Nie sądziłem, że po średnim jak na Beheaded „Only Death Can Save You” zespół będzie w stanie mnie jeszcze czymś zaskoczyć, aż pojawiły się pierwsze informacje o jego następcy: teksty po maltańsku, folkowo-horrorowe inspiracje, hołd dla lokalnego dziedzictwa kulturowego… ohoho, ambitnie… to się nie może dobrze skończyć. A tu proszę – nie odchodząc zbyt drastycznie od charakterystycznego dla siebie stylu, grupa wpuściła do muzyki trochę świeżego powietrza, uczyniła ją nieco bardziej uniwersalną i mniej przewidywalną.
Na Għadam zespół rozszerzył repertuar typowych dla siebie środków o kilka dość nieoczywistych rozwiązań (klawisze, akustyki, marszowe rytmy, czyste wokale) i wpływów (m.in. Ulcerate, Mithras, Hath czy God Dethroned) oraz większy nacisk położył na klimat i posępne melodie niż na jakąś nadzwyczajną brutalność czy techniczne wygibasy, z którymi przez lata był kojarzony. Na płycie dominuje nienagannie zagrany i soczyście brzmiący (to akurat duża poprawa w stosunku do poprzednika) deathmetalowy wygar, który muzycy Beheaded umiejętnie zdynamizowali częściej niż zwykle pojawiającymi się zwolnieniami i spokojniejszymi partiami instrumentalnymi. Niby to nic wielkiego, ale dzięki temu utwory zyskały na wyrazistości (wybija się zwłaszcza tytułowy!), a całość – na spójności. Jednocześnie trudno oprzeć się wrażeniu, że tym razem zespół podporządkował muzykę konceptowi zawartemu w tekstach i to do nich dopasowywał niezbędne dźwięki. Na specjalną wzmiankę zasłużył Frank Calleja, bo aż takiego urozmaicenia w jego partiach nie było nigdy dotąd: klasyczne ryki, szepty, chórki, a nawet natchnione zaśpiewy a’la Vincent w Vltimas – a to wszystko w specyficznym języku Mordoru.
Na Għadam trafiło sporo rzeczy, co do których miałem obiekcje już na wysokości zapowiedzi i które mogłyby pogrążyć ten materiał, gdyby nie potraktowano ich z należytą uwagą. Tu właśnie wyszło doświadczenie i dojrzałość kompozytorska Beheaded – ta świadomość, że i owszem, warto eksperymentować, ale trzeba się przy tym pilnować, żeby obcymi elementami nie wypaczyć rdzenia muzyki. W przypadku tej płyty wszystkie nowości, nawet jeśli pojawiły się tylko jednorazowo, gładko stopiły się z firmowym death metalem grupy, więc nie ma mowy o wysilonych hybrydach czy utracie tożsamości.
Siódmą płytą Beheaded udowodnili, że po wielu latach na scenie, paru korektach stylu i mini kryzysie wciąż mają coś ciekawego do przekazania w swojej niszy, a przy okazji, że potrafią się wyróżnić na tle innych kapel bez uciekania się do tanich zagrywek.
ocena: 8/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/BeheadedMT
inne płyty tego wykonawcy:
Z roku na rok coraz mniej jest kapel, na których nowe płyty czeka się ze szczególnym napięciem, a nawet jeśli już któraś rozbudzi nadzieje na coś naprawdę spektakularnego, rozczarowuje w momencie premiery. Igorrr jest tu chlubnym wyjątkiem, bo nie dość, że od momentu przedzierzgnięcia się z solowego projektu w zespół z krwi i kości regularnie podnosi i tak już wysoki poziom muzyki, to jeszcze za każdym razem potrafi zaskoczyć czymś zupełnie niespodziewanym. Amen jest tego doskonałym potwierdzeniem, chociaż pewne obawy mogły budzić zmiany w składzie, zwłaszcza te dotyczące wokalistów. Jak się okazało – niesłusznie; odświeżona ekipa zaprezentowała się na Amen z jak najlepszej strony.
Przez długi czas byłem na diecie pisowskiej i często-gęsto karmiłem się Nienawiścią, aż na wysokości
Ominous Ruin zadebiutowali w nimbie „nowej nadziei technicznego death metalu” i chociaż było w tym duuużo przesady, krążek
Sadist ma swój rozpoznawalny styl, który w pewnych okresach zachwycał fanów, zaś wszelkie odstępstwa od niego były przyjmowane hmm… w najlepszym razie bez entuzjazmu. Nie powstrzymało to jednak zespołu przed zapuszczaniem się w grząskie rejony, co dawało oczywiste rezultaty. Koniec końców muzycy najwyraźniej zrozumieli, w czym są mistrzami (czytaj: są akceptowani) i od jakiegoś czasu grają to, co trzeba, czy tego chcą, czy nie. W związku z tym Something To Pierce jest bezpiecznie sadistowy i zupełnie niczym nie zaskakuje, więc nie ma obaw, że takim materiałem Włosi komuś się narażą. Wiadomo, do topowych pozycji z dyskografii sporo mu brakuje, ale z tymi słabszymi nie ma nic wspólnego.
Mamy przynajmniej kilka kapel z przełomu lat 80. i 90., które dorobiły się u nas kultowego statusu i których nagrania do dziś są wspominane z łezką w oku. Wśród tych nazw często wymienia się również Betrayer, choć w mojej ocenie – zdecydowanie na wyrost. Zespół zaczynał przygodę z metalem w 1989 od thrash’u, a już dwa lata później, po obowiązkowej radykalizacji muzycznej, wydał demówkę „Necronomical Exmortis”, dzięki której wyrósł na nadzieję polskiej sceny death. Jednak pomimo dużego ciśnienia ze strony fanów na swój debiut kazał czekać aż do 1994, kiedy nakładem Morbid Noizz ukazał się krążek Calamity.
Przyznam szczerze, że umknął mi moment, kiedy Imperial Triumphant stał się dużym i rozpoznawalnym zespołem — przypuszczalnie miało to miejsce w momencie przejścia pod skrzydła Century Media — ale najważniejsze jest to, że wraz ze wzrostem popularności w twórczości Amerykanów nie pojawiły się żadne kompromisy. Muzyka tego specyficznego trio wciąż ewoluuje w nieprzewidywalnych kierunkach i nie przestaje zaskakiwać, a Goldstar jest tego najlepszym przykładem. To płyta, która z jednej strony logicznie uzupełnia i rozwija dyskografię grupy, a z drugiej znacząco odbiega od tego, co już znamy w jej wykonaniu.
Putridity wizjonerami brutalnego death metalu nigdy nie byli i wydany po dziesięcioletniej przerwie Morbid Ataraxia niczego w tym temacie nie zmienia. I w sumie bardzo dobrze, bo przesadnie eksperymentujących i rozwijających się w dziwnych kierunkach kapel mamy obecnie stanowczo zbyt wiele. Włosi natomiast od początku grają swoje — bez kombinowania, unowocześniania na siłę czy sięgania po obce wpływy — i nawet nie próbują udawać, że mają jakiekolwiek ambicje, by wychodzić poza ramy tego stylu. W związku z tym ich czwarta płyta to produkt przeznaczony dla jasno określonego, a przy tym dość wąskiego grona odbiorców.
Po ogromnym i mimo wszystko dość niespodziewanym sukcesie debiutu muzycy Nile stanęli przed dylematem, co robić dalej. Najłatwiejszą, najkorzystniejszą i w sumie najbardziej oczekiwaną opcją było nagranie przez nich drugiej części
Swego czasu byłem przekonany, że skoro Teitanblood nagrali już swoje opus magnum, to do kolejnych albumów będą podchodzili na luzie i bez ciśnienia – po prostu pewni siebie i jakości przygotowanego materiału. Rzeczywistość okazała się jednak inna i „The Baneful Choir”, jak na standardy Hiszpanów, był albumem bardzo średnim, żeby nie powiedzieć – rozczarowującym. Zespół najwyraźniej miał tego świadomość, więc majstrując przez kilka lat przy krążku numer cztery, poprawił (zbyt) liczne błędy poprzednika. Rezultat: Teitanblood znów jest taki, jaki najbardziej lubię, czyli przede wszystkim radykalny muzycznie.


