Pokazywanie postów oznaczonych etykietą rock. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą rock. Pokaż wszystkie posty

7 listopada 2023

Apocalyptica – Cult [2000]

Apocalyptica - Cult recenzja reviewUwielbiam muzykę klasyczną. Zaczęło się od seksownej Azjatki Vanessa Mae (polecam użyć googleimage). Zakochałem się w Schubercie, Czajkowskim, Mozarcie (choć on robił tylko covery), Beethovenie (ale to był przechuj, najlepsze rzeczy robił jak stracił słuch), Chopinie, Vivaldim i tak kurwa dalej. Chopin to w ogóle klasyk, jeśli chodzi o nasz klimat, czyli smutny fortepian we wszystkim.

Promowanie muzyki poważnej w tak trudnym gatunku jak Metal to banał, bo to jest ta sama muzyka tak naprawdę, tylko my lubimy walić gitarami, zamiast pierdołami. Weź chłopie puść sobie Mayhem, Burzum, Marduk, Immortal. Morbid Angel, Deicide, Pestilence, Death, Atheist, Sadus, Dark Angel i puść wyżej wymienonych. To jest to samo. Te same przejścia, ten sam rytm, melodie.

Ale jest problem. Może i jestem kurde intelygentny i może wiem o co kaman, ale czy inni ludzie wiedzom? I tak sobie słucham głównego bohatera recenzji i jestem wkurwiony. Słynni bohaterzy, co to kowerowali Metallicę (no naprawdę wielki wyczyn), ale nigdy nic nie stworzyli czegoś od SIEBIE.

To jest marnotrawstwo talentu, bo potrafią zrobić naprawdę dobrą sztukę. „Hope” czy „Path” to jest dobry przykład tego, CZYM może być muzyka klasyczna, to są doznania, jakich nigdy nie poznasz gdzie indziej, ale to jest wszystko za mało. Weźmy losową płytę metalową. „Father Befouled”, „Occulsed”, „Gruesome”, „Skeletal Remains”, „Faceless Burial”, „Hath”. Itp itd. One mają ten sam talent i są techniczne, ale idą dużo dalej niż muzyka klasyczna.

Na pewnym etapie, muzyka Metalowa przewyższa muzykę klasyczną, bo ma więcej zmian, przejść i riffów. Ale nie stara się nikomu podobać. Po prostu istnieje i nie czeka na żadnego odbiorcę. Trochę jak smród w windzie, co to przeszkadza, ale nikt nie podniesie.

Ale, sęk w tym, że jak zjebię tą płytę, to zniechęcę ludzi do muzyki klasycznej i nikt nie sięgnie po Schuberta. Z drugiej strony, jako że wiem o co chodzi, to trudno mi być w podziwie nad tym, co usłyszałem od strony Apocalipticy. Zwłaszcza, że jest to niewykorzystany potencjał.

Cieszę się, że przestano promować taką muzykę na siłę, co nie znaczy, że jestem zadowolony z braku muzyki klasycznej w ogóle. To trzeba promować, ale warto byłoby nie bać się dobrych zespołów technicznie. Skoro takie gówno jak Amputated umiało zrobić piosenkę z gwiazdami Pop, to dlaczego Monstrosity nie miałoby zrobić czegoś, co by rozwaliło mózg.

Ale do tego trzeba odpowiedniej zachęty. Ta płyta, którą posiadam, jest moim niechlubnym początkiem, więc może przynajmniej zrobiła tyle dobrego, że wgryzłem się w coś mocniejszego. Ale naprawdę, puśćcie sobie Bacha, Handela, Haydna – tam jest w chuj więcej Metalu niż w samym Black Sabbath, Bathory, Celtic Forst, Judas Priest czy Metallice.


ocena: 4/10
mutant
oficjalna strona: www.apocalyptica.com
Udostępnij:

3 lutego 2022

Cynic – Ascension Codes [2021]

Cynic - Ascension Codes recenzja okładka review coverMogło by się wydawać, że wyjątkowo chłodne przyjęcie „Kindly Bent To Free Us”, personalne przepychanki oraz śmierć Reinerta i Malone’a powinny dać do myślenia Masvidalowi, czy aby na pewno jest sens kontynuować działalność pod szyldem Cynic. Wszak chyba można założyć nowy projekt i w nim sobie pitolić do kotleta sojowego? Albo rzucić to wszystko i wyjechać w Bieszczady? Jak się okazało, takie rozwiązania nie wchodziły w grę. Paul znalazł sobie nowego perkusistę, skrzyknął kilku znajomych i w takim dość dziwnym sesyjnym (i sugerującym pośpiech) składzie nagrał Ascension Codes – płytę, która być może części fanów przywróci wiarę w ten zespół. Mnie nie przywróciła, jednak potrafię uczciwie stwierdzić, że jest znacznie lepsza od poprzedniej.

Naturalnie duża w tym zasługa moich oczekiwań, bo miałem jeszcze niższe niż w stosunku do „Torn Arteries” Carcass – byłem wręcz gotów na elektropopowe plumkanie a’la Kombii. Miałem już w głowie najczarniejsze scenariusze, a tu zawartość albumu zaskoczyła mnie do tego stopnia pozytywnie, że do kilku fragmentów wracałem z przyjemnością.

Zamiast brnąć w grząskie klimaty „Kindly Bent To Free Us”, Masvidal stylistycznie cofnął się gdzieś do „Traced In Air”, dzięki czemu w muzyce pojawiło się więcej życia, dynamiki, sensownych pomysłów, a także… elementów metalu. Całość składa się z ośmiu pełnowymiarowych utworów oraz dziewięciu krótkich ambientowych interludiów, których jedyną rolą jest przypuszczalnie nawiązywanie do tytułu płyty, bo zamiast spajać, rozbijają spójność materiału i zaburzają jego odbiór. Poza nimi jest jeszcze jeden dłuuugi kawałek-przerywnik, „DNA Activation Template”, który — celowo czy nie — dzieli krążek na połowę lepszą i gorszą.

Najwięcej ciekawych rzeczy dzieje się w pierwszych czterech kawałkach – jest wśród nich bardzo udany instrumental „The Winged Ones” (na początku budują klimat kojarzący się z onirycznym obliczem Fallujah), intrygujący „Elements and Their Inhabitants” oraz zdecydowanie najlepszy w zestawie „Mythical Serpents”, który wraz z „In A Multiverse Where Atoms Sing” z części drugiej gitarowo najmocniej nawiązuje do „Traced In Air” (oba momentami są praaawie agresywne). Czegoś takiego słucha się naprawdę dobrze i z zaskakująco dużym zainteresowaniem, choć dla Cynic to nic rewolucyjnego. Druga połowa Ascension Codes, mimo iż niezła, nie obfituje już w takie atrakcje; wydaje się bardziej stonowana, jednowymiarowa i nudnawa, ale wciąż prezentuje wyższy pozom niż nieszczęsny „Kindly Bent To Free Us”.

Teraz słów kilka o ludziach, którzy maczali palce w Ascension Codes. O dziwno pierwszy na pochwałę zasłużył Paul Masvidal, który wreszcie przypomniał sobie, jakie cuda można robić z gitarą, jak to fajnie, kiedy riffy trzymają się kupy, a przester wykracza poza oazowe standardy. To cieszy. Podobnie jak fakt, że jego wokali — a co za tym idzie także vocodera — jest relatywnie mniej, są przy tym mniej wyeksponowane i nie drażnią nachalnością. Przed Mattem Lynch’em chylę czoła, bo jego imponujące partie są zdecydowanie najjaśniejszym punktem płyty – gęste, urozmaicone i pełne jazzowego rozmachu. Gdzie gitary niedomagają albo są zbyt delikatne, a wokal usypia, tam on nie oszczędza kończyn, pilnując, żeby było na czym ucho zawiesić. Lynch nie próbuje za wszelką cenę naśladować Reinerta, jednak pod względem finezji bardzo się do niego zbliżył. Zamiast prawdziwego basu mamy tu przyzwoicie brzmiący basowy syntezator, za który odpowiada pianista Dave Mackay. Czemu? Według oficjalnej wersji Seana Malone’a nie da się zastąpić i basta. Ostatnim muzykiem mającym realny wpływ na kształt albumu jest gitarzysta Plini Roessler-Holgate, który dorzucił tu swoje solówki. Chłopak wygląda jak młodsza wersja Masvidala, zaś gra, jakby połknął Satrianiego, przegryzając Vaiem. Zastanawiający jest udział Maxa Phelpsa, bo jego skrzeczące wokale zostały wciśnięte głęboko w tło i trzeba naprawdę dobrze się skupić, żeby je wyłapać. Czyżby miał być wabikiem na tych, którzy (naiwnie) oczekują, że jeszcze kiedyś Cynic zagra brutalnie?

Tym 49-minutowym albumem Masvidal pokazał, że przy odrobinie chęci można się odbić od dna i stworzyć trochę wartościowej muzyki. Wartościowej, choć niepotrzebnie utytłanej w ezoteryczno-niuejdżowej estetyce. W tym przypadku lepiej by się obronił czysty progresywny rock-metal. Oczywiście nie bez znaczenia była pomoc paru zdolnych kolegów, którzy wzięli na siebie część odpowiedzialności i wnieśli coś od siebie - Ascension Codes żadnemu z nich wstydu nie przynosi. No, to teraz najwyższy czas zakończyć działalność.


ocena: 7/10
demo
oficjalna strona: www.cyniconline.com

inne płyty tego wykonawcy:


Udostępnij:

13 lipca 2018

Cynic – Re-Traced [2010]

Cynic - Re-Traced recenzja okładka review coverDobijanie fanów, poziom zaawansowany. „Traced In Air” był generalnie wielkim rozczarowaniem — przypuszczalnie największym w 2008 roku — ale zawierał kilka numerów (dokładnie trzy), z których przy odrobinie chęci i zaangażowania można było wycisnąć coś fajnego na miarę prawdziwego Cynic. Jak jednak udowodnił Masvidal na tym pięknie wydanym (bo tego odmówić mu nie sposób) kawałku plastiku, równie dobrze można było pójść w przeciwnym kierunki i je dokumentnie spartolić, pozbawiając wszystkich godnych uwagi elementów. Tak właśnie wygląda Re-Traced. Ta cudna epka to cztery kawałki z „Traced In Air” sprowadzone do jakichś, kurwa, luźnych zarysów; do plumkającego nie wiadomo, kurwa, czego, co się ze wstydem przynosi na próbę celem obczajenia przez kolegów. W rezultacie mamy następujące arcydzieło: strachliwe muśnięcia gitar (ciężarem niekiedy dorównują produkcjom pop, ale tylko niekiedy), popierdująca bez wyrazu sekcja a’la new age, masa rozjechanych efektów (które przypuszczalnie mają przykryć brak pomysłów), a to wszystko stanowi jedynie podkład dla koszmarnych popisów wokalnych Masvidala – jeszcze gorszych niż na „Traced In Air” Tę paradę atrakcji — czyli w głównej mierze anemicznych zaśpiewów i smęcenia — uzupełniono jednym nowym numerem, który choć przeciętny i w ogóle nie chce się do niego wracać, to wprowadza niewielki powiew normalności. Masvidal nadal męczy kota, ale przynajmniej tym razem wyraźniej słychać jego kolegów. Także struktura „Wheels Within Wheels” jest w miarę spójna, ale czy to w jakikolwiek sposób może poprawić ocenę Re-Traced? Według osobnika, który spisał biografię zespołu, coś takiego ma stanowić wzywanie rzucone fanom… Mnie to raczej wygląda na wzywanie rzucone zdrowemu rozsądkowi i wytrzymałości najwierniejszych miłośników kapeli, którzy z uwielbienia dla „Focus” są skłonni kupić każde gówno z logo Cynic.


ocena: -
demo
oficjalna strona: www.cyniconline.com

inne płyty tego wykonawcy:


Udostępnij:

8 października 2014

Kat & Roman Kostrzewski – Buk – Akustycznie [2014]

Kat & Roman Kostrzewski - Buk - Akustycznie recenzja reviewKorespondencyjny pojedynek Kata Kostrzewskiego z Katem Luczyka? Pojedynek na odgrzewane na akustycznym ogniu kotlety… Tak to niestety wygląda. O czystość intencji twórców Buk – Akustycznie nawet nie próbuję podejrzewać, w żaden zbieg okoliczności nie uwierzę i takiej naciąganej inicjatywy absolutnie nie popieram. Od początku do końca bowiem ten album wygląda na prztyczek w nos/manifest – „potrafimy, kurwa, lepiej”. No i cóż, obiektywnie jest to płyta lepsza od „Acoustic – 8 Filmów” — prawdziwym wyzwaniem było by stworzenie czegoś gorszego i bardziej pokracznego — jednak tak samo niepotrzebna.

Przy całym moim uwielbieniu dla historii Kata, wolałbym żeby obaj Panowie uczciwie wzięli się za nowe porywające utwory, nie zaś babrali w dawanie nowego życia szlagierom sprzed zdecydowanie zbyt wielu lat. Tak czy srak, spójrzmy, co my tu mamy. Tracklista Buk – Akustycznie z oczywistych względów pokrywa się w paru punktach z „Acoustic – 8 Filmów”, ale takich numerów jak choćby „Łza Dla Cieniów Minionych”, „Czas Zemsty”, „Głos Z Ciemności” i „Trzeba Zasnąć” po prostu nie mogło tu zabraknąć. Naturalnie są lepiej zagrane, bardziej na bogato (gitarniacy jasno dali do zrozumienia, że bez prądu też się potrafią wytrzepać), bez niepotrzebnych spłyceń, z nieźle zachowanym klimatem (bo Roman o to zadbał), no i mają dużo wspólnego z oryginałami. Podobnie zresztą, jak inne zawarte tu starocie.

Ponadto znalazło się tu miejsce dla dwóch kompozycji z „Biało–czarnej”: „Szkarłatny Wir” wypadł tak sobie i nieco zamula, natomiast „Wolni Od Klęczenia” zupełnie cacy, bo i w pierwotnej wersji jest cacy. Oprócz tego są też niespodzianki. Mnie szczególnie cieszy sięgnięcie po „Łoże Wspólne Lecz Przytulne”, bo to jeden z bardziej niedocenionych numerów Kata — zwłaszcza przez młodszych słuchaczy — i warto go przypominać. Śmiałością zaskakuje interpretacja „Odi Profanum Vulgus”, bo to w końcu porządny brutalny wygrzew, któremu do kołysanki bardzo daleko, a wypadł całkiem ciekawie. Ostatnia niespodzianka to „Spojrzenie”, którego obecności w zestawie nijak nie potrafię zrozumieć. Może i mam ubytki w pamięci, ale ta piękna miniatura już w oryginale była wykonana na akustyku… Czaicie problem? Po cholerę więc pchać tu nowe wykonanie, które kompletnie nic nie wnosi?

Nie ma się jednak co unosić, bo po kilku obowiązkowych przesłuchaniach płytka powędruje na półkę, zostanie zapomniana i wkrótce przykryje ją kurz. Buk – Akustycznie w moich oczach powstała bowiem po to, żeby we wszelkich porównaniach być lepszą od „Acoustic – 8 Filmów”, nie zaś żeby być namiętnie słuchaną.


ocena: 6/10
demo

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:

Udostępnij:

26 lipca 2014

Mastodon – Once More 'Round The Sun [2014]

Mastodon - Once More 'Round The Sun recenzja okładka review coverTo aż nieprawdopodobne, że od wydania przełomowego dla Mastodon „The Hunter” minęły już trzy lata. Przez ten czas ta kapitalna płytka absolutnie nic dla mnie nie straciła ze swojej świeżości i ciągle słuchałem jej z taką samą podnietą, jak na początku. Jednocześnie zachodziłem w głowę, co też ciekawego muzycy zaproponują na kolejnym materiale, bo wszelkie zajawki — z „High Road” na czele — brzmiały niezwykle obiecująco. Doczekałem się i przy pierwszej okazji włączyłem Once More ’Round The Sun do swojej kolekcji. Nie było tanio (Empik ssie), ale na pewno było warto! O nowym otwarciu i wielkim zaskoczeniu nie mogło być wprawdzie mowy — bo i po cholerę zmieniać coś, co się tak dobrze sprawdza — jednak porcja hitów w znanym stylu, jaką wysmażyli Amerykanie, powinna bez trudu zaspokoić apetyty nawet najbardziej wymagających melomanów. Muzycy Mastodon nie raz i nie dwa udowodnili, że progresywny rock-metal (z wszelkimi naleciałościami) opanowali do perfekcji, a przy okazji z każdą kolejną płytą czynili go coraz bardziej przystępnym dla mas - zjadliwym i akceptowalnym, choć podskórnie wciąż nieźle pogmatwanym. Dzięki takiej przebiegłej taktyce na Once More ’Round The Sun — tak, jak wcześniej na „The Hunter” — słuchacze mogą obcować ze znakomitymi, złożonymi technicznie cacuszkami, które podano w lajtowej piosenkowej formule i z zabójczym feelingiem. Nie uświadczycie tu nudy, drętwego filozofowania nad każdym dźwiękiem ani żadnego pitolenia/pedalenia. Mastodon proponuje w miejsce tych charakterystycznych dla gatunku mielizn masę takiej prostej radochy, niewymuszonego luzu i niesamowicie chwytliwych refrenów. Nie to, co Cynic… Co tu dużo pisać, Once More ’Round The Sun ma tak zajebisty potencjał, że już w pierwszej minucie „Tread Lightly” człowiek chce wraz z zespołem śpiewać na całe gardło… nawet bez znajomości tekstu. Taka sytuacja powtarza się przy kilku kolejnych kawałkach, więc coś musi być na rzeczy – kolesie z Mastodon mają po prostu talent do pisania przebojowych numerów. Szczytem zajebichy jest wywołany już „High Road”, ale i „Tread Lightly”, „Chimes At Midnight”, „Aunt Lisa”, „Halloween” czy „Feast Your Eyes” potrafią człowieka błyskawicznie rozkręcić, zwłaszcza w samochodzie. Ponadto w zestawie jest jeszcze „Diamond In The Witch House”, który wprawdzie nie dorównuje epickim cudeńkom z „Crack The Skye”, ale jako rozbudowane zakończenie płyty sprawdza się naprawdę dobrze. Ogólnie rzecz biorąc, za sprawą Once More ’Round The Sun kolejny przełom w karierze zespołu raczej się nie dokona, ale to bezsprzecznie topowy materiał, którym zgłaszają swoją kandydaturę do płyty roku.


ocena: 9/10
demo
oficjalna strona: www.mastodonrocks.com

inne płyty tego wykonawcy:






Udostępnij:

26 lutego 2014

Cynic – Kindly Bent To Free Us [2014]

Cynic - Kindly Bent To Free Us recenzja okładka review coverDruga płyta Cynic ukazała się w 2008 roku i z miejsca rozczarowała słuchaczy zakochanych w doskonałym i przede wszystkim nowatorskim debiucie. Fala krytyki była zasłużona, jednak to nie dało do myślenia Masvidalowi, który zamiast pójść po rozum do głowy i zakończyć ten kabaret z elementami groteski, wziął się za regularne wydawanie pod tą legendarną nazwą jeszcze większych i jeszcze bardziej dobijających zapchajdziur-wysysaczy kasy. Tak dotarliśmy do chwili obecnej, do longpleja numer trzy, który bez wysiłku i naprawdę szczerze można pochwalić wyłącznie za oprawę graficzną autorstwa nieżyjącego już niestety Roberta Venosy. Muzycznie mamy ciąg dalszy załamującego zjazdu na dupie po równi pochyłej w odmęty efemerycznego, rozmemłanego nie wiadomo czego i nie wiadomo dla kogo. Ponoć istnieją tacy, którzy dokopali się na „Traced In Air” jakichś pierwiastków death metalu, co mnie nie było dane. Teraz ci sami ludzie mogą mieć problem z doszukaniem się na Kindly Bent To Free Us czegokolwiek wpadającego w metal czy nawet ostrzejszego rocka. W tym miejscu nie mam nawet zamiaru czepiać się obranego stylu, wszak każdy może się rozwijać (albo „rozwijać”) w kierunku, jaki mu pasuje – czy to mięknąć czy radykalizować się. Aaale! Niechże to, kurwa, ma ręce i nogi! Niech stoi za tym jakiś pomysł! Masvidal z niezrozumiałych, przynajmniej dla mnie, powodów z całych sił pcha się w bezpłciowy, grząski i potwornie nudny progresywny rock alternatywny, który — jak mniemam — fani takiej muzyki w normalnym wydaniu przyjmą z zażenowaniem, albo najpewniej w ogóle oleją sprawę. Niestety, obecnie wyznacznikami nośnego progresywnego grania — takiego, które może spokojnie pogodzić słuchaczy rocka i metalu — są ostatnie płyty Mastodon, od których postreunionowe dokonania Cynic dzieli głęboka przepaść, zasieki i pole minowe. Strona instrumentalna albumu — choć absolutnie nie porywa — i tak momentami jeszcze jakoś się broni (szczególnie w „Gitanjali”, który jest prawie dobry), wszak mamy tu Seana Reinerta i Seana Malone’a, a oni do technicznych ułomków nie należą. I to właśnie pracę sekcji rytmicznej należy zaliczyć na plus, mimo iż brzmieniowo niekiedy brakuje jej spójności. Gorzej, że są jeszcze wokale spiritus movens tego przedsięwzięcia. Nie wiem, kto nagadał Paulowi, że potrafi śpiewać, ale uczynił światu straszne świństwo, bo ten najwyraźniej w to uwierzył. I śpiewa — bo „śpiewać każdy może” — czym potrafi doprowadzić człowieka do rozstroju nerwowego, zwłaszcza w karykaturalnych, nieprzemyślanych refrenach. To przez jego nieskoordynowane i wstrzelone od czapy zawodzenie przebrnięcie przez dwa pierwsze kawałki zajęło mi trzy dni! Jeśli już chłop przypadkiem zagra coś sensownego (choćby solówki), to zaraz wysiłek swój i kolegów masakruje tym koszmarnym głosem, zabijając wszelki nastrój. To w zupełności wystarcza, żeby mieć problemy z utrzymaniem skupienia (i nerwów na wodzy) do końca albumu. Następny denerwujący element to niezbyt zwarta produkcja – może tu chodziło o podkreślenie indywidualnych umiejętności, ale efekt jest taki, że instrumenty często grają obok siebie, nie zazębiają się, nie tworzą monolitu. W takich warunkach trzeba naprawdę dużo samozaparcia, żeby brnąć przez kolejne rozwlekłe utwory. Samozaparcia albo porządnego znieczulenia.


ocena: 4/10
demo
oficjalna strona: www.cyniconline.com

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

14 lutego 2014

Ayreon – The Theory Of Everything [2013]

Ayreon - The Theory of Everything recenzja okładka review coverPłytkę tę możecie śmiało zapodać swoim starszym, o ile jeszcze żyją oczywiście. I pod warunkiem, że wciąż mają ochotę na dobrą muzykę. Ale kluczowym warunkiem jest to, by w czasach kiedy byli w wieku, w jakim wy teraz jesteście, ślinili się do zachodnich, imperialistycznych kapel pokroju King Crimson, Yes, Emerson, Lake & Palmer, tudzież Genesis. Czyli mieli słabość do rocka, w dodatku tego bardziej progresywnego i psychodelicznego. Tym razem bowiem set gwiazd sproszonych do udziału w najnowszym przedsięwzięciu Lucassena, wraz ze swoimi talentami, pojawił się w studio z Geriavitem i wnuczętami. Ale set to jest doprawdy wyborny. Nawet mniej obeznani z muzyką lat 70tych i 80tych nie przejdą obok takich nazwisk jak Emerson, Wakemann, bądź bardziej współczesny Rudes obojętnie. Trudno się więc dziwić, że muzyka na albumie nie tyle trąci, co jest żywcem przeniesiona z tamtych lat, na prawo i lewo sprzedając psychodelę i organy Hammonda. Wcale nie oznacza to jednak, że trąci myszką i generalnie jest passe. Pewne patenty się po prostu nie starzeją, a Lucassen już wielokrotnie udowodnił, że potrafi w mistrzowski sposób ożenić ze sobą, wydawałoby się najodleglejsze, muzyczne klimaty i narracje w jedną, spójną całość. Trzeba się jedna przygotować na trochę wyrzeczeń, bo — do czego także zdążył już wszystkich przyzwyczaić — do zwięzłych nie należy. Niemal półtorej godziny potrafi zniechęcić, ale przy odrobinie samozaparcia i dobrej woli może się okazać, że ani się człowiek obejrzy, a kolejne okrążenie już w połowie. Pozostając na moment w klimatach wytykania palcem, wytknę jeszcze Holendrowi banalność tekstów ukrytą w pseudonaukowych rozważaniach natury filozoficzno-moralnej polanych gęstym sosem Teorii Wszystkiego. Ale i tego nie można ostatecznie uznać za prawdziwy minus, bo nie jest żadną nowością w jakie klimaty wiodą dywagacje muzyka. Ogólnie rzecz ujmując, album jest bardzo, ale to bardzo ayreonowski, będący aż do najdrobniejszych detali zgodny z poprzednimi dziełami, i tak, jak w pewnym stopniu jest odmienny w warstwie muzycznej, tak pozostaje od lat niezmienny w sferze koncepcyjnej i w celu, w jakim powstał. Taki trochę kaznodziejski zapał kieruje Lucassenem, czy to się komu podoba czy nie. Odkładając jednak na bok bajania i koncepty filozoficzne, nieodmiennie wychodzi, że muzyka jest po prostu fantastyczna. Nie do słuchania na co dzień, bo nie zawsze ma się wolne półtorej godziny, a zaczynanie w połowie jest równie bez sensu jak wuzetka bez kawy, ale gdy już się znajdzie odpowiedni czas – frajdy jest co niemiara. Mimo całej swojej długości i specyficznego klimatu, muzyka wchodzi gładko, bezpardonowo wpraszając się do mózgownicy i rozgaszczając się jak panisko. Udało się Lucassenowi dobrać takich artystów, którzy świetnie wpasowali się w role i wypełnili album życiem i prawdziwością. Może nie jest to powód do dumy, ale wokalistów powyciągał z najpopularniejszych powerowych kapel i choć można się z nich nabijać, robotę swoją wykonali perfekcyjnie. Na zakończenie nie wypada stwierdzić nic innego jak tylko to, że kolejny raz Ayreon wydał album totalny, przemyślany i dopracowany w najdrobniejszych szczegółach. Zaczerpnięcie z doświadczeń tuz rocka progresywnego okazało się strzałem w dziesiątkę i dodało do już i tak rozbudowanej muzyki, kilka dodatkowych patentów i smaczków. Tam, gdzie zbrakło na intensywności i metalowości poprzedniego „01011001”, tam pojawiły się wspomniane lata 70-te. Końcem końców, album wyszedł równie dobry, choć z nieco innych powodów.


ocena: 8,5/10
deaf
oficjalna strona: www.arjenlucassen.com/content/arjens-projects/ayreon

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

23 czerwca 2013

The Dillinger Escape Plan – One Of Us Is The Killer [2013]

The Dillinger Escape Plan - One Of Us Is The Killer recenzja okładka review coverBez rewolty, ale z jajami – tak pokrótce można opisać piąty duży krążek The Dillinger Escape Plan, liderów wszystkiego, co załapuje się pod math-core. Chwalenie tego nietuzinkowego zespołu przychodzi mi bez wysiłku, ale nie ma się czemu dziwić, bo po raz kolejny dostarczyli światu solidną porcję kapitalnych utworów. Ba! Piosenek, bo Amerykanie wzorem (?) Mastodon postawili na ogromną przebojowość i niezwykłą przystępność nowej muzyki, czyniąc ją wyraźnie prostszą, taką lajtową i „listener-friendly”. I wcale nie pierdolę tu od rzeczy, zaślepiony uwielbieniem dla tej kapeli! O ile na poprzednich krążkach ewidentnych hiciorów było w porywach do trzech, to na One Of Us Is The Killer przynajmniej połowa kawałków wpada w ucho przy pierwszym przesłuchaniu (a taki „Nothing’s Funny” chwytliwością bije wszelkie rekordy), a po paru kolejnych – takich przebojów wyłania się już osiem. Osiągnięcie to doprawdy imponujące i powinno mieć przełożenie na wyniki sprzedaży, gdyby nie jedno istotne ale. Ta muzyka ciągle jest zbyt ekstremalna i popierdolona (grają prościej, to owszem, ale zważcie z jakiego poziomu zeszli) dla przeciętnego odbiorcy radiowej papki. Natomiast już każdemu średnio zorientowanemu w ostrzejszych dźwiękach człekowi gęba nie będzie się zamykała przy refrenach (warto tu przywołać zwłaszcza doprawiony samplami „Paranoia Shields”, no i oczywiście powalający „Nothing's Funny”), a radochy z albumu będzie miał po pachy. Do takiego materiału można wracać wciąż i wciąż, pomstując jednocześnie na twórców, że przygotowali go zaledwie 40 minut. Niewiele, ale ile się przez ten czas dzieje! Ile w tym lekkości i zabawy stylami! A jakie cuda z głosem wyczynia Greg Puciato, którego gardło stanowi o sile najbardziej nośnych utworów! Rewelacja! NSA i CIA mi świadkami. Przy całej przebojowości One Of Us Is The Killer na płycie zabrakło mi tylko jakiegoś dłuższego klimatycznego odjazdu na wyciszenie, jak to było z pamiętnymi „Mouth Of Ghosts” i „Parasitic Twins” – to przesądziło o braku najwyższej oceny, bo więcej zastrzeżeń nie mam i krążka mogę słuchać w kółko jak pojebany.


ocena: 9/10
demo
oficjalna strona: www.dillingerescapeplan.org

inne płyty tego wykonawcy:






Udostępnij:

23 marca 2013

Cynic – The Portal Tapes [2012]

Cynic - The Portal Tapes recenzja okładka review coverZłodziejstwo. Złodziejstwo i głupota. Nie wiem, jak inaczej nazwać tęże zagrywkę Masvidala, bo że to on stoi za tym przedsięwzięciem, jestem raczej pewien. Ale mogę przeprosić jakby co. Złodziejstwo i głupota połączone z draństwem w postaci dalszej destrukcji legendy Cynic. Trudno mi było wybaczyć „Traced in Air”, jeszcze trudniej przychodzi mi zrozumieć po jakiego chuja wygrzebał Paul Portalowego trupa z szafy i przyodział go w nowe szaty. Comeback Cynica okazał się porażką, która powinna definitywnie (choć niestety w słabym stylu) zamknąć także zatytułowany rozdział w historii muzyki metalowej. To kurwa nie!, trzeba było przebrandować Portal na Cynic i z kretesem pogrzebać resztki godności. Coś musiało być na rzeczy dwadzieścia lat temu, skoro zdecydowano się wydać materiał pod nową marką, choć z oryginalnego składu „Focusa” brakowało jedynie Malone’a. Teraz, po siedemnastu latach, zamieniono tamtego samoroba na najnowsze dziecko, wielkiej przecież, kapeli. „Traced in Air” jakoś przebolałem, nie wiem, czy przeboleję The Portal Tapes. A o co tyle złości? Ano o to, że Portal od początku był mierny; muzycy z najwyższej półki, w najlepszej, życiowej, formie, a muzyka na poziomie współczesnego MTV. Bieda aż piszczy. Ślamazarne, zagrane bez animuszu, byle jakie melodie, które za chuja pana nie brzmią jakby wyszły spod palców takich gigantów jak Masvidal, Reinert bądź Gobel. Nawet cienka jak mysia pizda barwa głosu Aruny Abrams i jeszcze nawet gorsze wokalizy Masvidala nie podnoszą ciśnienia tak bardzo, ale to tylko dlatego, że słuchacz od samej jeno muzyki ma podgryzane uszy. Słabizna jakich mało, choć przyznam, że The Portal Tapes uzbierał kilka „rekordów”. Jedyne, homeopatyczne wręcz, pozostałości po Cynic to dwie, może trzy gitarowe solówki, na które i tak trzeba wziąć należytą poprawkę. Już w 1995 roku Portal nie robił nikogo, a teraz dodatkowo wkurwia całe to, podyktowane skokiem na kasę, zamieszanie. Jedyna rzecz, która jest naprawdę i bezdyskusyjnie dobra w portalu to oprawa graficzna wydawnictwa; pytanie tylko czy to dobrze, kiedy najlepszy w muzyce jest obraz. Werdykt nie może być inny niż totalna krytyka (połączona z kilkoma ognistymi kurwami). Gdybym był w posiadaniu oryginalnego Portala to pewnie dałbym 4, bo muzyka choć słaba, to na kilka razy może być, a jeśli ktoś ma w dodatku słabość do smętów i ogólnego pitolenia – może nawet kilkunastu. Dzisiaj jednak dam 3. Wstydź się Paul, naprawdę się, kurwa, wstydź!


ocena: 3/10
deaf
oficjalna strona: www.cyniconline.com

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

5 marca 2012

The Dillinger Escape Plan – Option Paralysis [2010]

The Dillinger Escape Plan - Option Paralysis recenzja okładka review coverJak to miło, gdy wszystko jest tak klarowne, jak w przypadku Option Paralysis! Czwarta płyta The Dillinger Escape Plan to strzał w dziesiątkę (w tym taką, jak poniżej), przy czym ta konstatacja nie wymaga nawet jednego pełnego przesłuchania albumu. Amerykanie zaczynają zajebiście już od pierwszych dzikich dźwięków „Farewell, Mona Lisa”, a później ten poziom tylko utrzymują – aż do zaprawionego bluesem „Parasitic Twins”. Żeby to się chociaż dało do czegoś przypieprzyć, ale nie – wszystko jest tip-top! Jestem przekonany, że spora w tym zasługa przeogromnej przystępności materiału, której w tym wypadku absolutnie nie powinno się utożsamiać z pójściem w prostotę czy wymięknięciem podmiotów grających. Na Option Paralysis także te najbardziej zawiłe i ekstremalne fragmenty mają w sobie dość lekkości, żeby je szybko zapamiętać i zwyczajnie się nimi cieszyć. Dzięki temu czas z płytą upływa błyskawicznie – od jednego rajcownego numeru do następnego (i tak przez nieco ponad 40 minut), a my mamy świadomość, że nie obcujemy z byle sezonową popeliną, tylko ambitnym wytworem kilku amerykańskich czubków. Oczywiście krążek nie jest powtórką z poprzednich, bo chłopaki konkretnie zmieniają się w ramach swego stylu. A że jest on na zajebiście szeroki i pojemy, to póki co nie ma mowy o zabrnięciu w ślepy zaułek czy autoplagiacie. Moi mili, The Dillinger Escape Plan to w tej chwili zespół w pełni dojrzały, który potrafi taśmowo tworzyć fajne, dalekie od banału piosenki, w których ekstrema wciąż jest namacalna, a to w mojej opinii wystarczy, żeby nazwać ich bandem wyjątkowym. I pomyśleć, że jeszcze niedawno (na etapie „Ire Works”) niektórzy odtrąbili ich detronizację przez — przecież nie tak eklektyczny — The End. Martwi mnie tylko jedna rzecz – niedługo może nastąpić gwałtowny koniec możliwości (i kariery) Grega Puciato, bo nie ma szans, żeby TEN głos mu się długo uchował, kiedy na koncertach drze ryja w sposób ewidentnie inwazyjny. Obym się mylił – zastąpienie go jest obecnie niewykonalne. Wykonalne jest za to katowanie najbliższej okolicy za pomocą Option Paralysis – a nuż komuś otworzy uszy na oryginalne dźwięki.


ocena: 10/10
demo
oficjalna strona: www.dillingerescapeplan.org

inne płyty tego wykonawcy:




Udostępnij:

20 lutego 2012

Morgoth – Feel Sorry For The Fanatic [1996]

Morgoth - Feel Sorry For The Fanatic recenzja okładka review coverOstatni album Morgoth nie cieszy się wśród fanów specjalną estymą, a zdecydowana większość uważa go za zwyczajne, niewarte splunięcia gówno. Nie zdziwiłbym się wcale, gdyby wielu spośród tych ludzi w ogóle Feel Sorry For The Fanatic nie słyszało, a wybitnie krytyczna ocena całości produkowana była tylko na podstawie bardzo nietypowej okładki, która z death metalem nie ma nic wspólnego. To ostatnie nawet jest na miejscu, bo i sam materiał również nie ma z tą muzyką punktów wspólnych, ale to akurat nie powinno dziwić nikogo, kto zaznajomił się z wcześniejszymi płytami Niemców. Morgoth poszli (pognali) do przodu z eksperymentami tak daleko, że wyszedł im z tego zmetalizowany rock z elektronicznymi/industrialnymi dodatkami i tylko majaczącymi w oddali pozostałościami po „Odium”. Ostro, prawda? Efekt tej całej ewolucji to… kopiące i przebojowe rockowe kawałki, których na płycie jest dziewięć. Jest jeszcze małe cuś – pod numerem czwartym kryje się techno sieka w stanie czystym, która jak dla mnie stanowi najsłabszy punkt programu (choć jest uzasadniona tytułem i od strony konceptu ma sens), ale też dowodzi ogromnej odwagi muzyków. Tak czy inaczej najlepiej to przepstrykać, bo zaraz po tym wynalazku — chyba dla równowagi i uspokojenia nerwów — umieszczono dwa zdecydowanie najlepsze kawałki na płycie: „Curiosity” i „Forgotten Days”. Na nich plusy się nie kończą, bo godne uwagi są chociażby „This Fantastic Decade”, „A New Start” czy „Last Laugh”. Ekstremy tu nie uświadczymy zupełnie, piosenki (dobre określenie) sączą się powoli i ogólnie jest cacy. Zabawne, że największą barierą przy przyswajaniu tej płyty okazał się dla mnie wokal Marc’a Grewe, który porzucił dzikie ryki na rzecz czegoś na kształt śpiewu. Z czasem i do tego się przyzwyczaiłem, przez co chętniej ten album odpalam. Fajna, choć momentami dziwna płyta.


ocena: 7/10
demo
oficjalna strona: www.morgoth-band.com

inne płyty tego wykonawcy:


Udostępnij:

5 stycznia 2012

ICS Vortex – Storm Seeker [2011]

ICS Vortex - Storm Seeker recenzja okładka review coverKolega sympatyczny ICS Vortex pozazdrościł swojemu towarzyszowi w metalowej niedoli Ihsahnowi kariery solowej oraz — idącej za nią — sławy i wystartował z własnym pomysłem, zatytułowanym, dla niepoznaki, ICS Vortex. Każdy, kto jest jako tako rozeznany w norweskiej scenie okołoblackowej, zna jegomościa Vortexa i wie do czego jest zdolny. I choćby się człek zapierał rękami i nogami i szczerze nie znosił pobratymców pani Bjoergen, musi mi przyznać rację – ten chłop potrafi śpiewać. A jeśli nie przyzna mi racji, to i słuch ma jak osioł wdzięk i gust jak Nergal włosy. Nie muszę dodawać, że tak pierwsze, jak i drugie znaczy, że żaden. Nie znaczy to jednak wcale, że każdy kto choćby nawet dobrze potrafił śpiewać, musi czuć się w obowiązku doposażania świata w kolejny zestaw dźwięków. Bo poza umiejętnościami należy mieć co przekazać, a z tym jest — nie ma co owijać w bawełnę — umiarkowanie. Oczywiście zatwardziali fani Borknagar i Arcturus będą wniebowzięci, reszta może czuć jednak pewne znużenie w miarę rozwijania się albumu. Tym bardziej, że po całkiem odważnym początku, który gdzieś tam przypomina kompozycje spod znaku Emperora, album wyraźnie wygładza się, miarkuje i cichnie. Może to trochę zaskakiwać również ze względu na muzyków, którzy towarzyszyli Vortexowi, a którzy mają na koncie raczej właśnie głośno-hałasujące osiągnięcia. Choć pewnie idea była właśnie taka, by nagrać coś innego. Wtedy jednak dość wyraźne inspirowanie się wspomnianymi już Borknagarem i Arcturusem każe zadać pytanie – cóż to innego znajduje się na Storm Seeker. Z tym pytaniem to trzeba jednak się udać do samego Vortexa. Skłamałbym natomiast, gdybym napisał, że album jest bezczelną kalką wspomnianych już kapel, wydaje mi się jednak, że różnice nie są specjalnie duże, a już na pewno istotne. Największa z różnic jest chyba taka, że ICS Vortex (jako projekt) jest softową wersją zespołów wspomnianych, ich rockowym odpowiednikiem. Po iluśdziesięciu przesłuchaniach takie szufladkowanie wydaje mi się najbardziej trafne. Tylko się znowu nie rozpędzajcie we wnioskowaniu – wcale przez to nie twierdzę, że Storm Seeker jest albumem lajtowym i słabym – ma swoje momenty, na swój softowy sposób. Ma też sporo ciekawych wycieczek stylistycznych, począwszy od psychodelii, przez folk i klimaty wikińskie, aż na elektronice skończywszy. I to właśnie elektronice przypada zaszczyt zakończenia krążka, co robi w zajebistym stylu. Tak więc początek i koniec rządzą, środek jest niezły, dobry nawet. Może się spodobać – mi się podoba, tak na siedem.


ocena: 7/10
deaf
oficjalna strona: www.icsvortex.com

podobne płyty:

Udostępnij:

5 listopada 2011

Lou Reed & Metallica – Lulu [2011]

Lou Reed & Metallica - Lulu recenzja okładka review coverTo nie jest Metallica, to nie jest Metallica – powtarzałem sobie dla nabrania odwagi przez pierwsze minuty Lulu… A potem mi przeszło i rozważania, czym jest, a czym nie jest ten album odłożyłem na bliżej nieokreślone nigdy. Mogłem sobie na to pozwolić, bo — w czym zapewne będę odosobniony — rezultat współpracy Reeda i Metallicy uważam za naprawdę dobry. Dziwny, odważny, denerwujący, ale ciągle dobry. Niewykluczone, że ma to jakiś związek z tym, iż przemawia przeze mnie kompletna ignorancja, bo nie wiem za bardzo, kto to taki ten Lou Reed i czego wielkiego w życiu dokonał – koleś wygląda jak średnio zaawansowany Keith Richards, coś tam potrafi brzdąknąć na gitarze, a wokalista jest z niego dość tragiczny, żeby nie powiedzieć – żaden. Pal licho tę klasyczną rockową aparycję i raczej nieznaczące partie instrumentalne w jego wykonaniu – tu o głos się rozchodzi. Lou śpiewać zasadniczo nie potrafi (a przynajmniej przez prawie 90 minut Lulu nie wyrwało mu się z gardła nic podobnego), po prostu coś tam mędzi pod nosem i bełkocze z werwą menela, któremu tydzień wcześniej zaszyto esperal. Jakby to ładnie ubrać w słowa – początkowo szlag trafia i krew zalewa od tej nieskoordynowanej delirki, że pozostanę przy alkoholowych skojarzeniach. Ale, ale! Im dalej w las, tym bardziej robi się to akceptowalne. Oczywiście Lou wokalnie się nie poprawia, chodzi zaś o przyciężkawy, zawiesisty klimat. Połączenie nawiedzonej gadki w typie telewizyjnego kaznodziei z dość posranymi, ostrymi tekstami daje zupełnie niezłe efekty i nawet można to jakoś docenić. Dla mniej odpornych pozostają tylko nieliczne partie Hetfielda, który spisał się na swoim zwyczajowym poziomie. Od strony muzycznej Lulu prezentuje się co najmniej dobrze. I choć nie przytłacza natłokiem dźwięków (bo raczej nie o to chodziło), to przewijające się przez te dziesięć kawałków motywy zdecydowanie można zaliczyć do udanych, a niektóre riffy to prawdziwa miazga. Metaliczni zbudowali na ideach Reeda zupełnie niezły, choć nie do końca typowy (w zasadzie utwory są pozbawione jakichś bardziej sztywnych struktur) materiał, co pozwala przypuszczać, że forma po „Death Magnetic” jeszcze im nie opadła. Słuchając „Dragon”, „Mistress Dread”, „Iced Honey” czy „Cheat On Me” szybko nabiera się ochoty na więcej. I z normalnymi wokalami. Niestety, za sprawą Lulu nowa płyta Metallicy została w przesunięta w czasie na bliżej nieokreśloną przyszłość, ale warto będzie poczekać. Powstały w ten sposób międzyczas można sobie umilać słuchając choćby tego albumu, bo — mimo monstrualnych rozmiarów — obcuje się z nim zaskakująco przyjemnie, choć jak już wspominałem – potrafi denerwować.


ocena: 7,5/10
demo
oficjalna strona: www.loureedmetallica.com

Udostępnij:

20 października 2011

Mastodon – The Hunter [2011]

Mastodon - The Hunter recenzja okładka review coverUh, Amerykanie już na dobre poszli w komerchę. Na The Hunter zagrali jeszcze łagodniej i prościej niż to miało miejsce na „Crack The Skye”, a całość doprawili wpływami bujanego southern rocka, żeby żaden redneck nie mógł się tej płycie oprzeć. Do tego natrzaskali aż trzynaście stosunkowo krótkich piosenek, bo to daje większe szanse na zmajstrowanie góry teledysków, niż gdyby kawałków znowu było siedem. Komercha pełną gębą, jak w mordę jeża! No, ale niech je kręcą, nawet hurtowo – na zdrowie, ja i tak jestem kupiony bez takich wspomagaczy, bo jakby Mastodon nie pitolił, to klasy i olbrzymich umiejętności odmówić im nie mogę, nie potrafię, nie chcę. Tym bardziej, że nowy materiał jest więcej niż zajebisty – jajcarski, mega przebojowy, odrobinkę zadziorny (ukłon, ale nie taki japoński, w kierunku „Leviathan”), idealnie brzmiący, doskonale zagrany (perkusja!) i w końcu kapitalnie zaśpiewany (perkusista!). Ogromna różnorodność płyty to także atut nie do przecenienia – jest się przy czym wprowadzić w stan nieważkości, potem pijacko pogibać, poszaleć też można (i nawet w wersji „bezpromilowej”), a i przypuszczam, że podkład pod wypad na bagna z obrzynem i widłami też się tutaj znajdzie. Najważniejsze, że cały czas ma się z The Hunter taką prostą, chłopską, pierońską radochę. Jedyny minus ma związek ilością i długością kawałków, bo przy 3-4 minutowych songach trochę trudno sobie odpłynąć, choćby się nawet bardzo chciało. Sprawę nieco ratuje „The Sparrow”, ale i on jest za krótki do takich transcendentnych wojaży. Muzycy poszli w inną stronę – zamiast odlotów, instrumentalnych pejzaży i błądzenia w nieznanym, postawili na bezpośrednie, chwytliwe refreny, które każdy słuchacz będzie chciał zaśpiewać – nie zważając na to, czy śpiewać potrafi, czy też nie. W ten sposób na koncertach większość wokalnej roboty odwali publika, co dla składu Mastodon powinno być zbawienne, bo o takie głosy (a dotyczy to szczególnie perkusisty) należy wyjątkowo dbać. Na koniec wymienię tylko garść utworów-rekomendacji, które najmocniej cisnęły mną o glebę. Są to: „Curl Of The Burl” (oooooołołoooł oooooołołoooł, madafaka, kurwa mać!), „All The Heavy Lifting”, „Thickening”, „Creature Lives”, „Bedazzled Fingernails”… Po ich wysłuchaniu naprawdę nie trzeba się długo zastanawiać nad wizytą w sklepie. I nic nie szkodzi, że już tylko jedną nogą stoją w dziale z metalem.


ocena: 9/10
demo
oficjalna strona: www.mastodonrocks.com

inne płyty tego wykonawcy:






Udostępnij:

29 września 2010

The Dillinger Escape Plan – Ire Works [2007]

The Dillinger Escape Plan - Ire Works recenzja okładka review coverBardzo ciekawie miksowały się moje odczucia względem Ire Works podczas pierwszego odsłuchu zaraz po premierze płytki – na zmianę pojawiały się refleksje, że „to już było”, które po chwili ustępowały miejsca „a to coś nowego”. Czyżby więc The Dillinger Escape Plan zaczęli zjadać swój ogon? Nic podobnego! To po prostu wypracowany i szybko rozpoznawalny styl Amerykanów. Powtarzają się tylko w jednym – ich krążki za każdym razem powalają. Nie inaczej jest z tym albumem – utwory skrzą się od połączenia skrajnie różnych pomysłów, są wyładowane sprzecznymi emocjami i dalekie od banału. Podobnie jak na „Miss Machine”, tak i tym razem obok fragmentów ziejących brutalnością zafundowano trochę odjazdów w kierunku muzyki stosunkowo łagodnej. Wszystkie te elementy są jednak tak wymieszane, że nie jestem w stanie nawet w przybliżeniu powiedzieć jakie są proporcje. Cokolwiek by muzycy nie wyczyniali, brzmi to świeżo i cholernie atrakcyjnie. Z wyłapanych nowinek najbardziej do gustu przypadło mi pianino, które w kilku kawałkach odgrywa dość znaczącą rolę, a najlepiej wypada w jazzowym „Mouth Of Ghosts”. The Dillinger Escape Plan ponownie stworzyli materiał arcyciekawy, wielowątkowy i nieszablonowy, w który każdy miłośnik ambitnej muzy powinien się zaopatrzyć. Pozostaje się tylko cieszyć, że takie granie przynosi zespołowi jakiś sukces komercyjny, zdecydowanie im się to należy. Zatem jeśli The Dillinger Escape Plan są w stanie skretyniałych rodaków nawracać na porządną muzykę, to ja spokojnie mogę im życzyć milionowych nakładów, a za Ire Works postawić co następuje…


ocena: 10/10
demo
oficjalna strona: www.dillingerescapeplan.org

inne płyty tego wykonawcy:




Udostępnij:

24 marca 2010

The Dillinger Escape Plan – Miss Machine [2004]

The Dillinger Escape Plan - Miss Machine recenzja okładka review coverAmerykańscy popaprańcy przy pierwszym — dodam, że szybkim — kontakcie z Miss Machine niczym specjalnym mnie nie zaskoczyli. Dopiero spokojne przebrnięcie przez całość uświadomiło mi fakt, że oto obcuję z wyjątkową płytą. Muzykę na tym albumie określiłbym nieco dziwnym mianem „free-grind”. Wprawdzie bazą wyjściową jest (choć w sumie cholera wie, co im w tych krótkowłosych łbach siedzi) właśnie grindowy łomot, to fragmentów, gdzie mamy do czynienia z sieką stricte grindowej proweniencji nie ma aż tylu, ilu można by się spodziewać. Upraszczając: nie napierdalają non stop, choć z boku tak to może wyglądać. Dostajemy za to elementy niemal żywcem wyjęte z produkcji hard core, przebojowego rocka, jazzu, czy też… hmm… lajtowej alternatywy (?!), które sprawnie wpleciono w konkretnie popieprzoną, połamaną całość. The Dillinger Escape Plan to zespół świetnych instrumentalistów, którzy w żaden sposób nie mają zamiaru się ograniczać i znakomicie odnajdują się w każdym granym przez siebie gatunku. Wyobraźcie sobie mix Cephalic Carnage i Muse – efekt takiej fuzji musi poniewierać i tak też jest w istocie. Do tego jak się ma takiego wokalistę, jakim jest Greg Puciato, to można spokojnie brać się prawie za wszystko. Nie ukrywam, że jego partie robią spore wrażenie; poniekąd kontynuuje on robotę swego poprzednika, ale dodaje też sporo nowego, szczególnie jeśli chodzi o czyste wokale, które wychodzą mu kapitalnie. W takim „Setting Fire To Sleeping Giants” wrzeszczy jak pojebany, by po chwili przejść niemal do szeptu, później znów wrzeszczy, a w następującym dalej refrenie (zajebiście chwytliwym!) śpiewa tak, że niejedna tipsomaniaczka zmoczyłaby wyszywane cekinami stringi. „Unretrofied” to z kolei pewniak na hit radiowy (znowu świetny refren), a nawet telewizyjny, bo chłopaki postarali się o klawy teledysk. Te dwa spokojniejsze i sprawiające wrażenie prostszych kawałki nie powinny jednak nikogo zmylić, bo grania brutalnego jest tu naprawdę dużo, a przy tym jest ono nieszablonowe i powykręcane jak wizje Salvadora Dali. Czy muszę dodawać, że album jest wzorowo wyprodukowany i brzmi wspaniale, niezależnie od tego, co The Dillinger Escape Plan grają w danej chwili? Miss Machine to znakomita propozycja dla ludzi lubiących ostre i inteligentne mieszanie w muzyce, ortodoksom za nic w świecie nie wejdzie. W moim mniemaniu jest to jedna z najjaśniejszych perełek 2004 roku.


ocena: 10/10
demo
oficjalna strona: www.dillingerescapeplan.org

inne płyty tego wykonawcy:




Udostępnij: