O Bonded by Blood napisano już chyba wszystko, a nawet jeszcze więcej. Rozebrano na części pierwsze teksty, przeanalizowano riffy i solówki, debatowano nad umiejętnościami poszczególnych muzyków, rozprawiano nad wpływem Exodus na gatunek, porównywano do innych albumów tamtych czasów, a nawet zastanawiano się, czy gdyby materiał wyszedł wcześniej (bo przecież nagrania ukończono rok przed premierą) to zamiast Wielkiej Czwórki Thrashu byłaby Wielka Piątka Thrashu. Nie zapomniano o niczym, nie pominięto najdrobniejszego detalu. Mając to na uwadze mam wrażenie, że pisanie kolejnej analizy wydaje się zbędne i zapewne takie właśnie jest. Jedyne, co można napisać i co powinno mieć jako taki sens, jest próba oceny jak Bonded by Blood prezentuje się dzisiaj, niemal 30 lat od premiery. Czy debiut Exodus przetrwał próbę czasu? Otóż wydaje się, że przetrwał, ale nie znaczy to, że czas nie odcisnął na nim swojego piętna. O ile bowiem późniejsze wydawnictwa Amerykanów sporo namieszały na scenie i otworzyły thrash na nowe idee, o tyle Bonded by Blood aż tak odkrywczy nie był. Muzyka jest dość prosta, sporo w niej pierwiastków wczesnej Metallicy, ale też sporo pierwotnej i bezpretensjonalnej agresji, która także dziś może się podobać. Największa w tym oczywiście zasługa wokalisty, który z prawdziwą pasją rozszarpuje kolejne wersy i drze się jak opętany. Nadal robi wrażenie bezpośredniość krążka, buntowniczy punkowy klimat i taka fajna, autentyczna, chęć robienia rozkurwu. Przebojowość takich szlagierów jak „A Lesson in Violence” czy tytułowego „Bonded by Blood” są bezdyskusyjne. Niemniej jednak, bardziej wolę sobie odpalić „Kill ’Em All” albo „Peace Sells… But Who’s Buying” aniżeli Bonded by Blood. Może to tylko kwestia gustu, a może tego, że zarówno Metallica jak i Megadeth, ale także Slayer, oferują więcej i bardziej zapadają w pamięć. Debiut Exodus podoba się i to nawet bardzo, ale przede wszystkim wtedy, kiedy się go słucha; potem nieco umyka i do czasu kolejnego przesłuchania pozostaje w stanie lekkiego zapomnienia. Można się z tym oczywiście nie zgadzać, ale i tak będę uważał, że Bonded by Blood to jeszcze nie „Impact Is Imminent”. Podsumowując: jest nieźle, nawet lepiej niż nieźle, ale dupy nie urywa.
ocena: 7,5/10
deaf
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/exodusattack
podobne płyty:
- METALLICA – Kill ’Em All
Aż trudno uwierzyć, że krążek ten ma już niemal 30 lat. Jeszcze większe zaskoczenie budzi fakt, że dla większości metalowców kapela ta stanowi zagadkę nie mniejszą niż 2+2*2=6 dla współczesnej młodzieży gimnazjalnej. W obu przypadkach sprawa rozbija się, niestety, o znajomość podstaw. Matematyką zajmował się tutaj nie zamierzam (pierwszeństwo mnożenia, kretyni!), kilka słów mogę jednak napisać o tej, jakże niesamowitej, płycie. W czasach, kiedy znaczna większość metalowców dopiero dopieszczała swoje talenty muzyczne, kwartet z Austin jebnął tak niesamowitą porcją dźwięków, że niektórzy do dziś mają napuchnięte uszy. I nie ma w tym ani odrobiny przesady, bo w swoich czasach, a nawet dzisiaj, poziom umiejętności muzyków oraz zaawansowanie techniczne materiału bije na łeb znakomitą większość produkcji muzycznych. Potworna szkoda, że Watchtower przez wiele, wiele lat nie znalazł swoich naśladowców, choć może właśnie przez ową kompleksowość nikt nie garnął się do podjęcia rękawicy. Z drugiej strony, wiele z tego, co można znaleźć w muzyce takich sław jak Cynic, Death, Atheist bądź Spiral Architect wzięło jednak swój początek właśnie z twórczości Watchtower. I jeśli miałbym jednak wskazać, która kapela postanowiła zmierzyć się z geniuszem Watchtower, to wskazałbym właśnie kwintet z Norwegii. Tyle tylko, że od czasu
Klasyka thrashu – inaczej się tego nazwać nie da. Oczywiście, thrash thrashowi nie jest równy, ale nawet najbardziej czarnopodniebienni miłośnicy gatunku nie odmówią Skeptics Apocalypse przebojowości, solidnego warsztatu oraz siły przebicia, czyli — mówiąc prościej — zajebistości. Pewnie fanom ostrzejszego, mniej melodyjnego grania Agent Steel zacznie wchodzić dopiero po kilku głębszych, wszystkim pozostałym jednak wejdzie już od pierwszych dźwięków. Nawet jednak ci bardziej hardkorowi po owych kilku, znajdą na Skeptics Apocalypse mnóstwo fajnych, stosunkowo lekkich, aranżacji, które sprawią im niesamowitą frajdę. Bo, co by nie mówić, słucha się tego krążka z niedającą się ukryć satysfakcją: nogi same zaczynają przytupywać w rytm utworów, głowy kiwać się w coraz większym zakresie, a z gardeł wydobywają się pierwsze zapamiętane melodie i słowa. Mówiąc prościej – album zachęca do współuczestnictwa. Jak już wspomniałem, krążek należy do tych bardziej melodyjnych, co nie znaczy, że jest słodkawo. Patrząc z dzisiejszej perspektywy, melodie wydają się wprawdzie nieco podstarzałe i przykurzone, ale na owe czasy należały do tych bardziej ambitnych. Jest w nich bowiem sporo nieoczekiwanych dźwięków, w czym wielkie zasługi mają klimat i kosmiczno-alienowa tematyka. Ale nie tylko. Muzycy, a szczególnie gitarzyści, dbają o to, by muzyka miała posmak pewnego zaawansowania technicznego, nie idą po linii najmniejszego oporu grając szybko i melodyjnie. Oczywiście grają i szybko i melodyjnie, ale — patrząc również na cały zespół — także dość buńczucznie i z wykopem. Punkowy klimat słychać szczególnie w pracy sekcji, ale także gitary obracają kilkoma sensownymi riffami. Do tego wszystkiego dochodzą wokalizy Cyriisa, którego specyficzna barwa głosu, a także wplatanie falsetto oraz pokrzykiwań, dodają muzyce dodatkowego wymiaru. Nie zapomnijcie wziąć poprawki na czas powstania albumu, czyli połowę lat osiemdziesiątych, kiedy w zwyczaju było śpiewać czysto i w wysokich rejestrach – i to jest punkt wyjścia dla muzyki tego okresu. Mówiąc prościej – wokale mogą dziś nieco odstraszać, ale mają moc. Zresztą mocy nie brakuje temu wydawnictwu w ogóle, przesłuchajcie sobie choćby „Agents of Steel” (kapitalna solówka i jeszcze lepsze harmonie), „Bleed for the Godz” (dobry, wymarzony na koncerty, refren) bądź „144,000 Gone” (zdecydowany numer jeden, zajebisty riff i rewelacyjne wokalizy). Podsumowując – album przetrwał próbę czasu wyjątkowo dobrze. Oczywiście, nie sposób się nie zorientować, że powoli dobija trzydziestki, niemniej jednak jest na nim sporo fajnych kawałków, które nawet dla dzisiejszego odbiorcy mogą stanowić przyjemny kąsek.
Logos, tytuł i odwrócony krzyż, wszystko na czarnym tle – tak prosty obrazek, a to jedna z bardziej rozpoznawalnych okładek w dziejach metalu. Obawiam się jednak, że z muzyką (to znaczy z jej znajomością) zawartą na debiucie jednego z prekursorów death metalu obecnie nie jest już tak dobrze. Brutalny thrash ekstremalnością znacznie wykraczający poza dokonania Metallicy, Exodus czy Slayer musiał w momencie premiery robić ogromne wrażenie. Dziś Seven Churches nie ma szansy kogokolwiek w jakikolwiek sposób zaszokować, bo to nie ta wyziewność i poziom bluźnierstwa, ale próbę czasu zniosła zaskakująco dobrze. Klasowy oldskul wyziera z każdej sekundy tego materiału. Szybkie, nieskomplikowane (czasem wręcz zabawne w swej banalności) riffy, dzikie i nieco popieprzone solówki (sporo ich tu upchnięto), proste nawalanie perkmana, przebijający się od czasu do czasu bas i wściekły wokalista wykrzykujący rozmaite bezeceństwa. Ma to swój urok, a numery takie jak „The Exorcist”, „Burning In Hell”, „Pentagram”, „Evil Warriors” czy flagowy „Death Metal” nadal trzymają się dobrze i potrafią dostarczyć podczas słuchania sporo radochy. No i te refreny… piwo w dłoń i można zdzierać przy nich gardło, trzepiąc przy tym obficie kłakami (nie mylić z obfitymi kłakami). I tak do upadłego! Ale czemu się dziwić, w końcu album ma to „coś”, czego dziś ze świecą szukać na szumnie reklamowanych nowościach. Wiadomo, z innym brzmieniem materiał zyskałby jeszcze na sile rażenia, ale wówczas raczej nie było producenta, który mógłby wycisnąć ze sprzętu bardziej brutalny sound. Zresztą podobnie sprawa wygląda ze 


