25 sierpnia 2021

Ominous Ruin – Amidst Voices That Echo In Stone [2021]

Ominous Ruin - Amidst Voices That Echo In Stone recenzja okładka review coverOminous Ruin to jedni z wieeelu przedstawicieli technicznego death metalu z Kalifornii, a ich debiutancki Amidst Voices That Echo In Stone przynosi trzy kwadranse dokładnie takiej muzyki, jakiej można (należy!) się spodziewać po zespołach z zachodniego wybrzeża USA. Nie da się ukryć, że tamtejsze kapele wypracowały sobie bardzo charakterystyczne patenty na granie i trzymają się ich na tyle kurczowo, że swoje pochodzenie zdradzają po kilku sekundach odsłuchu. Z Ominous Ruin jest podobnie, chociaż akurat sam zespół ma na ten temat nieco inne zdanie. Stąd też zanim przejdę do opisu moich wrażeń, pierwej odniosę się do tego, co chłopaki sami mają o sobie do powiedzenia.

Po pierwsze i chyba najważniejsze, Amidst Voices That Echo In Stone rzekomo ma być powiewem świeżego powietrza na scenie technicznego death metalu. [miejsce, żeby się pobrechtać] Tego… Gają tak, jak się gra w Kalifornii, a wpływy Deeds Of Flesh, Odious Mortem, Severed Savior, Arkaik, Continuum, Inanimate Existence, Decrepit Birth czy bardziej egzotycznego Spawn Of Possession są w ich muzyce wszechobecne. Niezależnie od górnolotnych deklaracji, Ominous Ruin w żaden sposób nie próbują rewolucjonizować tego stylu ani też wprowadzać do niego czegoś od siebie. Przynajmniej ja nie usłyszałem na krążku niczego, czego bym nie znał z twórczości wieeelu innych kapel. Po drugie, Amerykanom uroiło się, że wokale Adama Rosado są wyjątkowe i jedyne w swoim rodzaju. [miejsce, żeby się pobrechtać, znowu] Cóż, wokale jak wokale. Wiochy nie ma, ale żeby od razu miały zwracać uwagę czymś szczególnym? No nie, nieee… Poza tym trochę dziwne wydaje mi się częste podkreślanie przez zespół, że korzystają z 8-stunowych gitar i 6-strunowego basu – jakby nie byli przekonani, że to wszystko słychać na płycie. I prawdę mówiąc – tych dodatkowych strun właśnie nie słychać, bo ogólnie Ominous Ruin nie zapędzają się zbytnio w niższe rejestry i raczej stronią od djentu. Co do basu – ten po prostu bywa obecny; to absolutnie nie ta intensywność co u Beyond Creation czy Obscura.

Jak łatwo wywnioskować z powyższego akapitu, Amidst Voices That Echo In Stone nie ma w zasadzie nic wspólnego z oryginalnością czy nowatorstwem. Ale to akurat nie stanowi dla mnie problemu, bo to naprawdę bardzo dobry i znakomicie zagrany materiał. Ominous Ruin w niczym nie ustępują bardziej znanym kolegom – tak jeśli chodzi o umiejętności techniczno-kompozytorskie (sesyjnie za garami zasiadł znany z Fallujah Andrew Baird), poziom brutalności, jak i produkcję albumu. Dziesięć lat zbierania doświadczeń zaowocowało w pełni przekonującymi utworami, spośród których każdy wyróżnia się jakimiś ciekawymi zagrywkami i naprawdę dużą dynamiką – jest szybko, efektownie i bez popadania w progresję. Napisałbym, że nie ma tu miejsca na przestoje, ale niestety do paru kawałków doklejono nawet po kilkadziesiąt sekund „nica” (zwłaszcza w numerze tytułowym), więc całość nieco straciła na płynności.

Amidst Voices That Echo In Stone mogę śmiało polecić wielbicielom wszystkich wymienionych na początku kapel – znajdą tu dokładnie to, co lubią. Krążek nie zawiedzie także fanów szeroko pojętego nowoczesnego death metalu z Ameryki (szczególnie tego z Willowtip i złotego okresu Unique Leader) – Ominous Ruin grzeją, że mucha nie siada. A jak siada, to zaraz zdycha.


ocena: 8/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/OminousRuin
Udostępnij:

20 sierpnia 2021

Cannibal Corpse – Violence Unimagined [2021]

Cannibal Corpse - Violence Unimagined recenzja reviewGdyby złośliwie uznać, że na „Red Before Black” Kanibalom noga się powinęła, że zaliczyli spadek formy i ogólnie cusik im nie wyszło, to wtedy Violence Unimagined można traktować jako rehabilitację zespołu. Gdyby. Bo nie ma potrzeby, by sztucznie podnosić wartość nowej płyty – broni się sama. Na poprzednim krążku zabrakło jedynie powiewu świeżości, natomiast na Violence Unimagined jest jej pod dostatkiem, co w głównej mierze ma związek z wymuszoną przez amerykański wymiar (nie)sprawiedliwości zmianą w składzie. Wieloletniego gitarzystę Pata O'Briena zastąpił Erik Rutan, z którym panowie znają się jak łyse konie, więc przypuszczalnie do nagrań mogli przystąpić z marszu.

Nie chciałbym, żeby ta recka zamieniła się w hymn pochwalny ku czci Rutana, ale nie da się ukryć, że jego wkład w piętnasty (dżizasie!) album Cannibal Corpse jest dość znaczący. Z roli producenta wywiązał się jak zwykle znakomicie, mimo iż w studiu nie wykręcił niczego spektakularnego czy wykraczającego ponad kanibalistyczne standardy. Trzeba mieć jednak na uwadze, że tym razem miał dużo trudniej, bo musiał zachować chłodne podejście do procesu nagrań i pilnować się, by w jakiejś kwestii nie przedobrzyć. To raz. Dwa jest takie, że Rutan nie przyszedł do zespołu tylko po to, żeby pozować do zdjęć; dorzucił od siebie aż trzy utwory wraz z tekstami – z jednej strony gładko wpasował je w styl kapeli (spójność ponad wszystko), a z drugiej przemycił w nich kilka zupełnie nietypowych dla kolegów riffów i technicznych zagrywek. Jest jeszcze trzy – solówki. Okazuje się, że popisy Rutana (w skali płyty większość wyszła spod jego palców!) doskonale pasują do stylu Cannibal Corpse i przy okazji wzbogacają go o charakterystyczne melodie. Stwierdziłbym nawet, że wydają się tym czymś, czego w muzyce Amerykanów zawsze brakowało.

Na jednym gitarzyście zajebistość Violence Unimagined jednakże się nie kończy, bo cały skład pokazał się z naprawdę bardzo dobrej strony i na pewno nie można nikomu zarzucić opierdalania się tudzież problemów z kreatywnością. Weźmy taki „Surround, Kill, Devour” — jeden z najlepszych na krążku — który ma idealny do młynka groove i jest tak skoczny, że powinien się świetnie sprawdzać na żywo. Innym hajlajtem jest „Inhumane Harvest” z masakrycznym zwolnieniem w połowie i fajną zmyłką, kiedy po pierwszej solówce powinno być przyspieszenie, a oni dalej uskuteczniają mielonkę. Warto również zwrócić uwagę na wypakowany solówkami „Bound And Burned”, bo o ile kojarzę wcześniej Cannibal Corpse na aż takie szaleństwa sobie nie pozwalali – spróbowali i było warto. Poza tym na płycie mamy więcej niż ostatnio (a może i kiedykolwiek) bezpośrednio chwytliwych riffów oraz wolniejszych, „nastrojowych” fragmentów, kiedy bas wychodzi na powierzchnię (jak w „Follow The Blood” czy „Overtorture”). Stanowią one niezły kontrast dla paru dłuższych partii z gęstą nawalanką (w „Inhumane Harvest” i „Ritual Annihilation”) – chyba właśnie to miał na myśli Mazurkiewicz, kiedy przekonywał, że Violence Unimagined to dla niego najbardziej jak dotąd wymagający materiał.

Album mogę podsumować tylko w jeden sposób. Cannibal Corpse potwierdzili, że w lidze oldbojów/długodystansowców (jak zwał, tak zwał) nie mają sobie równych i ciągle nie brakuje im pomysłów ani motywacji do grania na najwyższym poziomie. A z młodymi nie muszą się liczyć. Rispekt!


ocena: 9/10
demo
oficjalna strona: www.cannibalcorpse.net

inne płyty tego wykonawcy:




Udostępnij:

12 sierpnia 2021

Ika Johannesson, Jon Jefferson Klingberg – Krew ogień śmierć. Historia szwedzkiego metalu [2015]

Ika Johannesson, Jon Jefferson Klingberg - Krew ogień śmierć. Historia szwedzkiego metalu recenzja okładka review coverIka Johannesson i Jon Jefferson Klingberg podjęli się ambitnej próby opisania historii i fenomenu szwedzkiego metalu i za to na pewno należą im się pochwały, ale… dokonali tego na niewielu ponad 300 stronach, co jak na tak rozległy temat jest dość skromną objętością. Siłą rzeczy autorzy Krew ogień śmierć całe zagadnienie potraktowali powierzchownie, bez wchodzenia w szczegóły (zwłaszcza tam, gdzie to najbardziej wskazane), a skupili się raczej na tych zjawiskach, które mają szansę zainteresować ludzi spoza metalowych kręgów: skandalach i sensacjach. Stąd też poziom książki jest nierówny, bo obok naprawdę ciekawych rozdziałów z wartościowymi informacjami pojawiają się i takie, które wyglądają jak wycięte z drugiej strony jakiegoś tabloidu tudzież gazetki szkolnej.

Autorzy nie starali się trzymać w książce jakiejkolwiek chronologii, więc czegoś o absolutnych początkach ciężkiej muzyki na szwedzkiej ziemi dowiadujemy się dopiero po kilkudziesięciu stronach lektury. Piszę „czegoś”, bo jeśli spodziewacie się szczegółowych kronik z przełomu lat 70. i 80. ubiegłego wieku, to wiele z tego rozdziału nie wyniesiecie. Ja rozumiem, że nie każda kapela z tamtych lat zapisała się złotymi zgłoskami w historii muzyki, jednak można było się pokusić o szersze opisy paru przedstawicieli pokolenia wikingów z Heavy Load. Nawet kultowemu Candlemass poświęcono najwyżej dwa zdania… Podoba mi się za to, że fajnie zarysowano tło społeczne i różnice w zainteresowaniach muzycznych młodych ludzi w zależności od ich pochodzenia – coś, co będzie jeszcze wyraźniejsze w czasie rozkwitu death metalu. Temat początków metalu w Szwecji zamyka osobny rozdział o Bathory, który w dużej mierze oparto na rozmowach z ojcem Quorthona. Wszystkie zawarte tu informacje pochodzą z wiarygodnego źródła, więc to doskonała okazja, żeby sobie uzupełnić wiedzę o mózgu Bathory; tym bardziej, że jest tu sporo ciekawostek, których nie znajdziecie w innych publikacjach – choćby z okresu dzieciństwa Thomasa. Jak dla mnie to jeden z dwóch najciekawszych rozdziałów książki.

Ledwie kilkanaście stron poświęcono rozkwitowi, supremacji i upadkowi szwedzkiego death metalu. Mam świadomość, że ten nurt to tylko część większego zjawiska, ale skrótowość tych opisów woła o pomstę do Sztokholmu. Pada tutaj kilka nazw kapel, kilka nazwisk, jakieś powszechnie znane anegdoty i w zasadzie tyle. Cała wiedza, jaką wyniesie z tej części gospodyni domowa — bo nie wiem, do kogo innego to może być skierowane — sprowadza się do tego, że Nicke Andersson i że Entombed. Swoją drogą Entombed powraca później w osobnym rozdziale, który jest czymś na kształt relacji/reportażu z jednego dnia z trasy, kiedy grali jako support Amon Amarth. Ponownie nie dowiadujemy się niczego konkretnego (piją, śpią, noszą własne graty – po prostu szok i niedowierzanie), więc ten fragment można traktować jako zapchajdziurę. Znacznie mocniej autorzy przyłożyli się do tematu black metalu, bo sensacje + kontrowersje = zainteresowanie czytelnika; już pal licho, że ponad połowa materiału dotyczy Norwegii – sceny obu krajów mocno się tutaj przenikały, więc można im wybaczyć te dygresje. Dostajemy tu skrótowo opisany black metalowy kanon: Euronymous, Vikernes, kółka wzajemnej adoracji, walka o wpływy, popularność i kasę, pogróżki, podpalenia, morderstwa i robienie „kultu”. I szmatowate zachowanie Fenriza w stosunku do muzyków Entombed. Poza tym Ika i Jon zadali sobie trochę trudu, żeby w miarę obiektywnie przybliżyć postać Deada i rzucić trochę światła na jego „pozazespołowy” wizerunek. Szczególnie dużo można się dowiedzieć z rozmów z jego bratem, bo koledzy z Morbid i Mayhem głównie powtarzają znane od dawna historie, choć i z nich da się co nieco wyłuskać. Rozdziały dotyczące muzyki ekstremalnej mogę podsumować słowami mojej polonistki z liceum: ogólniki, ogólniki, ogólniki. Zatem jeśli chcecie czegoś więcej, sięgnijcie po „Szwedzki death metal” Daniela Ekeroth’a i „Black metal. Ewolucja kultu” Dayala Pattersona.

Ozdobą Krew ogień śmierć jest rozdział dotyczący Dissection, mimo iż napisano go bardziej ze względu na przeszłość Jona Nödtveidta niż muzykę. Autorzy z bliska relacjonują powrót zespołu, przygotowania do tras oraz nagrań, a przy okazji starają się także wyciągnąć od muzyków jak najwięcej informacji o ich podejściu do grania, ideologii i otoczce, która im towarzyszy. Czyta się to z dużym zainteresowaniem, bo Nödtveidt, choć oszczędnie w słowa, spokojnie i na chłodno wyjaśnia jaki jest i do czego dąży. A w tym, co robił, był autentyczny do samego końca. I właśnie do tej książki udzielił ostatniego wywiadu przed śmiercią. Przeciwieństwem Jona jest opisany później Niklas Kvarforth (rozdział „Lekcja samobójstwa”), który nie ma ręki do muzyki, ale za to ma dużo do powiedzenia, choć to, co mówi, sprowadza się do narkomańskiego bełkotu i kompletnych kretynizmów. Jak to oceniła jego znajoma: na pokaz i dla efektu. Trzynastolatki, drżyjcie! Galerię postaci ekstremalnych zamyka Erik Danielsson z Watain, który dzielnie podtrzymuje ideały blackowego dualizmu: jeśli my coś robimy, to kult; jeśli inni coś robią, to komercha. Swoją drogą trzeba przyznać, że ogromy sukces zespołu zupełnie go nie zmienił i w wywiadach pierdoli te same głupoty, co piętnaście lat wcześniej – ale na to przymykam oko, bo przynajmniej Watain potrafi zadbać o muzykę.

Krew ogień śmierć uzupełniono jeszcze kilkoma rozdziałami, spośród których tylko te o mediach, pieniądzach i pociesznych bliźniakach z Nifelheim coś wnoszą, bo pozostałe — metal i naziole, metal i kobiety (z jakiegoś powodu jest tu Gaahl i jego coming out…), odrodzenie wąsatego heavy metalu — wrzucono chyba tylko po to, żeby były, a autorzy mogli o sobie powiedzieć, że podeszli do zjawiska z każdej strony. Pomimo mojej krytyki i dość średniego warsztatu Iki i Jona, książka wypada całkiem nieźle jako wprowadzenie do tematu i dla młodszych słuchaczy powinna być punktem wyjścia do dalszych poszukiwań. Mnie po jej przeczytaniu chyba najbardziej uderzył ogromny wpływ KISS na szwedzkich hardrockowców, bo o Amerykanach wspominają prawie wszyscy przepytywani ze swoich inspiracji.


demo
oficjalna strona wydawcy: www.kagra.com.pl
Udostępnij:

8 sierpnia 2021

Ghastly – Mercurial Passages [2021]

Ghastly - Mercurial Passages recenzja okładka review coverNie znam debiutu tego zespołu, ale już wydana trzy lata temu „dwójka” zwróciła moją uwagę specyficzną okładką i takim nie do końca oczywistym podejściem do death metalowej materii. Z jednej strony było to granie brudne i pierwotne, z drugiej zaś Finowie wzbogacili je paroma dość ambitnymi rozwiązaniami, które na pierwszy rzut ucha niekoniecznie pasowały do całości, a sprawdziły się całkiem nieźle. Po kilkudziesięciu sesjach z „Mercurial Passages” mogę śmiało stwierdzić, że wraz z upływem czasu muzyka Ghastly nabiera kolorów, wyrazistości i rozwija się w naprawdę ciekawym kierunku.

Fundament brzmienia Finów stanowi mieszanka wpływów najwcześniejszych surowych nagrań Autopsy czy Death z tym, z czego zasłynęli ongiś rodacy Ghastly z Purtenance i Demigod oraz gitarowego piłowania typowego dla Sztokholmu i okolic. Innymi słowy jest w tym pierwotna moc, brzydota i ciężar, ale również charakterystyczne melodie i sporo intrygującego klimatu, który niekiedy przebija się na pierwszy plan. Tę klasycznie death metalową jazdę muzycy Ghastly coraz chętniej uzupełniają rozbudowanymi strukturami (jak w „Dawnless Dreams” i „Mirror Horizon”) oraz spokojniejszymi partiami o bardziej progresywnym zabarwieniu, które nie tylko dają chwilę oddechu od mielonki, ale przede wszystkim wprowadzają do utworów niepokojący nastrój. Podobne pomysły na wyjście poza schemat można znaleźć na „przełomowych” płytach Tribulation, Morbus Chron i Horrendous, przy czym z tymi ostatnimi Finowie mają chyba najwięcej wspólnego.

Na „Mercurial Passages” Ghastly proponują sporo dość wysublimowanego grania i chociaż nie ma ono nic wspólnego z techniczną ekwilibrystyką ani wybitnie skomplikowanymi aranżacjami, wymaga skupienia i paru wnikliwych przesłuchań. Nadrzędny, jednoznacznie death metalowy styl zespołu oraz daleka od krystalicznej produkcja (jakkolwiek krążek i tak brzmi mniej piwnicznie od poprzedniego) sprawiają, że można łatwo przeoczyć niektóre niuanse, które sprytnie poupychano między najbardziej typowymi dla gatunku patentami. W każdym razie album jest znacznie bardziej urozmaicony, niż to się początkowo wydaje.

Biorąc pod uwagę fakt, że za całość muzyki (kompozytorsko i wykonawczo) odpowiada w Ghastly tylko jeden człowiek, bardzo interesujące będą dalsze losy tego zespołu. Na Mercurial Passages daje się odczuć, że Ian J. D'Waters nie powiedział jeszcze ostatniego słowa, ale trudno zgadywać, w jakim kierunku podąży – czy wytrwa przy mocnym graniu, czy też, wzorem wspomnianych wyżej młodych kapel, niedługo ucieknie w lajtowe i progresywne dźwięki. Obie opcje wydają się prawdopodobne i obu z ciekawością posłucham.


ocena: 8/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/ghastlydeathmetal
Udostępnij: