W Listenable Records swego czasu mieli niezłego nosa do młodych i utalentowanych grup, które pod jej skrzydłami całkiem ładnie się rozwijały. Wszystko oczywiście do czasu, bo gdy taka młoda i utalentowana kapela zyskiwała na rozpoznawalności, szybko padała łupem którejś z dużo większych i bogatszych wytwórni. I w tym momencie zwykle zaczynał się dramat – zbyt długie umowy i coraz to gorsze płyty. Wydawać by się mogło, że Aborted byli zbyt undergroundowi, żeby tak po prostu dać się złamać kilku ojrasom więcej, ale jednak. Po przejściu do Century Media Belgowie zaliczyli zatrważający spadek formy.
Niedługo po świetnym „The Archaic Abattoir” kompletnie posypał się skład zespołu, na placu boju ostał się jeno Sven, więc do nagrań kolejnej płyty przystąpił z całą gromadką nowych kolegów (do zarejestrowania garów zatrudniono Davida z Psycroptic), a wokalnie w studiu wspomógł go nawet bóg z przeszłości – Jeff Walker. Przy tak drastycznych zmianach personalnych nie powinny dziwić zmiany w muzyce, a jednak Aborted zaskoczyli.
Slaughter & Apparatus: A Methodical Overture to materiał doskonale zagrany: precyzyjnie, z rozmachem i dbałością o szczegóły. Technika każdego z muzyków jest godna pozazdroszczenia, a swoboda, z jaką poruszają się w różnych stylistykach może robić wrażenie. Slaughter & Apparatus to także materiał naprawdę dobrze brzmiący. Tue Madsen zapewnił zespołowi nowoczesną, cyfrową i pozbawioną pierwiastka ludzkiego produkcję, która niekoniecznie musi się podobać, ale jakości odmówić jej nie sposób. No, wymieniłem wszystkie obiektywne zalety tego albumu. Wskazanie zalet subiektywnych jest już trudniejsze, bo nic konkretnego do głowy mi nie przychodzi.
Aborted nagrali płytę dla wszystkich i dla nikogo, bardzo przy tym uważając, żeby nowa wytwórnia była z nich zadowolona. Slaughter & Apparatus z jednej strony jaaakoś ogólnymi zarysami nawiązuje (albo udaje, że nawiązuje) do poprzedniego krążka, ale nie dorównuje mu poziomem kompozycji, wyrazistością czy pierdolnięciem. Z drugiej strony jest rozstrzelona w zbyt wielu kierunkach i nie powala spójnością. Belgowie aż na siłę chcieli być otwarci i nowocześni, ale przedobrzyli z różnorodnością nieprzystających do siebie elementów. Przynajmniej dla mnie mieszanie w jednym materiale wpływów melodyjnego death metalu (Soilwork), industrialnego death/thrash (Strapping Young Lad), groove/djentu (Meshuggah), klawiszowych plam, jakiegoś zasranego deathcore’a z popłuczynami po tym, co kiedyś grali, to już za wiele. Nic dziwnego, że cover Faith No More ginie w tym bałaganie.
Jak na album, który ma trafić do jak najszerszego grona miłośników ekstremy, Slaughter & Apparatus w niewielkim stopniu jest obliczony na fanów Aborted. Jak ktoś ma szczęście i szerokie horyzonty, to może wyłapie sobie z tego kilka fajnych fragmentów, ale jednak większość utworów pozostanie dla niego nieciekawa/niestrawna, tym bardziej, że nawet nie są podane w jakiś intrygujący sposób. Ja po paru latach wyrywkowego słuchania tej płyty potrafię wymienić tylko numer, który z początku najbardziej mnie odrzucał, czyli „Avenious” – radio-friendly i melodyjny do wyrzygania, co nie zmienia faktu, że właśnie on w głowie zostaje najdłużej. Z pozostałych kawałków nie pamiętam nic w 5 minut od odłożenia płyty na półkę.
Aborted dokonali tu małego (?) gwałtu na własnym stylu, a w zasadzie to rozmienili go na drobne i utytłali w jakimś nie do końca sprecyzowanym ciężkostrawnym badziewiu. Technika i realizacja to za mało, żeby uznać Slaughter & Apparatus coś więcej, niż tylko przyzwoity materiał.
ocena: 5/10
demo
oficjalna strona: www.goremageddon.be
inne płyty tego wykonawcy:
Brawo, brawo, brawo! Aborted po przekroczeniu bariery dziesięciu płyt studyjnych (i 25 lat grania – sam nie wiem, kiedy to upłynęło) wciąż nie tracą impetu i konsekwentnie napierdalają dalej, czego znakomitym potwierdzeniem jest spójność i wysoki poziom Maniacult. Jak należało się spodziewać, zespół nie wprowadził do swej twórczości żadnych istotnych zmian, które miałby w jakiś szczególny sposób odróżnić nowy krążek od poprzednich – to raczej kolejny kroczek do przodu, a zarazem logiczna kontynuacja i rozwinięcie „Terrorvision”. Jedyną godną odnotowania nowością jest liryczny koncept (odwołujący się do prozy H.P. Lovecrafta), który delikatnie wpłynął na kształt muzyki.
Pestifer to zespół, któremu zaraz po wydaniu debiutu przepowiadano karierę równie spektakularną jak ta, która stała się udziałem Obscura. Lata mijały i nic takiego nie nastąpiło, zaś zespół stopniowo schodził do coraz głębszego podziemia, kojarzony jedynie przez garstkę fanów. W tym roku Belgowie dobili wreszcie do mitycznej trzeciej płyty, jednak nie należy mieć jakichkolwiek złudzeń, że za jej sprawą dokona się przełom i świat padnie do ich stóp – i nie ma to nic wspólnego z muzyką. Przy absurdalnym limicie na poziomie 500 sztuk nie zawojują nawet średniej wielkości popegeerowskiej wsi.
Aborted jaki jest, każdy widzi. Belgijskie komando od wydania 
To lubię. Młodzieńcy z belgijskiego Dehuman nie dość, że dokonali dużego postępu względem debiutanckiego „"Black Throne Of All Creation”, to jeszcze rozwinęli się w kierunku, który mnie osobiście bardzo rajcuje. Chłopaki zaliczyli przy tym podobny przeskok jakościowy co zbliżony stażem szwajcarski Defaced – z zespołu niby solidnego, acz nieskładnego i raczej przeciętnego na pierwszej płycie awansowali na porządnego dopierdalatora na krążku numer dwa. Przepis na sukces, artystyczny, w obu przypadkach wyglądał tak samo: skonkretyzować styl, pozbyć się zapchajdziur i uwypuklić główne atuty. Dehuman postawili na konkretne riffy, bardzo zwartą perkusję i wspaniały klasyczny wokal. Nie bez znaczenia jest czystość gatunkowa Graveyard Of Eden – tradycyjny death metal w amerykańsko-europejskim stylu, bez zbędnych dupereli i ciśnienia na awangardę. O ile na debiucie było dużo przeróżnych wpływów i zapożyczeń (nie zawsze spójnych), tak na Graveyard Of Eden mamy już do czynienia z udaną syntezą Pestilence (
Jak by Xtreem Music nie czarowali rzeczywistości pięknymi sloganami, Fractured Insanity w najlepszym wypadku jestem w stanie określić jedynie jako drugoligowego średniaka. To tak globalnie i tylko ode mnie, bo w swojej ojczyźnie robią ponoć za przedstawicieli ścisłej czołówki. Problem w tym, że nikt normalny nie jedzie wyłącznie na belgijskim death metalu, więc niemożebnie rozdmuchany lokalny status kapeli należy włożyć między półdupki i przypatrzeć się im z oddali – a dystans im nie służy. Choć to może krzywdzące, od nich dosłownie zalatuje drugą ligą, trzymającą się kupy, solidną i dość profesjonalną, ale ciągle drugą. Grać potrafią, momentami nawet nieźle im to wychodzi, mają rozeznanie w arkanach death metalowej sztuki, ale jako całości Mass Awakeless brakuje jakiegoś haczyka, dzięki któremu chciałoby się do tej płyty wrócić. Naprawdę trudno doszukać się w ich twórczości jakichkolwiek charakterystycznych elementów, czegoś wciągającego czy niepospolitego. Na potwierdzenie tezy o nierozpoznawalności Fractured Insanity mam dwa dowody dużego kalibru. Pierwszy: najbardziej wpada w ucho i robi najlepsze wrażenie instrumentalny „Breed Of Nothingless” zagrany na… klawiszach. Drugi, hardkorowy: już w trakcie pierwszego utworu (zlepionego z intrem) można zapomnieć, co to za zespół wrzuciło się do odtwarzacza… Czasy mamy wymagające, toteż szybkie tempa, przyzwoita brutalność, dobre (ale najbardziej typowe z typowych) brzmienie z Hertza i instrumentalna sprawność, to trochę za mało, żeby wzbudzić zachwyt u słuchaczy, którzy mają więcej niż trzy płyty na półce. Mniej wybredni mogą się jednak na Mass Awakeless skusić.
O to właśnie mi chodziło! Aborted może i powoli, ale jednak idzie we właściwym kierunku, czyli ku efektownemu technicznemu napieprzaniu, jakim kiedyś wgniatali w ziemię. Do
Jupi! No, pół-jupi, żeby być precyzyjnym. Po kilku zdecydowanie chudych latach błądzenia po omacku w nieznanym, Aborted powrócił do grona zespołów słuchalnych. Przyznaję to z pewnym zaskoczeniem, bo byłem już skłonny postawić na Belgach krzyżyk (zresztą zasłużony), a tu nagle stanęli na nogi i prą przed siebie niczym zombiaki, które zgodnie z duchem czasów straszą z okładki. Natomiast z krążka straszy… niiic. Na Global Flatline niestety nie znajdujemy nawiązań do szaleńczych klimatów
Po znakomitym
Już przy okazji płyty „Engineering The Dead” — nota bene w prasie każdorazowo objeżdżanej — wszędzie zamiast „Belgowie z Aborted”, czytałem: „Bogowie z Abotred”… No i miałem, kurwa mać!, rację, bo to był pieprzony OMEN! A jeśli jeszcze ktoś będzie śmiał wątpić w wartość tej płyty to… mam go głęboko w dupie, bo z takimi typami w ogóle nie ma sensu się zadawać! Oczekiwałem po tym albumie porządnej napierduchy, a spotkał mnie maksymalny, soczysty i nader krwawy napierdol. Goremageddon to odegrany z chirurgiczną precyzją (to akurat nie powinno specjalnie zaskakiwać – wystarczy rzut okiem na teledysk) kurewsko szybki i brutalny gore death/grind z wpływami perełek w postaci
Belgijska scena metalowa nie należy do jakoś specjalnie zasłużonych. Niemniej jednak zdarzają się tam projekty naprawdę warte uwagi. Tak jest właśnie z Fleshmould. Ta, powstała w 1999 roku, kapelka to bardzo dobry przykład tego, że można grać techniczny death metal, a jednocześnie nie popadać w jakieś niepotrzebne ultra-techniczne łomoty. W przypadku opisywanego dziś The Lazarus Breed nie ma mowy o zbędnych ekwilibrystykach na gryfie, ani o próbach bicia rekordu szybkości i popierdolenia na garach. Basista jakoś też nie używa 12-strunowca, bo i po co? Jest za to coś, czego brakuje tym wszystkim kapelom, które uważają, że jak wiedzą jak obsłużyć sprzęt, to od razu z nich wielcy muzycy – a mianowicie dobrych pomysłów na granie. Muzyka Belgów nie jest ani specjalnie odkrywcza, ani jakoś nad wyrost oryginalna, a jednak słuchanie kolejnych kawałków idzie całkiem sprawnie. Choć tak na prawdę mogliby album skrócić o kilka dobrych minut, a wtedy byłoby po prostu rewelacyjnie. Generalnie jednak, kompozycje są dobrze przemyślane – akcenty padają w odpowiednich miejscach, melodie nadają się do machania łbem, solóweczki są całkiem zgrabne, a niektóre riffy mają po prostu mocarne. Byłbym zapomniał dodać, że do tego technicznego kociołka udało się dodać kilka eleganckich zwolnień i progowych zagryweczek. Zaskoczeniem jest też „Eternal Shifting Portals”, który zaczyna się bardzo spokojnie, balladowo bez mała. No czegóż chcieć więcej? Moi prywatni faworyci to: „Argus” (niezły refrenik i behemothowawe melodie, poważnie), „Apocalyptus Rexx” (solidne riffowanie i powalający motyw kończący) oraz „Structures In Decline” (ogólnie praca gitar i fajniusie grindowe patenty). Patrząc na album całościowo nie można nie odnieść wrażenia, że czasami niepotrzebnie wydłużają utwór. I to jest właśnie to, o czym wcześniej wspomniałem – kilka minut mniej i byłoby luks. A tak jest „tylko” bardzo dobrze, tak na 4+.


