29 marca 2013

Wolf Spider – Feniks [2013]

Wolf Spider - Feniks recenzja okładka review coverNasza niepisana zasada z niewystawianiem ocen epkom dla niektórych kapel może być w pewnym sensie krzywdząca, natomiast w przypadku innych jest czymś na kształt zbawienia, bo przybiera, w kluczowym momencie wystawienia oceny, formę recenzenckiej autocenzury. I o ile chłopaki z Arsis mogą niemal poczuć żal do demo z powodu braku ładnej oceny za swój najnowszy materiał, o tyle ekipa Wilczego Pająka powinna być mi dozgonnie wdzięczna. Bo przyznam się szczerze, że tegoroczny materiał Polaków słaby jest niesamowicie. Zabrakło tam dosłownie wszystkiego, z czego znany był kwintet w czasach swojej świetności, czyli ponad dwadzieścia lat temu. I kolejny raz wraca, jak alkoholik do wódki, temat reaktywacji, znanych niegdyś, zespołów. Ile jeszcze kapel zdecyduje się pogrzebać swoje dobre imię i rozpierdolić doszczętnie swoją legendę nim dotrze do pozostałego, emerytowanego ogółu, że to tak nie działa? Że wystarczy wydać byle jaki album i wszystko będzie jak kiedyś? Jaki jest odsetek udanych powrotów, hę? Jedna kapela na dwadzieścia, na pięćdziesiąt? Ja wiem, że kasa i że łatwiej zacząć z uznaną nazwą, ale, po pierwsze, skoro przez tyle lat muzycy kapeli-trupa dawali radę, to nadal mogą żyć z handlu, polityki bądź innych tam gwałtów z rozbojem, a, po drugie – jeśli materiał będzie dobry, to ludzie i tak go kupią. Ostatni mój tekst był o Cynic – upadłej legendzie amerykańskiej i światowej sceny metalowej, mój dzisiejszy jest o legendzie naszej sceny – Wolf Spider, która właśnie ma ochotę strzelić sobie samobója. Obie kapele łączą, poza kilkoma mniej ważnymi cechami, dwie sprawy; pierwsza to zupełny, totalny brak pomysłu na właśnie wydany krążek. Łączy także – co można niestety przyjąć za jakąś pochujałą, pośród wracających z niebytu, regułę – zdziadzienie muzyki, generalne zdelikatnienie imidżu i wypranie z wszelkiej technicznej wirtuozerii. Bo żeby chociaż któraś z kapel-zombiaków nakurwiała jak śnieg za oknem, to można by od biedy przyjąć, że ma jeszcze jaja, nieco pary w obwisłych ramionach i głosu w poczerniałych od szlugów płucach. A smutna prawda o WS A.D. 2013 jest taka – miałko, z nieprzystającymi do dzisiejszych realiów tekstami (z całym szacunkiem, ale śpiewanie o piciu i imprezach fajne było w latach 90tych, miało swój urok i było częścią większej całości – dziś jest żenujące), brakami w angielszczyźnie (ta sama uwaga, co poprzednio), prostymi kompozycjami i totalnym brakiem instrumentalnej maestrii. Taki materiał nagrywają 16-latki w garażach, a nie dojrzali, całkowicie muzycznie ukształtowani czterdziestokilkulatkowie. Choć cofam – współczesna młodzież nie ma szacunku dla sprzętu i zwykła go katować aż nadto. Ale uwaga i tak jest w mocy. Jest taki fragment w jednej z piosenek Perfectu, który mówi, że trzeba wiedzieć, kiedy zejść ze sceny niepokonanym. Wiem, że twardogłowi metalowcy nie słuchają takich pierdół, ale akurat to znają wszyscy. Więc niech ci wszyscy, którzy planują wcisnąć znowu swoje spasione brzuchy w trykociki z końcówki lat 80tych, zarzucić na grzbiet przeżarte przez mole katany i uraczyć świat swoimi, smutnymi jak polskie sit-comy, wypocinami, pomyślą nad przekazem tej jednej piosenki. I o ile nie mają naprawdę dobrego materiału, niech nie psują swojej legendy. Chcecie grać, to grajcie – jest tyle nazw do wymyślenia – ale zostawcie to, co minęło tam, gdzie tego miejsce – na kartach historii, gdzie kolejne pokolenia będą mogły przeczytać chwalebne dzieje dawno wymarłych sław. Mam nadzieję, że ktoś powie ekipie Wilczego Pająka o tym tekście i może skłoni do przemyśleń.


ocena: -
deaf
oficjalna strona: www.wolfspider.pl

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

26 marca 2013

Arsis – Lepers Caress [2012]

Arsis - Lepers Caress recenzja reviewTrochę to trwało, ale wreszcie Arsis poszli po rozum do głowy. Rozumiem przez to porzucenie strasznie mdłej stylistyki „Starve For The Devil” i powrót do brutalniejszego, męskiego grania. Życzyłbym sobie, żeby nie był to tylko jednorazowy wybryk tłumaczony epkowością i żeby Amerykanie utrzymali ten kierunek, bo to dla nich jedyny właściwy. Opisywana Lepers Caress przywróciła mi resztki wiary w ten zespół, bo tak grający Arsis lubię, a jak panowie jeszcze dokręcą śrubę, to naprawdę będzie cacy. Na razie cieszy mnie, że ich muzyka znowu posiada ostre krawędzie i nie skłania żołądka do wywrócenia się na drugą stronę, choć melodii jest w niej standardowo od groma. Technicznie w zasadzie niewiele się u nich zmieniło, ale powiedzmy to sobie jasno – przy takim zaawansowaniu warsztatowym dużo poprawić się już nie da. Enyłej, mamy tu prawie 20 minut czadowego, skrzącego się technicznymi ozdobnikami i bardzo przebojowego death metalu z gatunku tych łatwych do przyswojenia. Pięć fajnych, żwawych utworów i takie sobie intro – w sam raz, żeby się nie zanudzić i niekiedy do płytki powracać. Lepers Caress to udany, rozbudzający apetyt na więcej materiał. Polecam słuchać wyłącznie na sprzęcie głośno grającym, bo już na słuchawkach krążek brzmi nieco zbyt syntetycznie – to wrażenie się rozmywa, gdy jebie z całą mocą po głośnikach.


ocena: -
demo
oficjalny profil Facebook: http://www.facebook.com/arsis

inne płyty tego wykonawcy:


Udostępnij:

23 marca 2013

Cynic – The Portal Tapes [2012]

Cynic - The Portal Tapes recenzja okładka review coverZłodziejstwo. Złodziejstwo i głupota. Nie wiem, jak inaczej nazwać tęże zagrywkę Masvidala, bo że to on stoi za tym przedsięwzięciem, jestem raczej pewien. Ale mogę przeprosić jakby co. Złodziejstwo i głupota połączone z draństwem w postaci dalszej destrukcji legendy Cynic. Trudno mi było wybaczyć „Traced in Air”, jeszcze trudniej przychodzi mi zrozumieć po jakiego chuja wygrzebał Paul Portalowego trupa z szafy i przyodział go w nowe szaty. Comeback Cynica okazał się porażką, która powinna definitywnie (choć niestety w słabym stylu) zamknąć także zatytułowany rozdział w historii muzyki metalowej. To kurwa nie!, trzeba było przebrandować Portal na Cynic i z kretesem pogrzebać resztki godności. Coś musiało być na rzeczy dwadzieścia lat temu, skoro zdecydowano się wydać materiał pod nową marką, choć z oryginalnego składu „Focusa” brakowało jedynie Malone’a. Teraz, po siedemnastu latach, zamieniono tamtego samoroba na najnowsze dziecko, wielkiej przecież, kapeli. „Traced in Air” jakoś przebolałem, nie wiem, czy przeboleję The Portal Tapes. A o co tyle złości? Ano o to, że Portal od początku był mierny; muzycy z najwyższej półki, w najlepszej, życiowej, formie, a muzyka na poziomie współczesnego MTV. Bieda aż piszczy. Ślamazarne, zagrane bez animuszu, byle jakie melodie, które za chuja pana nie brzmią jakby wyszły spod palców takich gigantów jak Masvidal, Reinert bądź Gobel. Nawet cienka jak mysia pizda barwa głosu Aruny Abrams i jeszcze nawet gorsze wokalizy Masvidala nie podnoszą ciśnienia tak bardzo, ale to tylko dlatego, że słuchacz od samej jeno muzyki ma podgryzane uszy. Słabizna jakich mało, choć przyznam, że The Portal Tapes uzbierał kilka „rekordów”. Jedyne, homeopatyczne wręcz, pozostałości po Cynic to dwie, może trzy gitarowe solówki, na które i tak trzeba wziąć należytą poprawkę. Już w 1995 roku Portal nie robił nikogo, a teraz dodatkowo wkurwia całe to, podyktowane skokiem na kasę, zamieszanie. Jedyna rzecz, która jest naprawdę i bezdyskusyjnie dobra w portalu to oprawa graficzna wydawnictwa; pytanie tylko czy to dobrze, kiedy najlepszy w muzyce jest obraz. Werdykt nie może być inny niż totalna krytyka (połączona z kilkoma ognistymi kurwami). Gdybym był w posiadaniu oryginalnego Portala to pewnie dałbym 4, bo muzyka choć słaba, to na kilka razy może być, a jeśli ktoś ma w dodatku słabość do smętów i ogólnego pitolenia – może nawet kilkunastu. Dzisiaj jednak dam 3. Wstydź się Paul, naprawdę się, kurwa, wstydź!


ocena: 3/10
deaf
oficjalna strona: www.cyniconline.com

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

20 marca 2013

Calm Hatchery – El-Alamein [2006]

Calm Hatchery - El-Alamein recenzja reviewPrzy okazji „Sacrilege Of Humanity” snułem przypuszczenia, że debiut ekipy z Białegostoku (naonczas) nie mógł sobą prezentować równie wysokiego, niszczącego poziomu. Przy pierwszej okazji nadrobiłem braki w znajomości produkcji zespołu, więc teraz już bez domysłów mogę stwierdzić, iż w istocie nie jest to materiał tak porywający, jak jego następca, ale w żadnym wypadku ujmy autorom nie przynosi i do niejednego odpalenia się nadaje. Inspiracje kwartetu, który podpisał się pod El-Alamein, są dosyć wyraźne, a podzielić można je na dwie główne części: klasyczna Floryda z Morbid Aangel (z okresu „Formulas Fatal To The Flesh”) na pierwszym miejscu oraz produkcje z herthowskiego ogródka z Dies Irae jako chyba nadrzędnym wzorcem. Sieczka powstała w wyniku wymieszania tych wpływów powinna sprawić trochę radochy każdemu szanującemu się miłośnikowi agresywnego death metalu w średnio-szybkich tempach. Płytkę przygotowano rzetelnie, dbając zarówno o techniczne niuanse, jak i stronę produkcyjną – zero dłużyzn, zero amatorki, choć do brzmieniowego wypasu albumowi daleko. Z samych utworów (utrzymanych na wyrównanym poziomie – w końcu stoją za nimi ludzie z pewnym doświadczeniem) wyłania się poważny, świadomy swych celów zespół. El-Alamein ponadto posiada kilka wyróżników (m.in. bardzo udane i urozmaicone w formie solówki, duża dynamika, brutalna chwytliwość), dzięki którym można mówić o pewnej rozpoznawalności i zalążkach własnego stylu. Chłopaki wiedzą, o co chodzi w takim graniu, mają fajne pomysły i odpowiednie do ich realizacji umiejętności, a to wszystko ma przełożenie na niezwykle udany, jak na te czasy, debiut. A jak pięknie się później rozwinęli!


ocena: 7/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/calmhatchery

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

17 marca 2013

Transcending Bizarre? – The Serpent's Manifolds [2008]

Transcending Bizarre? - The Serpent's Manifolds recenzja okładka review coverTranscending Bizarre? to kapela z Grecji, a już samo to powinno rzucić nieco światła na to, czego można się spodziewać. I chyba nie można być rozczarowanym, jeśli oczywiście lubi się wszystkie te dziwactwa, szaleństwa i eksperymenty. Bo, że nie będzie mainstreamowo, to chyba nie ma się co dziwić. Jeśli miałbym znaleźć jakiś punkt odniesienia dla twórczości Greków to pewnie w postaci takich zespołów jak Anorexia Nervosa, może Arcturus – w każdym razie blackowo, symfonicznie i awangardowo. W przypadku Transcending Bizarre? najwięcej jest chyba awangardy, sporo jest elektroniki, trochę mniej blacku i symfonii (choć to też w zależności od albumu), co jednak nie sprawia, by mogli się czegokolwiek wyprzeć. The Serpent’s Manifolds to drugi krążek w karierze muzyków, krążek potwierdzający ich wcześniejszą formę i utwierdzający w przekonaniu, że mogą jeszcze sporo dojebać na metalowej scenie. Pod warunkiem wszakże, że wpadną w ręce szanującej się, dużej i bogatej wytwórni, która zrobi im odpowiednią kampanię promocyjną. Na to się niestety nie zanosi (czego dowodem jest krążek z 2010 roku), więc pozostaje dokopać się do nich we własnym zakresie. A warto. Przede wszystkim dlatego, że – w odróżnieniu od mnóstwa symfonicznych i industrialnych zespołów – wiedzą jak grać i wykorzystują tę wiedzę w całości. Transcending Bizarre? to żadne tam pitu pitu na klawiszach obowiązkowo połączone sakramentalnym węzłem małżeńskim z okropnymi brakami warsztatowymi, tandetnymi melodiami, chujową realizacją i pedalsko-blackowym imagem. Klawiszy oczywiście jest w chuj, ale stoi za nimi, czysta w formie, kosmiczna wielkość, wręcz space operowy rozmach, melodie powalają z nóg i, w zależności od utworu, rozbudzają uśpione pokłady wrażliwości na piękno, bądź napawają zgrozą przed post-industrialnym, mechaniczno-cybernetycznym okrucieństwem. Co się zaś tyczy warsztatu, to proponuję przysłuchać się pracy gitar, bo takich riffów i solówek to w blacku szukać ze świecą. Zresztą nie tylko w blacku. Chylę czoła. O image’u wspomniałem, że nie pachnie kiczowatym, podwórkowym satanizmem, choć trochę corpse paintu a’la „Mechaniczna Pomarańcza” można tu i tam znaleźć. Na myśl przychodzi mi wizerunek podobny nieco do Luciferiona albo, z innej beczki – Covenant, mocno kosmiczny, nieco odhumanizowany i okrutny. Jeśli więc jesteście w stanie wyobrazić sobie połączenie wszystkich wymienionych kapel, to niewykluczone, że wyobrażenie przybierze formę Transcending Bizarre?. Dla mnie jest to połączenie ze wszech miar godne uwagi, każdej wydanej złotówki i każdej spędzonej przy muzyce minuty. Kawał zajebistej muzyki dla chcących czegoś więcej.


ocena: 9/10
deaf
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/groups/312663496529/

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

14 marca 2013

Deicide – Serpents Of The Light [1997]

Deicide - Serpents Of The Light recenzja okładka review coverPerełka wśród płyt Deicide! Fakt, jedna z wielu, ale to nie umniejsza jej ponadprzeciętnej wartości. Zespół wzniósł się na wyżyny swych umiejętności dając dzieło (warto zaznaczyć, iż niektórzy okrzyknęli Serpents Of The Light mianem „Reign In Blood” death metalu!), w którym wszystko dopięte jest na ostatni guzik. Mamy tu dziesięć wspaniale chwytliwych, nie tracących nic ze swej brutalności kompozycji – absolutnie nie ma w nich miejsca na dłużyzny (skoro trwający 3 minuty i 38 sekund „I Am No One” robi za tasiemca…) czy przypadek. Prawdę mówiąc, nie ma się praktycznie do czego dopieprzyć. Z wyjątkiem oczywiście brzmienia, które choć bardzo ostre i czytelne, nie ma w sobie tej brutalności i brudu wcześniejszych produkcji. Jednakże przy odpowiednim natężeniu dźwięków (w końcu prawie zawsze im głośniej = tym lepiej) będzie całkiem dobrze. Gitary – bracia Hoffman nigdy nie byli w lepszej formie; kaskady wybitnych riffów, układających się w zadziwiająco nośne melodie przeplatają się z częstymi, misternie skonstruowanymi i ekstremalnie wysoko odegranymi solówkami. Dołóżcie do tego naturalny ciężar i furię, z jaką wspomniane riffy miotają się po utworach, a otrzymacie pełny obraz sonicznej zagłady. W sferze wokalnej też jest pięknie, ba! to najlepsze wokale, jakie Benton zrobił kiedykolwiek na płycie Deicide! Doniosły growl (znacznie bardziej czytelny od tego z „Once Upon The Cross”) oraz drapieżne skrzeczenie naprawdę robią olbrzymie wrażenie, szczególnie gdy chodzi o poziom zaangażowania w wypluwanie bluźnierczych wersetów. Teksty… hmm… tu, obok tradycyjnych wyziewów nienawiści ukierunkowanych na chrześcijan, znalazło się miejsce na rzeczy bardziej osobiste („This Is Hell We’re In” – o urokach małżeństwa), a także mniej przyziemne („The Truth Above” – o kosmitach). Niezależnie jednak od tematu, wszystkie teksty błyskawicznie wpadają w ucho. Na tym albumie rozpierdala również praca garów! Asheim po raz kolejny udowodnił, że jest jednym z najszybszych i najsprawniejszych perkusistów na tej planecie – kapitalna dynamika, masakryczne blasty, błyskawiczne przejścia, masa akcentów na blachach – czy trzeba do szczęścia czegoś więcej? Ze swojej strony mogę polecić przede wszystkim: „Bastard Of Christ”, utwór tytułowy czy wspomniany „The Truth Above” (szkoda, że zabrakło go na „When Satan Lives”). Na koniec prosty komunikat: według mnie Serpents Of The Light to jeden z absolutnie najlepszych, jeśli nie najlepszy album Deicide!


ocena: 10/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/OfficialDeicide

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

11 marca 2013

Summoning – Stronghold [1999]

Summoning - Stronghold recenzja okładka review coverJeżeli spodziewaliście się zjebki pod adresem ostatniego dziecka (a raczej bękarta) Wilczego Pająka, to musicie uzbroić się w cierpliwość i jeszcze chwilę wytrzymać. W końcu to wiekopomne dzieło zasługuje na recenzję co najmniej Pulitzerową, albo innego Zajdla. A dziś będzie kompletnie z innej beczki: druga strona czarnej, metalowej tęczy, gdzie skrzaty mają wygódkę – symfoniczny black/ambient rodem z Austrii, czyli nie kto inny jak tolkienizujący duet Summoning. Trzy lata po poprawnym „Dol Guldur”, panowie Protector i Silenius wygłówkowali na tyle świeżego stuffu, że światło dzienne ujrzała nowa, czwarta już w dorobku zespołu, płytka. Całkiem bardzo dobra płytka jeśli mam być (dla odmiany, hehe) szczery. A na niej zmiany, zmiany i jeszcze raz… to, co zwykle. Oczywiście o żadnej rewolucji nie ma mowy, ale o ewolucji – to już jak najbardziej tak. Zacznę od elementu nie najbardziej oczywistego, lecz od kawałka zatytułowanego „Where Hope and Daylight Die”, w który to kawałku gościnnie wystąpiła, szerzej nieznana, Tania Borsky. Jak nam Encyclopaedia Metallum podpowiada, pani ta swego czasu była związana z Protectorem i chyba temu należy zawdzięczać jej udział. Niemniej jednak swoją działkę odwaliła dobrze, może nawet bardzo dobrze. I tu mała uwaga: po dłuższym czasie doszedłem do wniosku, że pewne zafałszowania w wokalach Tanii to, dość oryginalny trzeba przyznać, środek wyrazu artystycznego. To, że potrafi śpiewać raczej nietrudno się domyślić, zaś owe zafałszowania doskonale wpisują się w summoningową ornamentykę złej strony mocy, czyli nawet jeśli lirycznie, to w wypaczony sposób. Przyznam, że chwilę mi zajęło dojście do takiego rozumienia, jednak daje ono dodatkowe bodźce i emocje, których mógłbym nie zaznać zamykając się na taką interpretację. Brawo panowie, well played. Wracając jednak do głównego wątku zmian, to chodzi oczywiście o gitary. Dużo gitar, dużo mądrych, pierwszoplanowych gitar, które zrobiły (popularny ostatnio) coming-out i podpieprzyły tu i ówdzie główne skrzypce syntezatorom (uścisk ręki pana Zbigniewa z Białegostoku dla tego, kto przetłumaczy to jakiemuś Amerykaninowi). Udało się dzięki temu wziąć najlepsze z dotychczasowych dzieł, tzn. surowe, blackowe, będące przecież ucieleśnieniem Melkorowego zła gitary rodem z „Lugburz” (bez przygłupawych melodii rodem z „Lugburz”) oraz bombastyczne, na wskroś epickie i podniosłe aranżacje syntezatorowe z „Dol Guldur” i „Minas Morgul” wraz z takimiż stamtąd melodiami. Dwa w jednym, czyli na złość rozpadowi Austro-Węgier. Podsumowując: zmian wielkich nie ma i być nie mogło, bo i po co. Cieszy powrót gitar, utrzymanie wysokiego poziomu kompozycji i kolejna godzina w Śródziemiu widzianym oczami Zła. Mnie więcej przekonywać nie trzeba.


ocena: 8/10
deaf
oficjalna strona: www.summoning.info

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

8 marca 2013

Corpus Mortale – Fleshcraft [2013]

Corpus Mortale - Fleshcraft recenzja okładka review coverAleż wydawnicze tempo narzucili sobie Duńczycy – Fleshcraft to ich (dopiero? aż?) czwarty, a trzeci wydany oficjalnie, długograj w ciągu 20 lat istnienia kapeli. Dobrze, że przynajmniej ilość nie idzie u nich w parze z jakością, bo inaczej byłoby naprawdę kiepsko. Zanim więc zaskoczą nas kolejnym albumem w okolicach 2020 roku, możemy należycie nacieszyć uszy nie byle jaką zawartością Fleshcraft. Death metal w wykonaniu Corpus Mortale, jak pewnie niektórzy się orientują, to nie jest i pewnie nigdy nie będzie pierwsza liga europejskiego napierdalania, co nie znaczy, że nie warto mu poświęcić odrobiny grosza i uwagi. Wszak takie klasowe, podane bez zarzutu granie, w którym ciągle słychać echa klasyków z Florydy (głównie tej tzw. Wielkiej Trójcy), zawsze znajdzie grono oddanych miłośników. Tym bardziej, że Duńczycy także tym razem dupy nie dali i zapodają przemyślany, doskonały warsztatowo, brutalny stuff. Mnie szczególnie podoba się to, że — podobnie jak u kilku innych starych duńskich załóg — duże pokłady melodii w większości utworów wcale nie wpływają na złagodzenie i rozmiękczenie brzmienia. Wsłuchajcie się zresztą w zajebiście ciężko pracującą gitarę (choćby w takim „A Murderous Creed”) i z rozsądkiem (czyli nie na każdym kroku) nabijane blasty. Dołóżcie do tego jeszcze nieźle wpasowane solówki (najlepsza, z najciekawszym podkładem jest w „Feasting Upon Souls”), mocny wokal oraz naturalne brzmienie, które idealnie współgra z charakterem muzyki. Fleshcraft, choć momentami bardzo rzemieślniczy i przewidywalny, to solidny materiał, który zupełnie skutecznie może robić za odtrutkę po błazeństwach serwowanych ostatnio przez Morbid Angel – i nie ma w tym żadnej przesady.


ocena: 7,5/10
demo
oficjalna strona: www.corpusmortale.net

podobne płyty:


Udostępnij:

5 marca 2013

Mekong Delta – Dances Of Death (And Other Walking Shadows) [1990]

Mekong Delta - Dances Of Death (And Other Walking Shadows) recenzja okładka review coverPierwszy krążek Mekongów z nowym wokalistą zapożyczonym z amerykańskiej formacji Siren – Dougiem Lee. Wspominam o tym nie bez powodu, bo na tym dwudziestokilkuletnim krążku zespół osiągnął swoje maksimum kadrowe, a sam Dances of Death to, moim skromnym zdaniem, szczytowe osiągnięcie Niemców. Co prawda nie miałem jeszcze okazji zapoznać się z ubiegłorocznym „Intersections”, ale przeglądając zaprzyjaźnione (a także niezaprzyjaźnione) obejścia widzę, że ataku na szczyt raczej nie przeprowadzono. Mimo swojej wrodzonej niewiary w słowa innych, skłonny jestem uwierzyć w taki stan rzeczy – nie mam bowiem (niestety) ani złudzeń, że stać chłopaków na coś równie wielkiego (choć „Wanderer On The Edge Of Time” bezsprzecznie pokazał klasę), ani wątpliwości co do faktu, że „kiedyś to było lepiej, wnusiu” (vide ostatnie dziecko Wolf Spider pt. „Feniks”, ale o tym następną razą). A było tak: wraz ze zmianą wokalisty i pojawieniem się Douga, zespół zboczył w nieco bardziej melodyjne klimaty. Swoistą szorstkość i pogmatwanie zajęły struktury bardziej user-friendly, ale także bardziej post-thrashowe (w dobrym tego terminu rozumieniu). W związku z tym, muzyka nabrała w wielu utworach bardzo repetywnego i transowego charakteru, a jeśli dodać do tego wysokie, śpiewano-skandowane wokale, wyjdzie miks dość niespotykany – jakże jednak zajebisty. Miks zakrzywiający czasoprzestrzeń; przekonać możecie się sami, gdy, ni stąd ni zowąd, słyszycie pierwszy na płycie kawałek, ponownie. Muzyka ewoluowała w stronę większej przebojowości, nie tracąc nic ze swojego charakteru ani złożoności. Wszystko rozbija się o nieco inne rozmieszczenie akcentów, nowego wokalistę, który przemycił kilka charakterystycznych dla siebie patentów i większy udział melodii w dziele zniszczenia receptorów. Tym bardziej, że melodie te do słodkich nie należą i fanów poweru nie ucieszą. O warsztacie nie ma co pisać, bo że światowej klasy rozumie się samo przez się i, choćby, z poprzednich recenzji. Jest więc tak samo jak na „The Principle of Doubt” tylko lepiej. I tym sposobem mamy drugą „dychę” pod rząd.


ocena: 10/10
deaf
oficjalna strona: www.mekongdelta.eu

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:

Udostępnij:

2 marca 2013

Death – Human [1991]

Death - Human recenzja okładka review coverTo, czego Chuck Schuldiner dokonał na czwartym albumie Śmierci wspólnie z kumplami z Cynic i Sadus, przechodzi ludzkie pojęcie! Bardzo techniczny i progresywny death metal z jazzowymi wpływami na najwyższym z możliwych poziomie robi wrażenie nawet po ponad dwudziestu latach od premiery, ale nie ma się czemu dziwić, wszak brak tu jakichkolwiek nużących schematów czy miałkich wypełniaczy. Wszystko, co się tu dzieje — a dzieje się naprawdę niemało — ma na celu powalenie słuchacza na kolana i z tego zadania krążek wywiązuje się na tyle dobrze, że już po pierwszym przesłuchaniu inaczej niż z nabożną czcią doń się nie podchodzi. Każdy, nawet najmniejszy element tego dzieła może budzić podziw, a przy tym sprawić ogrom radości. I nieważne, czy chodzi o masakrujące dopierdolenia (Reinert!), tajemniczy klimat czy chwytające za serce melodie. Materiał jest bardzo chwytliwy, łatwy do przyswojenia, co wcale nie przeszkadza temu, żeby pod względem szybkości, intensywności i stopnia zakręcenia przebijał wszystkie poprzednie płyty razem wzięte. Spora w tym zasługa genialnych, zajebiście zróżnicowanych partii perkusji i jej super selektywnego brzmienia. Towarzyszy im odważna (i wyraźna!) gra basu, którego w siedmiu utworach molestuje bardzo dobrze wszystkim znany mistrz Steve DiGiorgio. Tylko w przepięknym instrumentalu „Cosmic Sea” grube struny szarpał Scott Carino, przy czym wyszło mu to co najmniej bardzo dobrze (i pozwoliło załapać się do teledysku „Lack Of Comprehension”). Chwalę sekcję, a grzechem byłoby nie wspomnieć o pracy gitar. Duet Schuldiner-Masvidal wyrzuca z siebie mnóstwo ciekawych riffów, wspaniałych, dopieszczonych do granic możliwości ozdobników i wirtuozerskich solówek. Co do indywidualnych popisów – nie ma aż takiego zagęszczenia, co na „Spiritual Healing”, ale gdy już się trafiają, to wbijają w glebę. Struktury kompozycji są doskonale przemyślane; każdy z muzyków wymiata swoje, co jednak składa się na imponującą, kapitalnie przemyślaną, spójną i porywającą całość. Każdy, absolutnie każdy numer zaskakuje czymś nowym, niespotykanym wcześniej w muzyce Death. Te 34 minuty rozsmarowane po ośmiu znakomitych kawałkach nikomu nie pozwolą się nudzić. Tempa łamią się niczym zapałki pod naporem stada słoni, solówki pojawiają się nie wiadomo skąd i nie wiadomo dokąd odchodzą, a nad wszystkim króluje drapieżny wokal Chucka. Teksty o wydźwięku filozoficznym (Chuck zawsze pisał interesujące liryki i tutaj to idealnie widać) świetnie współgrają z niebanalną muzyką i chociażby dla tego warto się w nie zagłębić. Human jest wart wszelkich pochwał, o czym zaświadczam ja, niżej podpisany i setki tysięcy zadowolonych fanów. Choć to w muzyce rzadko się zdarza, doskonały skład w pełni przełożył się na doskonałą muzykę!


ocena: 10/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/DeathOfficial

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:


Udostępnij: