8 grudnia 2025

Beheaded – Għadam [2025]

Beheaded – Għadam [2025] recenzja reviewNie sądziłem, że po średnim jak na Beheaded „Only Death Can Save You” zespół będzie w stanie mnie jeszcze czymś zaskoczyć, aż pojawiły się pierwsze informacje o jego następcy: teksty po maltańsku, folkowo-horrorowe inspiracje, hołd dla lokalnego dziedzictwa kulturowego… ohoho, ambitnie… to się nie może dobrze skończyć. A tu proszę – nie odchodząc zbyt drastycznie od charakterystycznego dla siebie stylu, grupa wpuściła do muzyki trochę świeżego powietrza, uczyniła ją nieco bardziej uniwersalną i mniej przewidywalną.

Na Għadam zespół rozszerzył repertuar typowych dla siebie środków o kilka dość nieoczywistych rozwiązań (klawisze, akustyki, marszowe rytmy, czyste wokale) i wpływów (m.in. Ulcerate, Mithras, Hath czy God Dethroned) oraz większy nacisk położył na klimat i posępne melodie niż na jakąś nadzwyczajną brutalność czy techniczne wygibasy, z którymi przez lata był kojarzony. Na płycie dominuje nienagannie zagrany i soczyście brzmiący (to akurat duża poprawa w stosunku do poprzednika) deathmetalowy wygar, który muzycy Beheaded umiejętnie zdynamizowali częściej niż zwykle pojawiającymi się zwolnieniami i spokojniejszymi partiami instrumentalnymi. Niby to nic wielkiego, ale dzięki temu utwory zyskały na wyrazistości (wybija się zwłaszcza tytułowy!), a całość – na spójności. Jednocześnie trudno oprzeć się wrażeniu, że tym razem zespół podporządkował muzykę konceptowi zawartemu w tekstach i to do nich dopasowywał niezbędne dźwięki. Na specjalną wzmiankę zasłużył Frank Calleja, bo aż takiego urozmaicenia w jego partiach nie było nigdy dotąd: klasyczne ryki, szepty, chórki, a nawet natchnione zaśpiewy a’la Vincent w Vltimas – a to wszystko w specyficznym języku Mordoru.

Na Għadam trafiło sporo rzeczy, co do których miałem obiekcje już na wysokości zapowiedzi i które mogłyby pogrążyć ten materiał, gdyby nie potraktowano ich z należytą uwagą. Tu właśnie wyszło doświadczenie i dojrzałość kompozytorska Beheaded – ta świadomość, że i owszem, warto eksperymentować, ale trzeba się przy tym pilnować, żeby obcymi elementami nie wypaczyć rdzenia muzyki. W przypadku tej płyty wszystkie nowości, nawet jeśli pojawiły się tylko jednorazowo, gładko stopiły się z firmowym death metalem grupy, więc nie ma mowy o wysilonych hybrydach czy utracie tożsamości.

Siódmą płytą Beheaded udowodnili, że po wielu latach na scenie, paru korektach stylu i mini kryzysie wciąż mają coś ciekawego do przekazania w swojej niszy, a przy okazji, że potrafią się wyróżnić na tle innych kapel bez uciekania się do tanich zagrywek.


ocena: 8/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/BeheadedMT

inne płyty tego wykonawcy:




Udostępnij:

2 grudnia 2025

Igorrr – Amen [2025]

Igorrr - Amen recenzja reviewZ roku na rok coraz mniej jest kapel, na których nowe płyty czeka się ze szczególnym napięciem, a nawet jeśli już któraś rozbudzi nadzieje na coś naprawdę spektakularnego, rozczarowuje w momencie premiery. Igorrr jest tu chlubnym wyjątkiem, bo nie dość, że od momentu przedzierzgnięcia się z solowego projektu w zespół z krwi i kości regularnie podnosi i tak już wysoki poziom muzyki, to jeszcze za każdym razem potrafi zaskoczyć czymś zupełnie niespodziewanym. Amen jest tego doskonałym potwierdzeniem, chociaż pewne obawy mogły budzić zmiany w składzie, zwłaszcza te dotyczące wokalistów. Jak się okazało – niesłusznie; odświeżona ekipa zaprezentowała się na Amen z jak najlepszej strony.

Gautier Serre przygotował trzy kwadranse szalenie urozmaiconej i pozbawionej jakichkolwiek ograniczeń muzyki, w której roi się od kontrastów, nieoczywistych wpływów, odważnych pomysłów i absurdalnych na pozór rozwiązań. Sama różnorodność klimatów przyprawia o zawrót głowy. Lider Igorrr ponownie zestawił ze sobą elementy, które w teorii nijak nie powinny do siebie pasować, a które na Amen z jakiegoś powodu nabierają sensu, w związku z czym między „Blastbeat Falafel”, „ADHD”, „Infestis” czy „Ancient Sun” nie ma żadnych zgrzytów. Ta zabawa gatunkami i konwencjami budzi podziw, bo cały materiał sprawia mnóstwo frajdy i z przyjemnością się do niego wraca, nie jest zaś tylko sztuką dla sztuki czy rezultatem eksperymentatorstwa na siłę. Co istotne, Gautier nieco inaczej rozłożył akcenty i odczuwalnie większy nacisk położył na walory koncertowe nowych utworów, toteż większość z nich powinna się świetnie sprawdzać na żywo.

Awangardowy duet Le Prunenec-Lunoir, który zachwycał fanów Igorrr przez kilkanaście lat, niedługo po wydaniu „Spirituality And Distortion” został wymieniony na inny, znacznie bardziej przyziemny, Alexandre-Le Bail, co natychmiast odbiło się na brzmieniu zespołu. O ile znany ze Svart Crown JB wszedł do składu bez kompleksów, za to z doświadczeniem i odpowiednią sceniczną charyzmą, tak Marthe wydawała się pomyłką w procesie rekrutacji: zagubiona i niepewna. Z czasem nowa wokalistka zrobiła postępy i nieco się rozkręciła, choć nie na tyle, żeby choćby zbliżyć się do poziomu Laure – to absolutnie nie ta skala talentu (i chyba wrażliwości). Trzeba jej natomiast oddać, że w materiale skrojonym stricte pod jej umiejętności spisała się naprawdę dobrze: lekko i naturalnie; wisienką na torcie są pojawiające się w paru utworach (m.in. w „Daemoni”) nawiedzone partie.

Jako że na Amen nie mam za bardzo do czego się przyczepić — bo jak się nietrudno domyśleć, również produkcja płyty jest dopieszczona do najmniejszego detalu — zwrócę uwagę na dwie rzeczy, których, w imię zachłanności, życzyłbym sobie więcej. Po pierwsze: głupawe elementy (w tym także pochodzenia zwierzęcego), które w jednej sekundzie potrafią zmienić nastrój utworu albo wywołać napad śmiechu. Po drugie: barok. Rozumiem, że ograniczenie takich wpływów akurat może być podyktowane możliwościami wokalistów (JB potrafi tylko drzeć japę), ale np. klawesyn tu i ówdzie by nie zaszkodził.

Amen jest tak inny od „Spirituality And Distortion”, że nawet nie podejmuję się oceny, czy jest od niego lepszy, czy gorszy. To zresztą bez znaczenia, bo jedno jest pewne – Igorrr ponownie nie zawiódł. Gautier skomponował kapitalny, a przy tym dość mroczny materiał, który każdego miłośnika ambitnych dźwięków na długie godziny przykuje do głośników.


ocena: 9/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/IgorrrBarrroque










Udostępnij:

19 listopada 2025

Hate – Bellum Regiis [2025]

Hate - Bellum Regiis recenzja reviewPrzez długi czas byłem na diecie pisowskiej i często-gęsto karmiłem się Nienawiścią, aż na wysokości „Tremendum” nastąpił przesyt i mi się ulało. Tych ciągłych powtórzeń to już nawet dla mnie było za dużo, potrzebny był detoks, więc późniejsze kontakty z Hate, nie licząc staroci, sprowadziłem do epizodów, z których jednak jasno wynikało, że żadna rewolucja mi nie umyka. Gdybym odpuścił Bellum Regiis, też wiele bym nie stracił – ten album nie wnosi do dorobku zespołu praktycznie niczego poza kolejnym numerem katalogowym.

Nie przeczę, że dla kogoś, kto z Hate nie miał nigdy styczności albo ma ją raz na (evil) dekadę (of hate), Bellum Regiis może być nie lada kąskiem. Poziom muzyki, wykonania i oprawy jest naprawdę wysoki i nie budzi najmniejszych wątpliwości, że to robota fachowców, którzy już dawno temu nauczyli się grać, doskonale wiedzą, do czego dążą i jakimi środkami to osiągnąć. W zawiązku z tym każdy z utworów jest dobrze przemyślany (wykalkulowany?) i precyzyjnie skonstruowany z dużą dbałością o aranżacyjne szczegóły i spinający całość klimat. Tu nie ma miejsca na taniochę, przypadek czy elementy w jakikolwiek sposób zaburzające przyjętą konwencję.

Trochę inaczej Bellum Regiis wygląda z perspektywy kogoś, kto śledzi poczynania Hate od ponad ćwierć wieku, a płyt zespołu ma na półce kilkanaście. To dobry, ładnie wyprodukowany (mix i mastering robiono w Szwecji) materiał, którego wiele aspektów można pochwalić/docenić, aaale ze względu na wszechobecne schematy jest dość drętwy (neutralny?) w odbiorze: niczym nie zaskakuje, niczym nie ekscytuje, ani też nie zapada wyjątkowo w pamięć. Warszawiacy szlifują ten styl od „Erebos” i siłą rzeczy doszli w nim do jakiejś perfekcji, tyle że po drodze wytracili spontan i wyzbyli się zadziorności charakterystycznej dla wczesnych nagrań. Na tym problemy Bellum Regiis niestety się nie kończą.

Poprzedni krążek był dość kompaktowy, w dodatku w paru miejscach pojawił się na nim powiew czegoś świeżego, w czym upatrywałem zapowiedzi głębszych zmian. Naiwny ja! Bellum Regiis to powrót typowej dla Hate stylistyki, a co za tym idzie – przydługich utworów z całą masą zbędnych powtórzeń. W każdym kawałku pojawia się jakiś naprawdę zabójczy motyw, który aż się prosi o uwypuklenie, o rozwinięcie, jednak zwykle jest skutecznie obudowany i wytłumiony mielonymi po wielokroć zagrywkami z najbardziej bazowego repertuaru zespołu. Zamiast zestawu wyrazistych numerów o wysokim współczynniku zajebistości dostajemy nieco jednowymiarowy monolit, z którego trudno wyodrębnić ewidentne hajlajty.

Dla mnie Bellum Regiis to całkiem udana płyta, ale raczej z tych do postawienia na półce w ramach uzupełnienia kolekcji niż do namiętnego słuchania w każdej wolnej chwili. Na pewno jeszcze nie raz dostanie swoją szansę, jednak miejsca na hejtowym podium jej nie wróżę.


ocena: 7/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/HATEOFFICIAL

inne płyty tego wykonawcy:




Udostępnij:

11 listopada 2025

Ominous Ruin – Requiem [2025]

Ominous Ruin - Requiem recenzja reviewOminous Ruin zadebiutowali w nimbie „nowej nadziei technicznego death metalu” i chociaż było w tym duuużo przesady, krążek „Amidst Voices That Echo In Stone” zasłużył sobie na ciepłe przyjęcie. I został ciepło przyjęty, jednak z jakichś względów po zespole szybko słuch zaginął, zaś pieniądze wydane na promocyjne banialuki poszły się jebać. Jak się okazało, Amerykanie wcale nie przepadli na amen, nie wrócili też do macierzystych kapel, tylko bez szumu przygotowali materiał na drugi krążek oraz przeprowadzili jedną dość istotną/kontrowersyjną zmianę w składzie.

Wydany po czteroletniej przerwie Requiem z jednej strony potwierdza niemały potencjał zespołu, a z drugiej nie robi aż tak dobrego wrażenia jak debiut. Przyczyn tego stanu rzeczy jest kilka, a najbardziej istotne wydaje mi się to, że muzycy Ominous Ruin trochę się zamotali kompozytorsko, mimo iż w podejściu do grania tak naprawdę zbyt wiele nie zmienili. I tak np. kombinują tam, gdzie w ogóle nie ma takiej potrzeby (co się tyczy w zasadzie wszystkich akustycznych i progresywnych wstawek), zaś do fragmentów, które aż proszą się o jakieś przełamanie i większe urozmaicenie, podchodzą zachowawczo i bez inwencji (jak w stanowczo przeciągniętym „Architect Of Undoing”).

Mnie Requiem wchodzi najlepiej, kiedy grupa trzyma się typowego kalifornijskiego technicznego death metalu charakterystycznego dla Deeds Of Flesh, Inanimate Existence czy Arkaik, jak to ma miejsce w „Staring Into The Abysm”, „Divergent Anomaly” i kawałku tytułowym. O oryginalności i wyrazistości można wtedy zapomnieć, ale przynajmniej wszystkie elementy tej muzyki znajdują się na właściwych miejscach, dynamika jest odpowiednia, a poziom brutalności i efekciarstwa w sam raz. Ta formuła sprawdziła się dobrze na „Amidst Voices That Echo In Stone”, więc nie rozumiem, dlaczego Amerykanie akurat teraz postanowili przy niej dłubać. Czyżby na siłę chcieli pokazać, że się rozwijają? Ojjj, nie tędy droga…

Przy okazji debiutu muzycy Ominous Ruin na każdym kroku podkreślali, jakim to wyjątkowym wokalem dysponuje Adam Rosado, ale odbiorcy, w tym ja, chyba nie do końca poznali się na jego talencie. Po czasie, czyli po konfrontacji z jego następczynią, jestem skłonny przyznać, że koleś naprawdę dawał radę. Niejaka Crystal Rose do tej roboty się nie nadaje – raz, że jej popisy są dość bełkotliwe, dwa, że zdradza irytujące deathcore’owe ciągoty, a trzy, że w tak złożonej muzyce zwyczajnie nie wyrabia. Parytetom w technicznym death metalu mówię stanowcze: nie!

Requiem to niezły krążek w swojej kategorii, jednak na pewno nie na miarę oczekiwań, jakie rozbudził „Amidst Voices That Echo In Stone”. W związku z tym obstawiam, że szybko przepadnie pośród dziesiątek podobnych płyt, a i sam zespół może mieć problem z utrzymaniem się na powierzchni.


ocena: 7/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/OminousRuin

inne płyty tego wykonawcy:




Udostępnij:

3 listopada 2025

Sadist – Something To Pierce [2025]

Sadist - Something To Pierce recenzja reviewSadist ma swój rozpoznawalny styl, który w pewnych okresach zachwycał fanów, zaś wszelkie odstępstwa od niego były przyjmowane hmm… w najlepszym razie bez entuzjazmu. Nie powstrzymało to jednak zespołu przed zapuszczaniem się w grząskie rejony, co dawało oczywiste rezultaty. Koniec końców muzycy najwyraźniej zrozumieli, w czym są mistrzami (czytaj: są akceptowani) i od jakiegoś czasu grają to, co trzeba, czy tego chcą, czy nie. W związku z tym Something To Pierce jest bezpiecznie sadistowy i zupełnie niczym nie zaskakuje, więc nie ma obaw, że takim materiałem Włosi komuś się narażą. Wiadomo, do topowych pozycji z dyskografii sporo mu brakuje, ale z tymi słabszymi nie ma nic wspólnego.

Dziesiąty album Sadist nie jest tak bardzo obciążony dużymi nazwiskami, jak to było w przypadku „Firescorched”, toteż i wymagania w stosunku do niego były automatycznie mniejsze. No i co? Nowa, dość anonimowa sekcja rytmiczna (obaj z Fate Unburied) stanęła na wysokości zadania i bez zarzutu wywiązała się z powierzonych obowiązków. Ba! Wydaje się, że chłopaki dali od siebie nawet więcej niż ich sławni poprzednicy, co słychać szczególnie w gęściej zaaranżowanych partiach perkusji (rytmy są ciekawsze, a blasty występują w większości kawałków) oraz finezyjnie powplatanych tu i ówdzie basowych solówkach – właśnie czegoś takiego oczekiwałem po Thesselingu i Goulonie.

Pod względem ogólnego pomysłu Something To Pierce nie odbiega od „Firescorched”, a co za tym idzie – sprowadza się przede wszystkim do kolażu znanych, lubianych i przestarzałych (klawisze…) patentów z mniej lub bardziej odległej przeszłości zespołu. Nie ma w tym nic odkrywczego ani wyjątkowo ambitnego, ale wysoki poziom instrumentalistów i spójność materiału sprawiają, że słucha się tego całkiem nieźle, chyba nawet lepiej niż poprzednika. Nie ma przestojów, dynamika jest w porządku, a melodie nieprzesłodzone. Hitów z tego raczej nie będzie, ale jako wypełniacze setu utwory z Something To Pierce powinny się sprawdzić nie najgorzej, zwłaszcza te doprawione blastami (choćby numer tytułowy albo „One Shot Closer”) albo z mocniej zaakcentowanym groove („The Best Part Is The Brain”). Dołuje tylko straszliwie mdły instrumental na zakończenie podstawowej wersji płyty – ani on klimatyczny, ani wirtuozerski, ot pitolenie bez konkretnego celu.

Produkcja Something To Pierce, choć lepsza od tej z „Firescorched”, jak dla mnie wciąż jest daleka od idealnej dla Sadist; brakuje mi mięcha w gitarach i tej zajebistej masywności znanej m.in. z „Season In Silence”. Z drugiej strony selektywność brzmienia budzi uznanie, co się tyczy nade wszystko bardzo wyraźnie pracującego basu.

Nie mam wątpliwości, że Sadist od poprzedniej płyty uskutecznia plan wydawniczo-emerytalny i kolejne płyty, o ile takowe powstaną, będą utrzymane w podobnym klimacie i na podobnym poziomie. Something To Pierce to dobry materiał, jednak traktuję go raczej jako pretekst do jeżdżenia w trasy niż sztukę, przez którą zespół chce coś głębszego przekazać.


ocena: 7/10
demo
oficjalna strona: www.sadist.it

inne płyty tego wykonawcy:


Udostępnij:

26 października 2025

Betrayer – Calamity [1994]

Betrayer - Calamity recenzja reviewMamy przynajmniej kilka kapel z przełomu lat 80. i 90., które dorobiły się u nas kultowego statusu i których nagrania do dziś są wspominane z łezką w oku. Wśród tych nazw często wymienia się również Betrayer, choć w mojej ocenie – zdecydowanie na wyrost. Zespół zaczynał przygodę z metalem w 1989 od thrash’u, a już dwa lata później, po obowiązkowej radykalizacji muzycznej, wydał demówkę „Necronomical Exmortis”, dzięki której wyrósł na nadzieję polskiej sceny death. Jednak pomimo dużego ciśnienia ze strony fanów na swój debiut kazał czekać aż do 1994, kiedy nakładem Morbid Noizz ukazał się krążek Calamity.

Pierwszy album Betrayer to niewiele ponad pół godziny sprawnie zagranego, acz pozbawionego jakichkolwiek fajerwerków death metalu mocno osadzonego w tradycji Morbid Aangel oraz w mniejszym stopniu Deicide. To w skrócie oznacza, że muzyka jest dość szybka, agresywna i diabelska, ale także przewidywalna i niezbyt odkrywcza. Poza oczywistym barkiem oryginalności sporym problemem Calamity wydaje mi się jego zapóźnienie w stosunku do tego, co już robiły inne kapele, zwłaszcza na zachodzie. W związku z tym materiał nie zaskakuje ani nie robi większego wrażenia, bo składa się z samych znanych-osłuchanych patentów, w dodatku podanych w przeciętnej oprawie i okraszonych z lekka nieskoordynowanymi albo zaaranżowanymi bez pomysłu wokalami.

Nie trzeba się zbyt intensywnie wsłuchiwać w Calamity, żeby wyłapać, że Betrayer najlepiej odnajduje się w graniu szybkim i bezpośrednim, kiedy perkman napieprza (dla niego szczególne słowa uznania), a riffy śmigają naprawdę gęsto. Już pal licho te zbyt jednoznaczne zapożyczenia, słucha się tego dobrze i z zainteresowaniem. Niestety, zespołowi zbyt często zdarza się zwalniać albo kombinować ponad swoje możliwości, czego efekty są opłakane – od razu robi się drętwo, a całość zamula. Już nieznaczne zmniejszenie tempa — jak w „Down With Gods” czy „Wrathday” — sprawia, że numer wytraca moc, zamiast zyskiwać na dynamice. Osobliwym przypadkiem jest natomiast „Before Long You Will Die” – nie wiem, czy należy go traktować jak normalny numer, czy jak eksperyment pod Meathook Seed, ale to nieważne, bo niezależnie od interpretacji jest koszmarnie nieudany, a rozciągnięcie go do 4 minut było grubą przesadą.

Jak łatwo wywnioskować z powyższego tekstu, Calamity mnie niespecjalnie rusza, a za klasyk (naciągany) mogę go uznać co najwyżej z racji metryki, bo nawet nie przez sentyment. Z entuzjastami Betrayer zgadzam się tylko w jednym: materiał z „Necronomical Exmortis” jest lepszy i bardziej spójny od debiutu.


ocena: 5,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/BetrayerOfficialPL/

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

16 października 2025

Imperial Triumphant – Goldstar [2025]

Imperial Triumphant - Goldstar recenzja reviewPrzyznam szczerze, że umknął mi moment, kiedy Imperial Triumphant stał się dużym i rozpoznawalnym zespołem — przypuszczalnie miało to miejsce w momencie przejścia pod skrzydła Century Media — ale najważniejsze jest to, że wraz ze wzrostem popularności w twórczości Amerykanów nie pojawiły się żadne kompromisy. Muzyka tego specyficznego trio wciąż ewoluuje w nieprzewidywalnych kierunkach i nie przestaje zaskakiwać, a Goldstar jest tego najlepszym przykładem. To płyta, która z jednej strony logicznie uzupełnia i rozwija dyskografię grupy, a z drugiej znacząco odbiega od tego, co już znamy w jej wykonaniu.

To, co najbardziej uderza w konfrontacji z „Goldstar”, to absurdalna wręcz przystępność tego materiału w kontekście tego, jak pojebane dźwięki nań trafiły. Imperial Triumphant od zawsze słynęli z pokręconych patentów podanych w pokręcony sposób — wszak etykieta awangardy nie wzięła się z niczego — i Goldstar niczego w tym względzie nie zmienia, bo zespół robi młyn aż miło, swobodnie łącząc ze sobą rozmaite stylistyczne skrajności. Czymś zupełnie nowym jest natomiast to, że materiał jest wyjątkowo komunikatywny, przyjemny w odbiorze i wchodzi gładko już od pierwszego przesłuchania – jakoś tak podejrzanie łatwo się w nim połapać, zaś niektóre fragmenty (zwłaszcza „Hotel Sphinx” – toż to hit!) są po prostu… no… chwytliwe, a mimo to nie traci nic z ekstremalności.

Niski próg wejścia przy Goldstar po paru (a w zasadzie wszystkich) naprawdę wymagających krążkach trochę mnie zastanawia, bo muzycy Imperial Triumphant na etapie nagrań zapewniali, że właśnie składają do kupy swoje najbardziej złożone dzieło. Kto wie, może Amerykanie osiągnęli już taką dojrzałość kompozytorską, że nawet maksymalnie chaotyczne i odjechane pomysły potrafią zaaranżować w niemal piosenkowej formie – poszczególne utwory mają swoją osobowość, a jednak dobrze łączą się z pozostałymi i tworzą z nimi spójną (o dziwo!) całość. „Eye Of Mars” czy „Lexington Delirium” nie można pomylić z „Rot Moderne” albo „Industry Of Misery” – każdy ma do zaoferowania coś innego, choć spina je podobny klimat. Swoją drogą nie mogę oprzeć się wrażeniu, że Goldstar — świadomie lub nie — został podzielony za pomocą „NEWYORKCITY” i „Goldstar” na dwie części. Ta pierwsza jest bardziej lajtowa i więcej w niej formalnych nowości, natomiast druga jest bliższa rozbudowanym i przytłaczającym łamańcom, jakie Imperial Triumphant serwowali przez ostatnie lata.

Na podkreślaną już nie raz przystępność muzyki wpływa również bardzo czytelna produkcja, dzięki której do uszu słuchacza dociera więcej aranżacyjnych smaczków i detali, zwłaszcza tych pochodzenia niemetalowego. Zespół wespół z Colinem Marstonem wypracował brzmienie, które masywnością, ciężarem i przestrzennością wyróżnia Goldstar na tle poprzednich, zbyt cicho nagranych płyt, a jednocześnie ciągle jest charakterystyczne tylko dla Imperial Triumphant.

Amerykanie pozamiatali w swojej niszy! Nie pierwszy to już raz i oby nie ostatni, bo odważnej, ambitnej i perfekcyjnie zagranej muzyki nigdy zbyt wiele. Goldstar to doskonały materiał, szczególnie dla tych, którzy już kiedyś próbowali liznąć Imperial Triumphant, ale odbili się od szalonych wizji zespołu – tym razem mają szansę się wkręcić.


ocena: 9/10
demo
oficjalna strona: www.imperial-triumphant.com







Udostępnij:

6 października 2025

Putridity – Morbid Ataraxia [2025]

Putridity - Morbid Ataraxia recenzja reviewPutridity wizjonerami brutalnego death metalu nigdy nie byli i wydany po dziesięcioletniej przerwie Morbid Ataraxia niczego w tym temacie nie zmienia. I w sumie bardzo dobrze, bo przesadnie eksperymentujących i rozwijających się w dziwnych kierunkach kapel mamy obecnie stanowczo zbyt wiele. Włosi natomiast od początku grają swoje — bez kombinowania, unowocześniania na siłę czy sięgania po obce wpływy — i nawet nie próbują udawać, że mają jakiekolwiek ambicje, by wychodzić poza ramy tego stylu. W związku z tym ich czwarta płyta to produkt przeznaczony dla jasno określonego, a przy tym dość wąskiego grona odbiorców.

Wszelkie różnice między Morbid Ataraxia a poprzednimi krążkami — a nie ma ich oczywiście zbyt wiele — wynikają z tak prozaicznych kwestii jak upływający czas, sprzęt czy ludzie. For egzampel – ze składu, który nagrywał „Ignominious Atonement”, ostał się tylko założyciel Putridity, więc wraz z dokooptowaniem nowych muzyków siłą rzeczy coś tam delikatnie w wykonaniu się pozmieniało, ale nie na tyle, żeby zmienić charakter zespołu. Tu nadal chodzi o esencję brutalności, o intensywny, zagrany na maksymalnych obrotach wygrzew, w którym poszczególne instrumenty zlewają się w nieprzeniknioną ścianę dźwięku okraszoną dzikimi bulgotami. Nie ma znaczenia, czy leci „In Disgust They Shine”, „Molten Mirrors Of The Subjugated” czy „Overflowing Mortal Smell” – każdy numer ma miętosić tak samo, bo liczy się ogólne wrażenie, nie zaś indywidualne wyróżniki.

Czwarty album Włochów nie wnosi nic nowego do ich dotychczasowego dorobku, choć trzeba przyznać, że przy pierwszym odsłuchu rozbudza nadzieje na jakiś powiew świeżości i coś zaskakującego, bo wieńczy go aż 12-minutowy kawałek. No, no, taki kolos w wykonaniu Putridity – może być ciekawie, a już na pewno przytłaczająco. Skoro Deeds Of Flesh dali radę na „Reduced To Ashes”, to czemu nie oni? Ha! Ano dlatego, że to wykracza poza ambicje zespołu. „Immersed In The Spell Of Death” trwa tylko trzy i pół minuty, po których mamy przydługą ambientową przerwę przed niepotrzebnym coverem Enmity. Owszem, pod każdym względem wypada on lepiej od oryginału, no ale bądźmy szczerzy – poprzeczka nie była zawieszona zbyt wysoko.

Produkcja Morbid Ataraxia wydaje się mocniejsza i bardziej „natłuszczona” niż chociażby na „Ignominious Atonement”, ale to wciąż typowo podziemne — mimo iż uzyskane w profesjonalny sposób — brzmienie: szorstkie, surowe i utrzymane w niskich rejestrach – do takiej muzyki wręcz idealne. Samej płycie do ideału jednak trochę brakuje, choć tak naprawdę nie potrafię jednoznacznie stwierdzić, czego. Może zwyczajnie inne pozycje z dyskografii Putridity lubię bardziej? W każdym razie powrót zespołu oceniam pozytywnie.


ocena: 7,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/PUTRIDITY.OFFICIAL/

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:

Udostępnij:

26 września 2025

Nile – Black Seeds Of Vengeance [2000]

Nile - Black Seeds Of Vengeance recenzja reviewPo ogromnym i mimo wszystko dość niespodziewanym sukcesie debiutu muzycy Nile stanęli przed dylematem, co robić dalej. Najłatwiejszą, najkorzystniejszą i w sumie najbardziej oczekiwaną opcją było nagranie przez nich drugiej części „Amongst The Catacombs Of Nephren-Ka” – powtórzenie znanych patentów w nieco innych konfiguracjach, byle bez drastycznych zmian i przesadnej inwencji twórczej. Jedyny problem polegał na tym, że zespół dokonał przełomu w death metalu i znalazł się na ustach tysięcy fanów podejmując ryzyko i robiąc wiele rzeczy po swojemu, zaś nagłym zachowawczym dupowłastwem skazałby się tylko na pośmiewisko.

Pierwsze baaardzo gęste takty utworu tytułowego jednoznacznie dają do zrozumienia, że Nile nie poszli na łatwiznę i nawet nie próbowali sklonować debiutu. Black Seeds Of Vengeance, a owszem, rozwija charakterystyczny styl poprzednika — także w paru niekoniecznie oczywistych kierunkach — ale przy tym wynosi go na zupełnie nowy poziom i podbija jego pierwotną oryginalność. Dwójka jest materiałem znacznie szybszym, brutalniejszym, cięższym, bardziej technicznym i urozmaiconym oraz nowocześniej/odważniej zaaranżowanym. Od muzyki z tej płyty bije niesamowita świeżość, potęga i dostojeństwo rzadko kiedy spotykane w death metalu, a już zwłaszcza w takim, który w głównej mierze opiera się na bulgotach i graniu z prędkością światła.

Na „Amongst The Catacombs Of Nephren-Ka” muzycy Nile udowodnili, że bezbłędnie odnajdują się w zawiłościach gatunku, jednak wciąż można było o nich mówić tylko jako o utalentowanych i pojętnych uczniach Morbid Angel, Suffocation czy Cannibal Corpse. Na Black Seeds Of Vengeance Amerykanie zaprezentowali się już jako mistrzowie w swoim fachu, w dodatku tacy, którzy przesuwają granice ludzkich możliwości. Praca gitar na tej płycie to czyste szaleństwo daleko wykraczające poza to, co działo się na debiucie – tak pod względem szybkości, precyzji, jak i selektywności. Konstrukcja riffów, ich wyrazistość i sposób, w jaki się przenikają – to wszystko budzi uznanie i powoduje opad kopary przez cały czas trwania albumu, a już szczególnie w „The Black Flame”, „Defiling The Gates Of Ishtar”, „Nas Akhu Khan she en Asbiu” czy „Multitude Of Foes”. Jeszcze większe wrażenie robią partie perkusji (opracował je Pete Hammoura, a zarejestrował Derek Roddy znany wcześniej z Malevolent Creation i Divine Empire), bo to już jest, kurwa, kosmos i niewyczerpalne źródło kompleksów. W tamtym czasie Pete Sandoval uchodził za perkusyjnego boga, jednak nawet on nigdy nie nagrał czegoś aż tak gęstego, złożonego i dynamicznego.

Nile przy okazji udoskonalania stylu nie skupili się wyłącznie na death metalu, bo bardzo zyskała także „egipska” strona ich twórczości – przede wszystkim na spójności. Elementy etniczne zostały rozbudowane (a w przypadku tybetańskich mnichów – powtórzone), lepiej przemyślane i w ciekawszy sposób połączone z metalowym rdzeniem. Co więcej, sprawdzają się równie dobrze w towarzystwie zajebiście ekstremalnego grzania (fenomenalny „Masturbating The War God”), co totalnych dołów i ślimaczego tempa (monumentalny „To Dream Of Ur”), a to, jak mi się zdaje, świadczy o dojrzałości zespołu i jego bardziej wysublimowanym podejściu do kompozycji.

Po wydaniu „Amongst The Catacombs Of Nephren-Ka” wielu fanów oraz krytyków było przekonanych, że to było dzieło przypadku, jednorazowy wybryk, efekt nowości; że zespół drugi raz nie wzniesie się na taki poziom, o przeskoczeniu go nie wspominając. Do muzyków Nile te opinie nie dotarły albo zwyczajnie podtarli sobie nimi zady, bo za sprawą Black Seeds Of Vengeance zdystansowali wszystkie swoje poprzednie dokonania. I całą chmarę konkurencji.


ocena: 9/10
demo
oficjalna strona: www.nile-official.com

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

20 września 2025

Teitanblood – From The Visceral Abyss [2025]

Teitanblood - From The Visceral Abyss recenzja reviewSwego czasu byłem przekonany, że skoro Teitanblood nagrali już swoje opus magnum, to do kolejnych albumów będą podchodzili na luzie i bez ciśnienia – po prostu pewni siebie i jakości przygotowanego materiału. Rzeczywistość okazała się jednak inna i „The Baneful Choir”, jak na standardy Hiszpanów, był albumem bardzo średnim, żeby nie powiedzieć – rozczarowującym. Zespół najwyraźniej miał tego świadomość, więc majstrując przez kilka lat przy krążku numer cztery, poprawił (zbyt) liczne błędy poprzednika. Rezultat: Teitanblood znów jest taki, jaki najbardziej lubię, czyli przede wszystkim radykalny muzycznie.

From The Visceral Abyss to nie tylko udana rehabilitacja po nieco niemrawym poprzedniku, ale także dowód na to, że Hiszpanie dojrzeli/rozwinęli się kompozytorsko, a przy tym, że nie powiedzieli jeszcze ostatniego słowa i ciągle mają w zanadrzu sporo dewastujących pomysłów. W muzyce Teitanblood jak zawsze przenikają się elementy ekstremalnego death i black metalu (tylko od indywidualnych preferencji zależy, kto czego usłyszy więcej, ja stawiam na death), co samo w sobie jest gwarancją… niczego, bo gdy nie ma w tym odpowiedniego zaangażowania, rezultat może przypominać „The Baneful Choir”. Na szczęście tym razem kwartet z Madrytu (tfu! hehe…) należycie przyłożył się do grania, więc o poziom żywiołowości i pierdolnięcia nie trzeba się martwić – album jest naprawdę brutalny, gwałtowny i chaotyczny oraz, intencjonalnie czy nie, zaskakująco łatwy w odbiorze. To ostatnie wynika z paru chwytliwych riffów (zwłaszcza w „Strangling Visions” i utworze tytułowym) oraz całej masy nieoczywistych solówek (np. pierwsza z brzegu zalatuje typową szwedzizną), z których część chyba nawet była improwizowana.

Objętościowo From The Visceral Abyss niemal nie różni się od poprzedniej płyty (52 minuty), a mimo to zawiera znacznie więcej muzyki sensu stricto. Zespół drastycznie ograniczył ambientowe spulchniacze-naciągacze-wkurwiacze (choć całkiem ich nie wyeliminował – vide zapchajdziura, która doczekała się osobnej ścieżki i tytułu – „Sevenhundreddogsfromhell”), nie wciska „klimatów” na siłę tam, gdzie to niepotrzebne, no i dużo szybciej przechodzi do konkretów, czyli intensywnego napierdalania. Na dobrą sprawę ambientu zostało tylko tyle, żeby podbijał kontrast i służył do dynamizowania muzyki, co przydało się zwłaszcza w zajebiście rozbudowanym „Tomb Corpse Haruspex”, który przy swojej monstrualnej długości (15 minut!) ani przez chwilę nie zamula, nawet w dość transowej końcówce.

Brzmienie From The Visceral Abyss, choć ostre i gęste, jest na tyle przejrzyste, że można bez trudu wyłapać większość aranżacyjnych niuansów i delektować się każdym riffem, co przy tempach osiąganych przez Teitanblood i młynie, jaki sobie upodobali, wcale nie jest takie oczywiste. Co istotne, nikt nie oskarży zespołu, że poszedł na kompromis i wypolerował sobie sound, bo wciąż zalatuje od niego piwnicznym syfem i piekielną siarą.

Teitanblood stosunkowo szybko dorobili się w podziemiu miana zespołu kultowego, jednak przez ostatnie kilka lat nie zrobili zbyt wiele, żeby ten status podtrzymać. Aż do teraz. From The Visceral Abyss zawiera wszystko, co w stylu Hiszpanów najlepsze, rozwija sprawdzone patenty, a zarazem stanowi wyraźny krok naprzód choćby w kwestii produkcji czy ogólnej przystępności. Klasa!


ocena: 8,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/ttnbld.official
Udostępnij: