Debiut Witchmaster, choć naprawdę klawy i chwytający za jaja, nie został należycie doceniony, zaś sam zespół potraktowano z przymrużeniem oka – bardziej jako skandalizującą ciekawostkę przyrodniczą, niż kapelę z krwi i kości. Sytuacja uległa zmianie, gdy w ramach gruntownej przebudowy składu za perkusją zasiadł niejaki Inferno. Nagle okazało się, że Witchmaster to czołówka polskiej ekstremy i najprawdziwszy kult, a „Masochistic Devil Worship” to wzór, jak napierdalać ku chwale Szatana. Ze skrajności w skrajność… Jak zwykle w takich przypadkach, na dalszy plan zeszła muzyka. Muzyka, która wcale nie przeszła aż tak wielkiej metamorfozy, jak to wszędzie sugerowano.
Pewne różnice między „Violence & Blasphemy” a Masochistic Devil Worship — czy to na plus, czy minus — oczywiście występują, ale absolutnie nie ma mowy o przepaści między tymi materiałami, zaś doszukiwanie się w dwójce nowej jakości to już gruba przesada. Raz, że Witchmaster na wczesnym etapie dorobił się dość rozpoznawalnego stylu, który wciąż jest tu mocno wyczuwalny, a dwa, że wszystkie zmiany, do jakich doszło w między tymi płytami, są naturalne i łatwe do uzasadnienia – choćby upływającym czasem i nowymi ludźmi.
Jak niektórzy pewnie się orientują, spora część kawałków na debiucie w momencie wydania płyty była już leciwa (za to solidnie ograna), czego odzwierciedleniem były ich klasyczne struktury, thrash’owa melodyka oraz, co najważniejsze, zajebisty oldskulowy feeling, dzięki któremu krążek wciągało się nosem. Dwójka pod tym względem wygląda inaczej: jest świeższa, a przy tym bardziej dzika, niechlujna, brutalna (choć Inferno bębni oszczędniej, niż w Azarath czy Behemoth), ordynarna, spontaniczna i nieprzewidywalna. Nie znaczy to jednak, że Masochistic Devil Worship słabuje pod względem chwytliwości (bo to chwytliwość innego typu) albo nie zawiera numerów charakterystycznych dla „Violence & Blasphemy” (najbliższe są mu „Fuck Off And Die” i „Transgression”).
Z muzyką zawartą na Masochistic Devil Worship nie mam żadnych problemów (oprócz coverów Sarcófago i Sodom – oba niepotrzebne) i wchodzi mi naprawdę dobrze, jednak wokale… wokale to już nie ten poziom patologii, co na „Violence & Blasphemy”. Są numery, jak „Obediance” czy tytułowy, kiedy Geryon i Bastis dają popalić, ale niestety przez większość czasu w ich partiach brakuje większego szaleństwa. Może to kwestia ekspresowej sesji, może słabszych aranżacji, a może małej ilości używek – mogę tylko zgadywać. Wiem natomiast, że z Rejash’em byłoby lepiej.
Witchmaster udowodnił na Masochistic Devil Worship, że jest zespołem z charakterem, robiącym wszystko po swojemu i lejącym na oczekiwania potencjalnych odbiorców – to właśnie dla nich przygotował wielce wymowny „Fuck Off And Die”.
ocena: 7,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/WitchmasterBand/
inne płyty tego wykonawcy:
Po tym jak Severe Torture zostali liderami krajowego death metalu i zyskali uznanie na świecie, nie mogli tak po prostu spocząć na laurach, rozmyślając tylko o tym, jacy to są sławni, zajebiści i lepsi od innych. To by nie przeszło, nie przy coraz liczniejszej i wygłodniałej sukcesów konkurencji, że wspomnę o Disavowed, Pyaemia, Prostitute Disfigurement czy Mangled. Nic więc dziwnego, że Holendrzy dość szybko ruszyli z pracami nad kolejnym krążkiem, który został wydany dwa lata po gorąco przyjętym debiucie. No i cóż, swoją klasę potwierdzili, ale trudno oprzeć się wrażeniu, że Misanthropic Carnage to po prostu więcej tego samego.
W przypadku obskurnych, trzecioligowych grup zazwyczaj się hołubi ich debiut i zlewa resztę dyskografii. Avulsion jest jednym z tych rzadszych okazów, gdzie sequel nauczył się na błędach jedynki i poprawił swoją formułę.
Ach… Paul Speckmann… Amerykanin, który w nowym milenium przeniósł się do raju na ziemi, czyli do Czech (gdzie sam zamierzam się udać na starość). A wszystko to zaczęło się za sprawą jego zapomnianego projektu z legendarnym Krabathorem, o nazwie Martyr. Współpraca musiała być przyjemna, gdyż kontynuowana była również w macierzystych kapelach – Speckmann brał udział przy tworzeniu „Unfortunately Dead”, jak i „Dissuade Truth”, a panowie z Krabathora (pod dość barwnymi pseudonimami – Ronald Reagan i Harry Truman) pomogli z kolei przy nagrywaniu bohatera dzisiejszej recki, którego zresztą uważam za moją ulubioną płytę w całej dyskografii Master.
MMortal Decay debiutowali dosłownie na chwilę przed wielkim boomem na death metal, w konsekwencji czego ich wysiłki szybko zostały przykryte przez masę innych, zwykle młodszych i — co tu dużo ukrywać — często znacznie ciekawszych kapel. Swoją obecność w podziemiu jakoś tam zaznaczyli, ale poprzeczka dla debiutantów była zawieszona już zbyt wysoko, stąd też nie udało im się przebić do oficjalnego obiegu. Musiało upłynąć aż pięć lat, żeby dostali kolejną szansę; i tym razem ją wykorzystali.
W 2002 roku szwedzka scena death powoli zaczęła wychodzić z melodyjnego marazmu; do żywych powrócili niektórzy z klasyków (Grave, Unleashed), obrodziło też nowymi kapelami, spośród których niemała część odeszła od typowo sztokholmskiego brzmienia na rzecz wzorców północnoamerykańskich. Wśród tych młodych gniewnych zafiksowanych na punkcie brutalności i techniki byli również wywodzący się z Malmo Visceral Bleeding. Zespół, pomimo niewielkiego stażu i zaledwie jednej demówki, szybko trafił w szeregi Retribute Records i to właśnie dla Anglików nagrał debiutancki Remnants Of Deprivation.
Zespół, którego łatwo można by posądzić o koniunkturalizm, a który tak naprawdę po prostu chciał grać swój ukochany Thrash na różne sposoby, w zależności od humoru. Tak więc, z płyty na płyty ekipa ta flirtowała z różnymi odmianami. Czy to Black/Death, czy to Death 'n' Roll, jak nieco w tym przypadku. Choć można się spotkać z opiniami, że na tym albumie nie brakuje wpływów Power Metalu. Możliwe, nie znam się.
Drugi album norweskiej supergrupy rozczarowuje. Po niespecjalnie oryginalnym, ale przyjemnym w odbiorze, debiucie, Vindication to krok wstecz. O ile bowiem pierwszy longplej wchodził lekko i można go było słuchać z autentyczną i nieudawaną radością wsiowego głupka, o tyle płytka numer 2 nieco męczy. Muzyka cały czas oscyluje w klimatach melodyjnego blacku z zapożyczeniami, pojawiły się jednak niepokojące elementy będące bliższe fińskiej szkole power/deathu aniżeli rasowego, norweskiego szatanowania. Z największym tylko trudem da się przegryźć przez nowe wokale, gdyż przywodzą one na myśl osławione popisy frontmana Vadera, co — jak sami doskonale wiecie — bram do nieba nie otwiera. W związku z tym cały album, miejscami bardzo przyzwoity i sensowny, mija pod znakiem walki z odruchem wyłączenia płyty. Tym sposobem potencjalnie dobry krążek idzie w odstawkę i wraca się do niego tylko w drodze wyjątku, tudzież by raz jeszcze przekonać się, dlaczego w pierwszej kolejności na owej półce skończył. A szkoda, bo gitary po raz kolejny zrobiono naprawdę przednio. Nie zawsze, bo wspomniany fiński power/death daje często o sobie znać z lekka odpustowymi zagrywkami, ale z drugiej strony wszystkie, nie tak rzadkie przecież, elektroniczne przeszkadzajki wyprodukowano właśnie na gitarach. (tu należy się czytelnikom małe sprostowanie łamane przez wyjaśnienie: w recenzji debiutanckiego
Album, na którym ostatecznie wykrystalizował się styl Neuraxis — brutalny i techniczny death metal ze szczyptą (na razie) polotu — robi dobre wrażenie od pierwszych, gęstych taktów. To, że mają niewąskie pojęcie o takim graniu udowodnili już wcześniej, na Truth Beyond… są tylko sprawniejsi, więc mordują z większą swobodą i rozmachem. Największy progres dotyczy jednak brzmienia, które nabrało odpowiedniej mocy i klarowności, przez co świetnie pasuje do takich łamańców. No ale nie ma się czemu dziwić, skoro skorzystali z miejsca schadzek największych kanadyjskich czaszkojebców z Gorguts i Cryptopsy na czele. Od strony technicznej wszystko jest w należytym porządku, toteż nawałnica dźwięków tłoczona pod sporym ciśnieniem w słuchacza przez Neuraxis musi się podobać. Żeby przypadkiem w trakcie słuchania nie wkradła się nuda, tudzież żeby odbiorca mógł nadążyć za zespołem, w połowie płyty pojawia się instrumentalna miniatura – akurat na złapanie oddechu i dojście do siebie przed jednym z lepszych kawałków. Oczywiście na samym „Structures” wypas się nie kończy, bo udanych uderzeń jest na Truth Beyond… znacznie więcej – ot choćby intensywne jebnięcie na początek w postaci „…Of Divinity” czy wkręcający gitarowym wirem „Reflections”. Pewną ciekawostką może być gościnny udział gromadki wokalmenów, spośród których świry z Cephalic Carnage poczynają sobie najfajniej. Album daje pojęcie o wielkim potencjale Neuraxis – tu jeszcze nie do końca wykorzystanym, ale to „nie do końca” i tak przekłada się na bardzo dobry materiał.
Życie w swojej przewrotności pozwala przeżyć wszelkim core’owym gniotom, unicestwia zaś kapele niesztampowe, wnoszące do muzyki jakąś wartość, a już na pewno sprawiające frajdę słuchaczowi. Na to niestety żadnej rady nie ma i takim serwisom jak nasz pozostaje jedynie piętnowanie pierwszych i promocja drugich. Ostatnio demo wysrał się na From Zero To Hero, ja dziś pochwalę Psypherię. Naszym czytelnikom nazwa ta nie powinna być obca, jako że swego czasu na naszych łamach gościliśmy debiut tejże grupy. Dziś natomiast przyjrzymy się drugiej, i niestety ostatniej, odsłonie przedsięwzięcia pod nazwą Psypheria, zatytułowanej Embrace the Mutation. Kilka lat różnicy, przetasowania w składzie odbiły się oczywiście na muzyce; odbiły się jednak nie tyle czkawką, co innym smakiem. Najbardziej słychać to po gitarach, za które nie odpowiadał już John Oster, co nieco mnie zasmuciło. Na szczęście nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło, z nowym grajkiem pojawiły się nowe rozwiązania aranżacyjne, inne rozłożenie akcentów, inny feeling. Muzyka zbrutalizowała się, a na pewno odpompatyczniła, przez co bliżej jej do Nile niż Nocturnus (obie kapele posłużyły tu jako skrajne przykłady podejścia do technicznego deathu z klimatem niźli rzeczywiste, szczególnie Nile, skojarzenia). Nie znaczy to oczywiście, że klimat pierwszego krążka, tak bardzo nocturnusowego, wyparował, nie da się jednak nie usłyszeć różnic, które w przypadku debiutu były znacznie mniejsze. Z drugiej strony, przywołanie przeze mnie Nile nie było zupełnie bezpodstawne, bowiem wielokrotnie klimat Embrace the Mutation przywodzi na myśl pierwsze wypociny Sandersa & co. Udało się Psypherii połączyć dwa, wydawać by się mogło, niezbieżne klimaty: kosmiczny i pustynny w jeden, wielokrotnie bardziej dojmujący nastrój pustki i bezsilności. Nie zapominano oczywiście o klasycznych wstawkach, które przyjemnie wplatają się w deathowe struktury, a które tak dobrze słychać w „Insensate” oraz wstępie do „Cathartic Degeneration”. Nie zapomniano również o fanach (z podpisanym poniżej autorem tej recenzji) neoklasycznych popisów i praktycznie każdy z ośmiu utworów, w pewnym momencie obnosi się elegancką wprawką dla czteroręcznych. Nie ukrywam jednak, że najlepiej na krążku wchodzi mi „Taste the Dead”, a to za sprawą optymalnego połączenia wszystkich wspomnianych elementów, z dodatkowymi atutami w postaci dobrej linii melodycznej, warsztatowego mistrzostwa (co tyczy się oczywiście wszystkich numerów) oraz niesamowitego, zniewalającego, pięknego w zdegenerowany sposób klawiszowego riffu. Żeby nie było za cudownie, kilka łyżek dziegciu. Przede wszystkim realizacja, która w niektórych momentach woła o pomstę do nieba. Nie wiem, co zamierzał osiągnąć dźwiękowiec, wiem co osiągnął i boli mnie to okropnie – chaos w planach, dziwnie rozłożone akcenty i jeszcze dziwniej nagłośnione instrumenty. Słowem lub trzema: kulka w łeb. Bywa, że psuje to odbiór dość znacznie, nie na tyle jednak, by zmusić do wyłączenia. Drugim, co może boleć, a co niektórzy uznają za zaletę (ja się waham), to brak płynności, który objawia się wrażeniem ciągnięcia na siłę pewnych motywów i szarpaniem się o pozostanie zwartym, spójnym i klarownym. Mimo tych wad, Embrace the Mutation pozostaje naprawdę wyśmienitym, równie mocno niedocenionym krążkiem, dowodem na to, że jak się chce, to się da i można nagrać techniczny death z klimatem, od którego włosy na jajcach się prostują. A na koniec przypomniała mi się jeszcze jedna solóweczka: początek „Systemic Confrontation”, rzekomy fałsz, dwie linie gitar splatające się w wypaczonej harmonii, klasyczne akcenty – trudno dziś o coś równie oryginalnego. I taka konstatacja na koniec – z Embrace the Mutation jest jak z układem niniejszego tekstu: na koniec, mimo wspomnianych wad, w głowie, jak w dowcipie ze Stirlitzem, pozostaje bardzo pozytywne wrażenie.
Niemałym zaskoczeniem było to, że Unholy Cult pojawił się w sklepach w niecałe dwa lata po
Sprawa jest prosta jak metalówka-inteligentka – odświeżona wersja For Darkest Eyes to obowiązkowa pozycja dla wszystkich fanów My Dying Bride! Może i koncert z Krakowa jest wszystkim doskonale znany (swego czasu nawet kilka razy wyemitowała go telewizja publiczna!), ale zapewniam, że zawsze ogląda się go z prawdziwą przyjemnością. Faktem jest, że realizacja odbiega nieco od dzisiejszych standardów, ale jakichś większych zgrzytów nie ma i da się spokojnie dotrwać do końca, szczególnie że warto. Dobór kawałków jest doskonały, mamy tu największe hity zespołu z trzech płyt i epki: „A Sea to Suffer In”, „The Cry of Mankind”, „Your River”, „Your Shameful Heaven”, a na zakończenie solidny wyziew w postaci „The Forever People”. Już dla samego koncertu warto to dvd nabyć. A są jeszcze dodatki! I tu chyba przesadzili, bo jest ich ponad dwie godziny!! Ale mawiają, że od przybytku głowa nie boli, co najwyżej żołądek. Na początek wszystkie (jest ich sześć) teledyski z lat 90-tych, od epkowego „Symphonaire Infernus Et Spera Empyrium” po „For You” z „Like Gods Of The Sun”. Kapitalnie prezentuje się sekcja z archiwaliami. Władowano tam m.in. świetny i profesjonalnie zarejestrowany występ z Dynamo Open Air z 1995 (po dwa numery z drugiej i trzeciej płyty – pyszności!) oraz niezły rodzynek w postaci całego (!) koncertu z Willem II z 1993. Szczególnie ten drugi, choć wybitnie niedoskonały pod względem technicznym (tragiczne brzmienie werbla), stanowi solidną prezentację zespołu z wcześniejszej fazy działalności. O takim szczególiku jak galeria zdjęć (w tym kilka wyjątkowo głupawych) i grafik szerzej wspominać nie trzeba. Czyli wszystko jasne – For Darkest Eyes to łakomy kąsek dla wielbicieli Brytyjczyków, także tych bardziej ortodoksyjnych, dla których po wydaniu „34.788%… Complete” zespół się skończył.
O ile mnie pamięć nie myli, to właśnie Enter Chaos zainicjował w Polsce wysyp „gwiazdorskich super projektów”. Bez gwiazd w składzie – taka lokalna wariacja. No bo spójrzmy na listę dziesięciu (sic!) muzyków biorących udział w tym zagadkowym przedsięwzięciu – jest tu ktoś z dużym nazwiskiem? Ano nie. Są panowie z Demise, ale ich mogę zaliczyć tylko do zajebistych, do znanych już nie. W każdym razie całe to (przypadkowe?) towarzystwo zmajstrowało płytę z dziewięcioma autorskimi kawałkami utrzymanymi w konwencji melodyjnego szwedzkiego death metalu oraz z niezrozumiale udziwnionym coverem jednego z największych hitów At The Gates. Płytę, która — jak nietrudno się domyśleć — do najspójniejszych (bo w sumie każdy gitarniak próbował ugryźć temat od innej strony) ani najoryginalniejszych na świecie nie należy. Dreamworker to granie nawet na niezłym poziomie, bo instrumentaliści dość sprawni, wokal Marty też bez zarzutu, ale przebłysków mamy tu raczej niewiele. Pewnym plusem jest to, że materiał jest szybszy i brutalniejszy niż twórczość typowego przedstawiciela tego gatunku ze Skandynawii. Gorzej natomiast płyta wypada od strony realizatorskiej, bo brzmienie uzyskane w Hertzu nijak się ma do muzyki. Może to wina pośpiechu, może braku sprecyzowanej wizji, ale faktem jest, że brakuje tu czytelności i przestrzeni, którymi powinna charakteryzować się taka muzyka. Album słuchalny, ale niezbyt często i bez przesady.
Ogień! Tak można w skrócie określić Crowned In Terror. Chcąc powiedzieć coś więcej, trzeba zacząć od zwrócenia uwagi na dużą ilość szybkiej, energetycznej i dość technicznej napierduchy. Szwedzi nie zmienili zbytnio swego stylu, ale po prostu więcej tu death metalu niż thrash’u, choć sam feeling pozostał nienaruszony (za co im chwała), dzięki czemu płytki słucha się wybornie. Agresywność materiału podbija wokalami doskonale znany Tomas Lindberg, którego histeryczne wrzaski bardzo ładnie ozdobiły muzykę Korony. Brutalizacja dźwięków nie zniszczyła na szczęście innej cholernie atrakcyjnej ich cechy – melodyjności. I tak oto przez 43 minuty The Crown napieprza nie bezmyślną ścianą hałasu, a niemal samymi wyraźnymi hiciorami z odrobiną walcowania. Koniecznie trzeba wyróżnić „The Speed Of Darkness”, bo to jeden z największych wypasów w twórczości Szwedów – super chwytliwy, fajnie blastujący i wciągający do wokalnego współudziału czepliwym tekstem. Ponadto świetnie prezentują się „Crowned In Terror”, „Under The Whip”, „Out For Blood”, „Satanist” i „Immortal Rites”, ups, sorki – „Death Metal Holocaust”. Album leci bezproblemowo, do tego często można sobie pośpiewać z zespołem, więc nadaje się do długotrwałego katowania, tym bardziej, że znakomicie ładuje baterie.
Lost Soul już na wspaniałym debiucie pokazali światu, że są ekipą konkretną i wyjątkowo ostro napierdalającą. Nic więc dziwnego, że przy drugiej płycie zdecydowali się na odświeżenie stylu poprzez bluesowe ballady z wpływami bengalskiego folkloru i najmhroczniejszegho gotyku w wamphirzej dupy… Jasne, takiego wała! Oczywistym jest, że Übermensch (Death Of God) to także rzeź – zwykle krótkie i bardzo intensywne utwory, pełne blastów, zmian tempa, blastów, ekstremalnych solówek, blastów, czepliwych riffów, a jak miejsca zostaje to jeszcze kilku balstów. To, co wyraźnie odróżnia ten krążek od poprzedniego to udział klawiszy – występują w znacznie większej ilości w „normalnych” utworach (jest ich osiem), i choć nie wygrywają jakichś imponderabiliów to dają radę, jednakże bez nich płyta pewnie wiele by nie straciła. Oprócz tego mamy aż cztery intorsy/przerywniki tylko z udziałem elektroniki. Podejrzewam, że ich obecność uzasadniona jest tylko chęcią „rozciągnięcia” materiału, bo bez nich były cholernie krótki (co przy takiej intensywności i tak nie przeszkadza). Wracając do „normalnych” kawałków, trzeba wspomnieć, że pomimo ciągłej gonitwy nie zlewają się one w jeden nijaki kloc. Übermensch (Death Of God) to wiele odcieni brutalnej sieczki z jednym walcowatym i bardzo klimatycznym wyjątkiem w postaci „Soul Hunger”. Pewne zastrzeżenia można mieć do brzmienia, bo chociaż album produkował Arek Malczewski, to końcowy rezultat nie powala; brakuje większego ciężaru, masywności i przestrzeni. Mimo to płytki słucha się przyjemnie, nie jest co prawda tak dobra jak
Po tym, jak „Thelema.6” niespecjalnie mnie skopała, po Zos Kia Cultus wybierałem się z pewnym ociąganiem (to może też mieć jakiś związek z lenistwem, ale co tam) i bez wielkich nadziei. Szybko się okazało, że niepotrzebnie, a płyta do dziś jest jedną z najlepszych w bogatym dorobku Behemoth. Album ten to kawał solidnego, wymagającego (od słuchacza) i brutalnego death metalu w konwencji nieco odmiennej od średniej gatunkowej, acz baaardzo mocno osadzonego w twórczości takich jednych sławnych z Ameryki. Oczywiście chodzi o Morbid Angel (i głównie krążek
Nile, sensacja końca XX wieku (coś dla Wołoszańskiego?), w drodze na wierzchołek death metalowej hierarchii wykonali zaledwie trzy, ale za to znaczące kroki, z których oczywiście In Their Darkened Shrines jest tym najpewniejszym, najdoskonalszym, najlepiej przemyślanym i w końcu najbardziej dojebanym. Co prawda zbyt długo na tym szczycie panowie nie pobyli, ale zawsze to coś – wszak nie każdy zespół może sobie wpisać w CV „przewodnictwo w gatunku”. No ale to temat na inne rozważania. Między recenzowanym krążkiem a
Pierwsze chwile z Consume The Forsaken dają jasno do zrozumienia, że progresja nie była tym, na czym amerykańskiemu kwartetowi szczególnie zależało przy okazji tej produkcji. Ba! Mniej wprawne ucho może uznać, że to po prostu reszta materiału nagranego podczas sesji
Debiut ekipy działającej w cieniu Wielkiej Cipy był co najmniej udany i rokował nadzieje na porządnego następcę. I właśnie takim bardzo porządnym krążkiem jest Universe Funeral, czyli materiał nagrany i wydany jeszcze zanim Misteria rozlazła się w szwach jak malezyjskie obuwie przemysłowe. Przy drugiej płycie chłopaki nie poszli na kompromisy, nie wymiękli i nie powtórzyli się, za to skomponowali kawał (wyświetlacz mówi o 72 minutach, kłamczuszek…) dojrzałego, oryginalnego (jak na nasze warunki to nawet bardzo) i wymagającego grania, które mimo to szybko wpada w ucho i jest łatwe w odbiorze. Mamy tu mnóstwo ciekawych, niestandardowo z sobą połączonych pomysłów, które zapewne zostałyby zmarnowane, gdyby nie sprawni instrumentaliści – pod względem technicznym cała kapela wypada okazale, przy czym największy postęp dotyczy sekcji rytmicznej, zwłaszcza basu. Poszczególne kawałki są lepiej przemyślane i poskładane niż na „Masquerade Of Shadows” – drastyczne zmiany tempa i klimatu to standard, zjazdy od podszytego Morbid Angel death metalu do czegoś na kształt folku (choć raczej nie polskiego, bo polski folk to krowa srająca w poprzek drogi i stare baby skubiące w zakurzonej izbie koguta) też nie sprawiają zespołowi kłopotu, a najważniejsze, że te wszystkie skrajne elementy zupełnie nieźle trzymają się — skoro jestem przy folkowych skojarzeniach — kupy i nie sprawiają wrażenia posklejanych na siłę. Wachlarz skojarzeń rozpościerający się podczas słuchania Pogrzebu Wszechświata jest ogromny, bo obejmuje — poza wspomnianymi Morbidami — choćby Metallicę (słowa uznania za udane Hetfieldowanie i thrash’owy feeling tam, gdzie trzeba), Arcturus (podobnie wielka różnorodność wokalna, ale bez słodziutkich homo-zaśpiewów), Marduk (zagęszczenie sieczki), a na upartego i Brathanki (pamiętacie ich jeszcze?). Misteria robi z tych nazw solidny koktajl, dodaje szczyptę czegoś swojego i w efekcie powstaje agresywna i bardzo koncertowa (kto widział, ten przyzna mi rację) death-blackowa jazda z wieloma interesującymi odchyleniami i rozbudowanymi partiami wokalnymi (świetna robota Mańka!). Pozytywnie zaskakuje dość przejrzyste i ciężkie brzmienie – to zdaje się szczyt tego, co można było wycisnąć z Manek Studio. Do najciekawszych numerów zaliczyłbym: „Forever… Beautiful… Dead Smile” (chyba najlepszy ze wszystkich), „Visions And Memories”, „Scorn”, „Katharsis” i instrumentalny „Modern Immortal Past”. Na okrasę dostajemy dwa covery: „Cremation” tracącego u nas na popularności Kinga Diamonda oraz „Misirlou” odkopanej przez Quentina Tarantino kapelki Dick Dale And His Del Tones, oba bardzo udane. A sama płytka palce lizać!
Ostatni album Blindów w klasycznym składzie, z Thomenem na garach. Dzieło równie genialne i epickie co 


