzyce i zapomnieć się w niej. Taka już magia zespołu, nawet po tylu latach. Ocena jest więc wypadkową z dni, kiedy E-xtinction wchodzi bez popity i kiedy dałby się człowiek pokroić za zestaw audio z najwyższej półki oraz tych, kiedy lukier wylewa się uszami i jedyne co słychać, to pitolenie dla bab. A są to dość mocno różniące się oceny.
To się powoli staje nudne… Gdy tylko dobiegła do mnie informacja, że Kanibale mają zamiar nagrać ten krążek w Audiohammer, to — mając w pamięci, jak na tym wychodzili ich starzy koledzy z Deicide — zacząłem sobie układać w głowie plan, jak to trzeba będzie ich zjebać za taką decyzję i nieprzystające do stażu mizerne rezultaty. A tu niespodzianka, cały plan wylądował w koszu, bo się kurna wybronili. Brzmienie zmajstrowane w tym przybytku naprawdę (albo o zgrozo) daje radę, choć i tak jestem przekonany, że z Rutanem osiągnęliby więcej. Tak czy srak, wbrew wcześniejszym przypuszczeniom wszelkie minusy A Skeletal Domain skupiły się wokół, niby to niewiele znaczącej, oprawy graficznej, a przede wszystkim okładki, która jest co najmniej koszmarna. Za cholerę nie jestem w stanie pojąć, dlaczego się na nią zdecydowano – to największa kupa (kolorystyka wymusza takie skojarzenia), jaką kiedykolwiek mieli na froncie. Na tym elemencie moje krytyczne uwagi się kończą, bo choćbym się uparł, do nowej muzyki Kanibali przyczepić się nie potrafię. Zespół ponownie w pełni zasłużył na peany i litanie pochwalne, jednak tym razem nie za rozbrajającą wtórność, jak w przypadku
Przy pierwszym przesłuchaniu zawiało grozą, bo nijak mi nie wychodziło, żeby Kanadyjczycy poprawili cokolwiek od czasu debiutu. W paru momentach nawet album brzmiał tak mdło, że ręka samoistnie wędrowała w kierunku przycisku "stop". Zanosiło się na kolejny, nijaki krążek, który możne spokojnie służyć jako podstawka pod kawusię. Na szczęście wiele lat przesłuchiwania olbrzymich ilości różnorodnego materiału odcisnęło na mnie swoje piętno i uodporniło na porywy serca. Toteż brnąłem, wbrew sobie, przez kolejne minuty Earthborn Evolution i robiło się tylko coraz ciekawiej. Początkowe zniesmaczenie organicznością materiału przerodziło się w konstatację, że to (w większości) celowy zabieg mający na celu wydobycie całego bogactwa gitarowych fajerwerków. Już na debiucie chłopaki pokazali, że rzemiosło opanowali do perfekcji, ale takiego czadu się nie spodziewałem. Nie liczyłem z zegarkiem w ręku, ale pewnie połowa linii gitar i basu to tapping (a do tego organiczne brzmienie pasuje jak ulał) i to cholernie dobry tapping. Poprawili się chłopaki kompozycyjnie, przewietrzyli zarówno studio jak i pięciolinie i w końcu materiał brzmi jak powinien, nie ograniczając się zaledwie do jednego wymiaru muzyki. Są więc i melodie, ale także nagle przyspieszenia, techniczne połamańce, ale także jazzowe interludia, agresja i wyciszenie. Z tą agresją to należny się jednak małe wytłumaczenie. Otóż Beyond Creation nagrali deathmetalowy album, który można uznać za delikatny i ciepły (rodzinny?). Generalnie nie powinno wpływać to na słuchalność wydawnictwa, ale czasami brakuje pewnej wyrazistości i bezpośredniości. Łamiąc nad tym trochę głowę doszedłem do wniosku, że to właśnie te elementy wpłynęły na moje pierwsze wrażenia dotyczące krążka: brak ostrych struktur i generalne wyciszenie. Jeżeli przyjąć jednak taką nieco ogładzoną interpretację muzyki za punkt wyjścia, to wrażenie robi się lepsze, no i kilka wspomnianych ubrutalnień daje się znaleźć. Nie wszystkim jednak taka okrągłość muzyki podejdzie i należny sobie zdawać z tego sprawę. Przy okazji debiutu wysunąłem sugestię, że na pewno pomogłoby muzyce pewne urozmaicenie wokali i takież urozmaicenie na Earthborn Evolution dostałem. Tyle tylko, że jak w przypadku magicznej pieczarki z pewnego kultowego dowcipu, powinienem był być nieco bardzie precyzyjny i wprost napisać o co mi chodzi. Skończyło się bowiem na tym, że do standardowego growlu dołączono nu metalowe krzyki, co z lekka działa mi na nerwy i jest przysłowiową łyżką dziegciu. Na tym kończyłyby się oczywiste minusy płyty. Jeżeli więc nie zraża was realizacyjna miękkość, potraficie wybaczyć nu metalowe akcenty i nie oczekujecie rewolucji, to Earthborn Evolution jest fantastycznym wyborem. Koła na nowo Kanadyjczycy nie wymyślili, ale w kwestii instrumentów strunowych wywindowali poprzeczkę naprawdę wysoko i nie spodziewam się, żeby w najbliższej przyszłości udało się komukolwiek wznieść na podobny poziom.
Drugie oficjalne dvd My Dying Bride to bardzo solidny materiał, choć oczywiście pozostawia pewien niedosyt. Ale o tym za chwilę. Trzon wydawnictwa to dość długi (jakieś 86 minut) występ z listopada 2003 roku z Antwerpii. Pewnym zaskoczeniem/ciekawostką może być to, że większość stanowią numery stosunkowo nowe, przede wszystkim z „The Dreadful Hours” i nadchodzącego
Ktoś, gdzieś w kosmosie, wymyślił ongiś prostą zasadę, że od najlepszych należy wymagać więcej. To z jej powodu chłopaki z Calm Hatchery mieli przejebane zanim nawet zabrali się za komponowanie nowych songów, a przypuszczam że w momencie nagrań presja ostro dawała im się we znaki. Trzeba otwarcie przyznać, że mimo tych niesprzyjających warunków, zespół wyszedł z tej próby zwycięsko. Ponadto dwie kwestie w związku z Fading Reliefs są dla mnie pewne. Po pierwsze – Calm Hatchery na tyle umocnili swoją pozycję na rodzimej death’owej scenie, że promotorzy powinni zabiegać o ich względy. Po drugie – nowa płyta raczej nie zaszokuje/zaskoczy fanów zaznajomionych z poprzednimi wydawnictwami kapeli, bo nie ma tu aż tak wielkiego skoku jakościowego, jakiego byliśmy świadkami między
Żaden ze słuchanych przeze mnie ostatnio albumów nie sprawił mi tyle frajdy, co drugi longplej brazylijskiego Sarcófago. Prawdziwa perełka w całej dyskografii muzyków, tak różna od topornego debiutu oraz przekombinowanego ostatniego długograja o wiele mówiącej nazwie „The Worst”. Fantastyczne aranżacje, bezbłędne wykonanie, kilka, ale za to naprawdę cacanych, technicznych wrzutek i tony, jebane tony, zadziornej przebojowości i świeżości. Nie przypominam sobie zbyt wielu kapel, które w latach dziewięćdziesiątych, na ich początku – żeby być dokładnym, grałyby równie eklektyczną mieszankę thrashu, blacku, deathu i chuj wie czego jeszcze, a wszystko to brzmiało naturalnie, bez spiny i po prostu zajebiście fajnie. Słucha się tego wręcz wyśmienicie, bo z jednej strony mamy do czynienia z bardzo solidnym rzemiosłem, wykonaniem, które nie może nie budzić podziwu swoją dokładnością i precyzją, oddającą najdrobniejsze szczegóły kompozycji, a z drugiej doskonałym songwritingiem, co znaczy tyle, że na 40 minut wydawnictwa (licząc łącznie z bonusami) nie ma ani jednego męczywora, ani żadnego ciągnięcia na siłę. Dodatkowo wprowadzenie kilku fraz z klawiszami nieodmiennie przywodzi na myśl kosmiczne klimaty debiutanckiego
Nie ma co ściemniać, po Formis spodziewałem się znacznie więcej. Dosłownie. Mental Survival trwa jedynie 26 minut – i to łącznie z intrem, instrumentalem/outrem i bonusem. W związku z powyższym mam problem, jak traktować to wydawnictwo — jak epkę czy longpleja — ale skoro zespół upiera się przy tej drugiej opcji, to niech tak będzie. Zawsze to jakiś sensowny pretekst do marudzenia. Musicie mnie zrozumieć; jak już się trafia dobra muzyka, to jednak chciałoby się posłuchać choćby odrobinę więcej, a tak jak głupek co klika chwil trzeba przewijać do „D.I.D.”. Od poprzedniego materiału minęły 4 lata, w międzyczasie doszło do niemałej rewolucji w składzie (z ekipy nagrywającej poprzedni materiał ostał się tylko Hubert Nowak), nic więc dziwnego, że zmieniła się i muzyka. Na lepsze czy gorsze? Ha! Na inną. Kwestią gustu natomiast pozostaje, które oblicze Formis bardziej wpada w ucho. Do mnie
Przy tak wielu zespołach, rok w rok produkujących tysiące nowych wydawnictw, oglądanie się na albumy dobijające trzydziestki dla wielu może wydawać się bezsensowną stratą czasu. Przecież teraz gra się szybciej, głośniej i ogólnie lepiej, produkcja (zwykle) jest nieskazitelna, no i wybór jest taki, że utwory odtwarzane jeden po drugim ciągnęłyby się tygodniami bez powtarzania się, ba, bez powracania do tego samego zespołu. Teoretycznie – sielanka i ogólnie raj na ziemi. Na considered dead blog mamy jednak trochę inne podejście i trochę innych, mam nadzieję, czytelników, którym nie trzeba tłumaczyć, dlaczego warto znać historię. Bo być może rzeczywiście, początki metalu nie były tak szybkie, tak głośne i tak wycyzelowane jak teraz, ale miały charakter. A przynajmniej większość z nich. I jedną z takich płyt jest debiutancki krążek niemieckiego Exumer. Z każdego kąta płyty jebie latami 80tymi aż miło: z pudełka wystają natapirowane włosy, a spomiędzy nawałnicy dźwięków, da się wychwycić fragmenty Knight Ridera, A Team i Dynastii. Nie zmienia to jednak faktu, że muzyka, najogólniej mówiąc, miażdży. Jak przystało na szkołę niemiecką, nie unikają muzycy prędkości i dzikości, w których odnajdują się naprawdę dobrze. Równie dobrze idzie im z kompozycjami, bo każdy z dziewięciu kawałków ma swój niepowtarzalny nastrój i równie oddaną rzeszę fanów, gotowych toczyć niekończące się internetowe boje w imieniu swoich faworytów. Tu i ówdzie słychać lekkie niedociągnięcia warsztatowe, ale kto by się nimi przejmował, kiedy z głośników lecą kolejne takty „Fallen Saint” (tudzież każdego innego kawałka). Possessed by Fire wchodzi naprawdę elegancko i ani się człowiek obejrzy, a krążek zalicza już kolejne okrążenie. Nie ma się temu co dziwić, bo na debiucie pokazali Niemcy prawdziwą klasę, nagrali album, który nawet po niemal trzydziestu latach pozostawia słuchacza z opadem szczeny. Mogłem już o tym pisać wielokrotnie, być może nawet nie tak dawno temu, ale niewiele rzeczy w muzyce liczy się dla mnie tak bardzo, jak możliwość zapomnienia się przy niej, stracenia rachuby czasu i ocknięciu się po trzech godzinach i na piątym okrążeniu. A tak właśnie się dzieje w przypadku Possessed by Fire.
Zajebisty powrót Antropomorphii sprawił, że Rites Ov Perversion była jedną z najbardziej — jak nie najbardziej — wyczekiwanych przeze mnie płyt tego roku. Z miesiąca na miesiąc moje oczekiwania rosły, nastawiłem się bardzo ostro i… nie zawiodłem się! Podopieczni Metal Blade rozbudowali skład o drugą gitarę, wyciągnęli co najlepsze z wcześniejszego krążka, zadbali o bardziej nośne riffy, no i proszę – wyszedł im album, który po prostu musi przekonać każdego fana klasycznego europejskiego death metalu. Wszelkie rozbudowane i wymyślne opisy są w tym miejscu zbędne, toteż i ja przynudzać nie mam zamiaru, bo Rites Ov Perversion jest dokładnie taka, jaka być powinna — ciężka, motoryczna (skoro za większość aranżacji odpowiada perkman…), klimatyczna i brutalna — a w ramach bonusa zaskakuje wyłącznie ponadprzeciętną chwytliwością. Tak na dobrą sprawę tylko ten ostatni element mocniej różni krążek od poprzedniego, bo nawet do zdjęć panowie skorzystali z tych samych rekwizytów, co ostatnio. Holendrzy, z rozmysłem czy też nie, poszli w kierunku najbardziej wpadających w ucho patentów z „Psuchagogia” i „Debauchery In Putrefaction”, dzięki czemu czas spędzony z płytką mija naprawdę niepostrzeżenie, a cały materiał wchodzi gładko i bez popitki już od pierwszego razu. Radziłbym szczególnie zwrócić uwagę na „Nekrovaginal Secretions”, bo to potencjalny szlagier o zajebistym potencjale koncertowym i „teledyskowym”, ale przypuszczalnie z taką tematyką przyniesie zespołowi więcej kłopotów niż pożytku. Enyłej, warto się powtórzyć – takie granie musi się podobać! Na dokładkę dostajemy cover Death. Wprawdzie „Open Casket” nie da się zrobić lepiej od oryginału, ale Holendrzy i tak mogą być z siebie dumni, bo ich wykonanie jest bardzo wierne i brzmi cholernie naturalnie – udany finał znakomitej, rajcownej płytki. Ponownie jestem pod wielkim wrażeniem konsekwencji i umiejętności kompozytorskich tej kapeli, toteż Rites Ov Perversion polecam wam bez mrugnięcia okiem. Spieszcie się kupować Antropomorphię zanim ich zdelegalizują.
Ludzi czekających na powrót Pillory było w Polsce pewnie z siedmiu, w tym moja skromna osoba. Taki stan rzeczy jest poniekąd (i tylko poniekąd) do zrozumienia, wszak od debiutu amerykańskich popaprańców minęło dziewięć długich lat — a nie każdemu starcza cierpliwości tudzież życia, żeby tyle czasu wypatrywać swoich ulubieńców — a sam zespół do specjalnie popularnych nie należał. Tego braku uznania wytłumaczyć jednak nie potrafię, bo kapela już wtedy wycinała pierwszorzędny hałas i powinna być noszona na rękach. Za sprawą Evolutionary Miscarriage sytuacja na pewno się nie poprawi, bo to materiał słabiej promowany, a przy tym jeszcze bardziej wymagający od słuchacza. Jeśli komuś zdarzyło się w miarę pilnie śledzić jutubowski kanał Darrena Cesca, ten zapewne kojarzy pierwsze porąbane pomysły przygotowane z myślą o krążku numer dwa. Czas mijał, a ten perkusyjny bóg poszedł w swych wizjach jeszcze dalej. Sam, bo tak się składa, że Pillory to w tej chwili Darren Cesca, albo na odwrót. To on całość skomponował, zagrał, zaśpiewał, nagrał i wyprodukował. W ramach pomocy z zewnątrz otrzymał tylko elektroniczne dodatki, których na szczęście nie ma wiele i które można łatwo zignorować. W każdym razie udowodnił w ten sposób, że jest wielki — a przynajmniej większy niż był — więc fani jego talentu powinni być zawartością Evolutionary Miscarriage usatysfakcjonowani. Zalety pracy w pojedynkę — z perspektywy twórcy — słychać na krążku od początku do końca; Darren mógł sobie pozwolić na nawet najbardziej odjechane i karkołomne zagrywki, dzięki czemu płyta jest bardziej popieprzona, połamana i zróżnicowana niż
Schyłek pierwszej dekady oraz początek drugiej lat dwutysięcznych zapisze się w historii metalu całą masą, lepszych i gorszych, kapel grających oldschoolowy thrash; pewnie nawet dorobi się własnej etykietki spod znaku „new wave of". Zapatrzenie się w muzykę lat osiemdziesiątych jest tak oczywiste, że w wielu przypadkach tylko wysoki poziom produkcji i realizacji pozwala uniknąć pomyłki. Jedną z takich, bardzo klasycznie brzmiących kapel, jest niemiecki kwintet Nucleator. W sumie to wiele więcej pisać nie trzeba, bo pochodzenie zespołu, a także jego nazwa zdradzają dosłownie wszystko. Pochodzenie zobowiązuje do szybkiej, szaleńczej niemal jazdy na złamanie karku, wielokrotnie wchodzącej w rejony zwykle kojarzone z death metalem (szczególnie w kwestii wokali) – i tak też się, oczywiście, dzieje, zaś z nazwy dowiadujemy się, że chłopaki mają bardzo militarystyczne sny i marzenia. Sama muzyka jakoś specjalnie odkrywcza nie jest, koła muzycy nie wymyślili, ale słucha się jej raczej przyjemnie i w sumie lekko. Riffy mają przyjemne jebnięcie, garowy uwija się jak kurwa w przykościelnym burdelu w sobotni wieczór sprawnie narzucając mordercze tempo, bas — trochę zasmucająco — sprowadza się do roli podbijacza rytmu i ginie w ogólnej zawierusze, natomiast wokale wprowadzają do i tak już agresywnej muzyki dodatkowe wiadra adrenaliny i brutalności. Klasycznie, że hej. Home Is Where War Is stoi na całkiem niezłym poziomie, aczkolwiek w kilku miejscach typowa dla produkcji kompozycyjna swoboda i lekkość oddają pola nieco nużącemu zapchajdziuryzmowi. Na szczęście zdarza się to raczej rzadko i w nieznacznym tylko stopniu wpływa na odbiór. Z drugiej jednak strony, jest na płycie parę kawałków, które w stu procentach wypełniają definicję słowa „przebój”. Tytułowy „Home Is Where War Is”, którego refren fantastycznie sprawdziłby się w roli dzwonka na komórkę, „Endless Nightmare”, bądź murowany faworyt do tytułu „najbardziej pacyfistyczno-ekologiczny refren roku” – „Nuclear War”. Podsumowując, Home Is Where War Is to dobry, solidnie nagrany i równie porządnie wykonany album, który na pewno powinni przesłuchać miłośnicy oldschoolowego grania. W sumie to jest nawet lepszy niż to, bo — jestem pewien — przypadnie do gustu wszystkim tym, którzy po prostu cenią sobie intensywne i bezkompromisowe granie.
Niektórzy naukowcy przekonują, że gdzieś tam w kosmosie istnieją osobnicy, których olśnił debiut Fleshgod Apocalypse. Ja tego za bardzo nie kminię, bo choć niezła to była płytka — szybka i brutalna — to na kolana przed nią nie padłem. Co innego w przypadku wydanej rok później epki. Żartuję, Mafia także nie jest materiałem godnym ukwieconej kapliczki i pochodów majowych, ale w stosunku do poprzedzającego ją longpleja jest bardziej dopracowana, zwarta, lepiej kopie i stanowi przyjemny powiew świeżości, nie tylko na włoskiej scenie. Wrażenia po wysłuchaniu tych 24 minut są zatem więcej niż pozytywne, bo skład, który się pod nimi podpisał (choć oficjalnie jeszcze nie do końca ukonstytuowany), wykonał swoją robotę precyzyjnie i z pełnym zaangażowaniem. Co ważne, słychać tu kilka nowinek (choćby czyste wokale) i zalążki własnego, niekiedy imponującego stylu. Rozwój w mniej typowym, a przy okazji jeszcze bardziej ekstremalnym kierunku ma zapewne spory związek z objęciem przez Francesco Paoliego trzeciej już posady – perkmana. Chłop się dotąd sprawdzał jako wokalista i gitarniak, jednak to za zestawem baniaków robi najwięcej hałasu, co zresztą doskonale słychać już w otwierającym płytkę, ze wszech miar zajebistym „Thru Our Scars”. Masakra po prostu, zwłaszcza jeśli chodzi o szybkość i dużo lepsze niż w przeszłości brzmienie. Przypominam, Francesco w Hour Of Penance był tylko wokalistą! Wracając do zawartości Mafia, mamy tu jeszcze zupełnie niezły i rozbudowany „Abyssal” oraz sprytnie zaaranżowany „Conspiracy Of Silence”, który jest… wariacją na temat pierwszego kawałka, tyle że sprowadzoną tylko do wyziewu. Autorską napierduchę uzupełnia nieco przegięty cover At The Gates, który Włosi zagrali duuużo szybciej, brutalniej i w sumie zabawnie. Na sam koniec, dla uspokojenia ciśnienia i dodania kontrastu, leci wykonany na pianinie utwór tytułowy. Zaiste dobry to patent, bo daje chwilę na refleksję, czy by przypadkiem nie odpalić krążka od początku. I to się sprawdza.
No i w końcu przyszedł czas na coś ze stajni Sadus. Trochę nam to zajęło, przyznaję, ale jakoś tak wyszło, że zawsze coś wpierdalało się w plany i Amerykańce musieli cierpliwie czekać. Aż do dziś, więc do dzieła. Samego Sadus, mam nadzieję, nie muszę jakoś dokładniej przedstawiać, bo, raz, powinien być znany wszystkim zainteresowanym, a dwa – wujek gugel na pewno zna wiele ciekawych historii na temat chłopaków. Illusions ujmując temat jednym słowem – rozwala. Jest zajebiście szybki, agresywny jak żadna inna amerykańska kapela thrashowa z tamtych czasów (z wyjątkiem może Dark Angel), a jednocześnie, i to nie tylko dzięki Steve’owi, bardziej treściwy i złożony. Nie ma oczywiście żadnych wątpliwości co do faktu, że to właśnie DiGiorgio jest najbardziej znanym i rozpoznawalnym muzykiem z całego zespołu, muzykiem, który zagrał chyba we wszystkich liczących się kapelach, a nawet kilku zupełnie się nieliczących, ale moim skromnym zdaniem Illusions nie jest dziełem jednego muzyka, a nawet jeśli – to nie DiGiorgio. Jeśli miałbym wskazać bohatera debiutanckiego wydawnictwa, co jak wspomniałem, jest raczej naciągane i bezcelowe, to, ale tylko dla celów akademickiej dyskusji, wskazałbym na Darrena Travisa i jego skurwysyńsko opętany wokal. Parę innych kapel w tamtych czasach mogło poszczycić się piekielną szybkością, kilka kolejnych – niecodzienną techniką, ale tylko Sadus udało połączyć się obie skrajności w jednym, kultowym, dziele. Muzycy nie opierdalają się ani przez chwilę i od samiusieńkiego początku nakurwiają ostrą młóckę podług najlepszych standardów, których sami są, zresztą, prekursorami. Już w pierwszym na płycie „Certain Death” chłopaki ładują do pieca więcej niż niektóre kapele przez cały album, a podobnych kawałków jest na krążku dziesięć, wliczając w to instrumentalną miniaturę, której też, swoją droga, niczego nie brakuje. Wspomniałem, że kapitalną robotę odwala Travis, ale napisałem też, że Illusions nie jest popisem jednego artysty. Cały ten wokalny wkurw byłby niczym bez perkusji, ta bez gitar, a te bez basu. Każdy element debiutu uzupełnia się wzajemnie i podbija, przez co efekt końcowy jest naprawdę miażdżący. Można na chybił-trafił wziąć dowolny kawałek z płyty i każdy, pod względem techniki i wykonania, będzie równie dobry: punkowe rytmy wymieszane z podwójnymi stopami, odważne, podchodzące pod techniczne riffy, kłujące w uszy i świdrujące mózg solówki i oczywiście bezprogowy bas. Jak na kultowy album przystało, każdemu utworowi można wejść w dupę, ale kilka kawałków jest nawet bardziej kultowiejszych. Wspomniany już „Certain Death” z pewnością do nich należy, dalej „Undead”, „Sadus Attack”, którego, mimo niecałych dwóch minut, po prostu nie mogło zabraknąć, oraz, co może zaskakiwać, „Hands of Fate”. Kłócić się jednak nie mam zamiaru z nikim, kto wymieni dowolny z innych kawałków, bo płyta jest cholernie równa i wypieszczona. I właśnie dlatego, oraz z powodów wymienionych w całej recenzji, Illusions należy się mocna jak Pudzian i sprawiedliwa jak Anna Maria Wesołowska dziewiątka.
Zacznę może od imidżu kapeli, bo trafił nam się rodzynek. Chłopaki wyglądają jak młody Unleashed, czyli skórzanie i kudłato – no po prostu jak ludzie, nie zaś cioty z emtiwi czy katalogów wielkich wytwórni. To cieszy tym bardziej, że także muzycznie Morthus, choć młodzi, ciągną w stronę starej death-thrashowej Szwecji, choć nie tylko. W ciągu trzynastu minut The Abyss pojawiają się bowiem w równym stopniu skojarzenia z riffami Possessed, blastami bardzo wczesnych Morbidów, co z melodiami Eucharist i zadziornością Dissection i Necrophobic. Innymi słowy jest fajnie – raczej prosto, dynamicznie, chwytliwie i z diabelskim przesłaniem. No i z pewnym potencjałem, który — jak znam życie — zostanie rozpieprzony o nasz metalowy szoł-biznes. Zanim jednak do tego dojdzie, można sobie z przyjemnością posłuchać dwóch (i pół) sprawnie złożonych kawałków, które — jak mniemam — muszą się nieźle sprawdzać na żywo. Skromna objętość materiału nie pozwala na większe podniety, tudzież śmiałe rokowania dotyczące przyszłości kapeli, ale jedno jest pewne – jak na razie chłopaków nie ma za co zganić. Za te pierwsze profesjonalne kroki mogę Morthus szczerze pochwalić, co niniejszym czynię, jednocześnie czekam ma więcej i lepiej, choć dalej w tym samym stylu.
Drugi album norweskiej supergrupy rozczarowuje. Po niespecjalnie oryginalnym, ale przyjemnym w odbiorze, debiucie, Vindication to krok wstecz. O ile bowiem pierwszy longplej wchodził lekko i można go było słuchać z autentyczną i nieudawaną radością wsiowego głupka, o tyle płytka numer 2 nieco męczy. Muzyka cały czas oscyluje w klimatach melodyjnego blacku z zapożyczeniami, pojawiły się jednak niepokojące elementy będące bliższe fińskiej szkole power/deathu aniżeli rasowego, norweskiego szatanowania. Z największym tylko trudem da się przegryźć przez nowe wokale, gdyż przywodzą one na myśl osławione popisy frontmana Vadera, co — jak sami doskonale wiecie — bram do nieba nie otwiera. W związku z tym cały album, miejscami bardzo przyzwoity i sensowny, mija pod znakiem walki z odruchem wyłączenia płyty. Tym sposobem potencjalnie dobry krążek idzie w odstawkę i wraca się do niego tylko w drodze wyjątku, tudzież by raz jeszcze przekonać się, dlaczego w pierwszej kolejności na owej półce skończył. A szkoda, bo gitary po raz kolejny zrobiono naprawdę przednio. Nie zawsze, bo wspomniany fiński power/death daje często o sobie znać z lekka odpustowymi zagrywkami, ale z drugiej strony wszystkie, nie tak rzadkie przecież, elektroniczne przeszkadzajki wyprodukowano właśnie na gitarach. (tu należy się czytelnikom małe sprostowanie łamane przez wyjaśnienie: w recenzji debiutanckiego
Korespondencyjny pojedynek Kata Kostrzewskiego z Katem Luczyka? Pojedynek na odgrzewane na akustycznym ogniu kotlety… Tak to niestety wygląda. O czystość intencji twórców Buk – Akustycznie nawet nie próbuję podejrzewać, w żaden zbieg okoliczności nie uwierzę i takiej naciąganej inicjatywy absolutnie nie popieram. Od początku do końca bowiem ten album wygląda na prztyczek w nos/manifest – „potrafimy, kurwa, lepiej”. No i cóż, obiektywnie jest to płyta lepsza od