Ominous Ruin zadebiutowali w nimbie „nowej nadziei technicznego death metalu” i chociaż było w tym duuużo przesady, krążek „Amidst Voices That Echo In Stone” zasłużył sobie na ciepłe przyjęcie. I został ciepło przyjęty, jednak z jakichś względów po zespole szybko słuch zaginął, zaś pieniądze wydane na promocyjne banialuki poszły się jebać. Jak się okazało, Amerykanie wcale nie przepadli na amen, nie wrócili też do macierzystych kapel, tylko bez szumu przygotowali materiał na drugi krążek oraz przeprowadzili jedną dość istotną/kontrowersyjną zmianę w składzie.
Wydany po czteroletniej przerwie Requiem z jednej strony potwierdza niemały potencjał zespołu, a z drugiej nie robi aż tak dobrego wrażenia jak debiut. Przyczyn tego stanu rzeczy jest kilka, a najbardziej istotne wydaje mi się to, że muzycy Ominous Ruin trochę się zamotali kompozytorsko, mimo iż w podejściu do grania tak naprawdę zbyt wiele nie zmienili. I tak np. kombinują tam, gdzie w ogóle nie ma takiej potrzeby (co się tyczy w zasadzie wszystkich akustycznych i progresywnych wstawek), zaś do fragmentów, które aż proszą się o jakieś przełamanie i większe urozmaicenie, podchodzą zachowawczo i bez inwencji (jak w stanowczo przeciągniętym „Architect Of Undoing”).
Mnie Requiem wchodzi najlepiej, kiedy grupa trzyma się typowego kalifornijskiego technicznego death metalu charakterystycznego dla Deeds Of Flesh, Inanimate Existence czy Arkaik, jak to ma miejsce w „Staring Into The Abysm”, „Divergent Anomaly” i kawałku tytułowym. O oryginalności i wyrazistości można wtedy zapomnieć, ale przynajmniej wszystkie elementy tej muzyki znajdują się na właściwych miejscach, dynamika jest odpowiednia, a poziom brutalności i efekciarstwa w sam raz. Ta formuła sprawdziła się dobrze na „Amidst Voices That Echo In Stone”, więc nie rozumiem, dlaczego Amerykanie akurat teraz postanowili przy niej dłubać. Czyżby na siłę chcieli pokazać, że się rozwijają? Ojjj, nie tędy droga…
Przy okazji debiutu muzycy Ominous Ruin na każdym kroku podkreślali, jakim to wyjątkowym wokalem dysponuje Adam Rosado, ale odbiorcy, w tym ja, chyba nie do końca poznali się na jego talencie. Po czasie, czyli po konfrontacji z jego następczynią, jestem skłonny przyznać, że koleś naprawdę dawał radę. Niejaka Crystal Rose do tej roboty się nie nadaje – raz, że jej popisy są dość bełkotliwe, dwa, że zdradza irytujące deathcore’owe ciągoty, a trzy, że w tak złożonej muzyce zwyczajnie nie wyrabia. Parytetom w technicznym death metalu mówię stanowcze: nie!
Requiem to niezły krążek w swojej kategorii, jednak na pewno nie na miarę oczekiwań, jakie rozbudził „Amidst Voices That Echo In Stone”. W związku z tym obstawiam, że szybko przepadnie pośród dziesiątek podobnych płyt, a i sam zespół może mieć problem z utrzymaniem się na powierzchni.
ocena: 7/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/OminousRuin
inne płyty tego wykonawcy:
Sadist ma swój rozpoznawalny styl, który w pewnych okresach zachwycał fanów, zaś wszelkie odstępstwa od niego były przyjmowane hmm… w najlepszym razie bez entuzjazmu. Nie powstrzymało to jednak zespołu przed zapuszczaniem się w grząskie rejony, co dawało oczywiste rezultaty. Koniec końców muzycy najwyraźniej zrozumieli, w czym są mistrzami (czytaj: są akceptowani) i od jakiegoś czasu grają to, co trzeba, czy tego chcą, czy nie. W związku z tym Something To Pierce jest bezpiecznie sadistowy i zupełnie niczym nie zaskakuje, więc nie ma obaw, że takim materiałem Włosi komuś się narażą. Wiadomo, do topowych pozycji z dyskografii sporo mu brakuje, ale z tymi słabszymi nie ma nic wspólnego.
Mamy przynajmniej kilka kapel z przełomu lat 80. i 90., które dorobiły się u nas kultowego statusu i których nagrania do dziś są wspominane z łezką w oku. Wśród tych nazw często wymienia się również Betrayer, choć w mojej ocenie – zdecydowanie na wyrost. Zespół zaczynał przygodę z metalem w 1989 od thrash’u, a już dwa lata później, po obowiązkowej radykalizacji muzycznej, wydał demówkę „Necronomical Exmortis”, dzięki której wyrósł na nadzieję polskiej sceny death. Jednak pomimo dużego ciśnienia ze strony fanów na swój debiut kazał czekać aż do 1994, kiedy nakładem Morbid Noizz ukazał się krążek Calamity.
Przyznam szczerze, że umknął mi moment, kiedy Imperial Triumphant stał się dużym i rozpoznawalnym zespołem — przypuszczalnie miało to miejsce w momencie przejścia pod skrzydła Century Media — ale najważniejsze jest to, że wraz ze wzrostem popularności w twórczości Amerykanów nie pojawiły się żadne kompromisy. Muzyka tego specyficznego trio wciąż ewoluuje w nieprzewidywalnych kierunkach i nie przestaje zaskakiwać, a Goldstar jest tego najlepszym przykładem. To płyta, która z jednej strony logicznie uzupełnia i rozwija dyskografię grupy, a z drugiej znacząco odbiega od tego, co już znamy w jej wykonaniu.
Putridity wizjonerami brutalnego death metalu nigdy nie byli i wydany po dziesięcioletniej przerwie Morbid Ataraxia niczego w tym temacie nie zmienia. I w sumie bardzo dobrze, bo przesadnie eksperymentujących i rozwijających się w dziwnych kierunkach kapel mamy obecnie stanowczo zbyt wiele. Włosi natomiast od początku grają swoje — bez kombinowania, unowocześniania na siłę czy sięgania po obce wpływy — i nawet nie próbują udawać, że mają jakiekolwiek ambicje, by wychodzić poza ramy tego stylu. W związku z tym ich czwarta płyta to produkt przeznaczony dla jasno określonego, a przy tym dość wąskiego grona odbiorców.
Po ogromnym i mimo wszystko dość niespodziewanym sukcesie debiutu muzycy Nile stanęli przed dylematem, co robić dalej. Najłatwiejszą, najkorzystniejszą i w sumie najbardziej oczekiwaną opcją było nagranie przez nich drugiej części
Swego czasu byłem przekonany, że skoro Teitanblood nagrali już swoje opus magnum, to do kolejnych albumów będą podchodzili na luzie i bez ciśnienia – po prostu pewni siebie i jakości przygotowanego materiału. Rzeczywistość okazała się jednak inna i „The Baneful Choir”, jak na standardy Hiszpanów, był albumem bardzo średnim, żeby nie powiedzieć – rozczarowującym. Zespół najwyraźniej miał tego świadomość, więc majstrując przez kilka lat przy krążku numer cztery, poprawił (zbyt) liczne błędy poprzednika. Rezultat: Teitanblood znów jest taki, jaki najbardziej lubię, czyli przede wszystkim radykalny muzycznie.
Jak ocenić, czy coś się nam podoba? Pytanie na pierwszy rzut oka lakoniczne, ale zapewne każdy ma swój sposób. Niektórzy czują „flow”, innym zatupie nóżka, a jeszcze inni potrzebują czasu, aby coś w nich „zapłonęło”, ale osobiście uważam, że takim uniwersalnym „medium lubialności” jest… gęsia skórka. Możemy ją odczuć słuchając czegoś nam już doskonale znanego, ale może się pojawić kiedy usłyszymy coś pierwszy raz. U starych wygów pojawia się rzadko, ale jak włosy na klacie stają dęba, to wiedz, że coś się dzieje. W moim przypadku pojawiło się ono kilka razy i zawsze dany materiał to był strzał w same jądra ciemności. Płyty te już zostaną ze mną do końca. Jednakże to ciągle jest emocja, uczucie, a te mogą prowadzić na manowce. Moja gęsia skórka nigdy mnie nie zawiodła, aż pojawił się ten album. Czy to całkowite rozczarowanie? Jak to mawiają nasi kochani (inaczej) politycy: to zależy.
Spośród garstki weteranów szwedzkiego death metalu, która nam się jeszcze ostała przy życiu, to właśnie Unleashed w ostatnich latach wyrastają na liderów tego stylu, choć nawet nie są jego typowym przedstawicielem. Żadna inna zbieranina dziadów nie może się z nimi równać pod względem konsekwencji, wydawniczej regularności i w końcu stabilności formy. Pod względem wtórności także – którą to cechę Szwedzi przekuli w swój atut. Ekipa Johnny’ego Hedlunda od dłuższego czasu nie nagrała arcydzieła czy czegoś, co by można rozpatrywać w kategoriach „top 5”, ale w przeciwieństwie do innych nie daje powodów do rozpaczy.
Tytuł piątego albumu Rivers Of Nihil na pierwszy rzut oka wygląda albo ma wyglądać jak deklaracja prawdziwości i niezachwianej stylistycznej konsekwencji w obliczu paru drastycznych zmian w składzie. Wiecie, taka trochę asekuracyjna próba wytłumaczenia ewentualnym czepialskim, dlaczego grają, tak jak grają. W każdym razie jest w tym zapowiedź czegoś grubego. Tymczasem materiał nie odbiega w znaczący sposób od tego, co z różnym skutkiem zespół robił dotychczas – Amerykanie wciąż korzystają z tych samych środków i inspiracji (Fallujah…). Mimo to rezultat jest dużo ciekawszy, niż ostatnio. Jedyna naprawdę istotna zmiana w stosunku do poprzednich płyt, choć dla niektórych może być dosyć kontrowersyjna, nie powinna natomiast zaskakiwać.


