30 marca 2010

Exmortem – Pestilence Empire [2002]

Exmortem - Pestilence Empire recenzja okładka review coverBędzie krótko, bo i ten lekko przekraczający pół godziny krążek elaboratów nie wymaga. To jest po prostu ściana dźwięku – sieczka, z którą mogą się zmierzyć tylko zagorzali miłośnicy rzeźników pokroju Krisiun, Angelcorpse, Rebaelliun, Azarath czy Hate Eternal. Pozostali wiele ciekawego tu dla siebie nie znajdą, bo i poza łomotem wiele tu nie ma. Pestilence Empire to bezkompromisowy, wypełniony czystym napierdolem i kipiący od agresji album stworzony przez niezłych muzyków, którzy stawiają przede wszystkim na pokaz siły, a nie szpanowanie umiejętnościami – stąd też brak tu jakichkolwiek ozdobników. Właściwie jedyne, na co sobie z umiarem pozwalają, to zmiany tempa, ale akurat one nie rzucają się zbytnio w uszy, bo przez większość czasu słychać tylko blaaast i ryyyk, co czyni album dość jednowymiarowym. Jest to jakiś krok wstecz względem poprzedniego, bardziej nośnego krążka, ale widocznie tu założenia mieli inne. Szybko się przekonacie, iż materiał ociera się nieraz o ten poziom ekstremy, który może już fizycznie wymęczyć, głównie dlatego, że człowiek po prostu przestaje za kolesiami nadążać. Paradoksalnie płytki słucha się całkiem przyjemnie, jest stosunkowo odświeżająca i warto zaznaczyć przy niej opcję „ripit”. Do tego Duńczycy sprokurowane wespół z Tue Madsenem bardzo mocne i selektywne brzmienie, które jeszcze podnosi poziom brutalności. Warto mieć pod ręką!


ocena: 7/10
demo

podobne płyty:

Udostępnij:

28 marca 2010

Edge Of Sanity – Infernal [1997]

Edge Of Sanity - Infernal recenzja okładka review coverMyślę, że Infernal można nazwać ostatnim pełnym albumem Edge Of Sanity. Wydany później „Cryptic” został nagrany bez Dana Swano, z kolei wydany 7 lat temu „Crimson II” został skomponowany i zarejestrowany tylko przez Swano. No więc, co zawiera ten ostatni longplay szwedzkiej legendy? Ano chyba nic ciekawego… Jest na pewno zróżnicowanym materiałem, lecz zróżnicowanie nie zawsze jest dobre, czego przykładem jest właśnie Infernal. Albumik został praktycznie napisany tylko przez dwóch panów, pana Swano i pana Axelssona, co ciekawe — z reguły — każdy z nich w swoich kawałkach objął wokale. Pan S. skupił się głownie na melodyjności, progresji, wprowadzaniu rockowych zagrywek, zaś Pan A. nagrał tradycyjne, surowe szwedzkie death metalowe granie. Niestety ani w jednym, ani; w drugim nie ma dawnego ducha Edge Of Sanity. Nie przekonują mnie ani rockowe zapędy, ani oklepane pitu pitu. Może 3-4 kawałki zasługują na miano niezłych, a reszta trzyma raczej średni poziom. Cóż, rzadko sięgam po tą płytę.


ocena: 6/10
corpse

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

26 marca 2010

Banisher – Slaughterhouse [2010]

Banisher - Slaughterhouse recenzja reviewNiechaj narodowie wżdy postronni znają, iż Polacy nie gęsi, iż swój tech death mają. Tak, tak moi milusińscy – rzeszowski team Banisher swoim debiutem udowadnia, że są jeszcze w Polsce ludzie, którzy wiedzą jaki użytek zrobić ze sprzętu. Nie pierdoląc się w żadne podchody, wyciskają z hardware’u i siebie siódme poty, by zaspokoić gusta wszystkich maniaków brutalnego nakurwiania. I muszę przyznać, że robią to bardzo solidnie. W dodatku — jak na Polską kapelę przystało — okraszają całą tą młóckę sporą dawką chorego, świńskiego humoru. Jak się tak zastanowić, to dawno nie było kapeli, która podchodziłaby do tematu z takim dystansem. Nie zdziwcie się więc zatem, kiedy waszych uszu dobiegną różne pierdy, beknięcia, wymioty, tudzież inne „odgłosy paszczą”. Całość tego tałatajstwa sympatycznie wpisuje się w lekko perwersyjno-gore’owy klimat wydawnictwa. Ale tytuł do czegoś zobowiązuje, czyż nie? Klimat klimatem, a muzyka napierdala jak robole o świcie. Żadnej taryfy ulgowej, przez pół godziny nie ma sekundy zmarnowanej na jakiekolwiek przestoje*. Blasty, podwójna stopa i do przodu – szaleństwo w czystej postaci. Kanonadzie garów dzielnie wtórują wiosłowi piłując takie riffy, że się włos na jajcu prostuje. Że o solówkach nie wspomnę. No i — doskonale wyeksponowany — bas. Kapele techniczne muszą mieć autonomicznie pracujący bas, który — jak właśnie w Banisher — stoi na równi z gitarami i którego linia jest od nich niezależna. Tak robią najlepsi i tak robi Banisher. Dzięki temu muzyka staje się pełniejsza, wielopłaszczyznowa i bardziej wciągająca. Na korzyść chłopaków przemawia także dobra kompozycja utworów, odpowiedzialne czerpanie inspiracji z klasyków i ich dopasowanie do własnej wizji. Bez większych problemów można odszukać owe patenty, jednak generalnie ich obecność nie irytuje, a wręcz przeciwnie – pokazuje spore wyrobienie w rzemiośle. Kombinacja elementów sprawdzonych oraz własnych idei działa na korzyść zespołu, tym bardziej, że z obu źródeł brane są patenty najbardziej przemyślane. Jest więc wszystko czego dusza zapragnie – soczysta brutalność, nietuzinkowa technika oraz zajebista wręcz przebojowość. Człek szybko załapuje nastrój kawałka i już po chwili naparza baniakiem i podśpiewuje refreniki. Z niemałą radochą. I taki właśnie jest Banisher – kapelka dająca słuchaczowi sporo frajdy.

*Motywu z Mario nie liczę ;]


ocena: 8/10
deaf
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/banisherofficial
Udostępnij:

24 marca 2010

Altar – In The Name Of The Father [1999]

Altar - In The Name Of The Father recenzja reviewAltar nigdy nie należał do czołówki europejskiego death metalu i nawet w swoim kraju pozostawał w cieniu gwiazd pokroju Pestilence, Asphyx, Gorefest czy Sinister. Owszem, zawsze prezentował niezły poziom, ale też nigdy nie było to nic na tyle wielkiego, żeby pomogło chłopakom wybić się z drugiej ligi. Jednak… po kilku latach działalności dorobili się w swej dyskografii krążka, który poniewiera od początku do samego końca. In The Name Of The Father to kapitalny album, będący syntezą tego, co w europejskim i amerykańskim death metalu najlepsze z domieszką drobnych pozostałości po „Provoke” (chodzi o hard core’owe naleciałości). Mamy zatem świetną motorykę, solidny poziom brutalności, dużą rozpiętość prezentowanego tempa (doskonałym tego przykładem jest „I Spit Black Bile On You” – zaczyna się hiperciężko by w końcówce rozpędzić się do konkretnego galopu), sporą dawkę melodii i masę świeżych patentów (także zabawnych – „Walhalla Express”!). Oryginalności sensu stricte w tym wiele nie ma, ale ogólny poziom (wyszkolenie techniczne, brzmienie, produkcja…) i „słuchalność” tego albumu bardzo pozytywnie zaskakują. Jakby tego było mało, to chwytliwość materiału jest porażająca! Choć płyta trwa aż trzy kwadranse, to nudą nie zalatuje ani przez chwilę, wszystko mija szybko jak z bicza trzasnął. Kawałki wyraźnie się od siebie różnią, każdy posiada jakieś cechy charakterystyczne (i nie mam na myśli tylko refrenów) i przypuszczam, że muszą znakomicie wypadać na żywo. Ta „fajność” utrudnia jednak wskazanie najlepszych numerów, można co najwyżej wyliczyć ulubione… w moim przypadku będą to: „Holy Mask”, „Spunk”, „I Spit Black Bile On You”, „Pro Jagd”. Bardziej niż spoko jest ochrypły gardłowy wokal i napisane z jajem teksty, które znacząco odstają od „jebanej powagi” prezentowanej przez inne deathowe kapele. In The Name Of The Father powinna przypaść do gustu szczególnie fanom Gorefest, Bolt Thrower i Benediction, ale jestem przekonany, że każdy fan gatunku znajdzie tu coś dla siebie.


ocena: 9/10
demo

podobne płyty:

Udostępnij:

Die Verbannten Kinder Evas – Die Verbannten Kinder Evas [1995]

Die Verbannten Kinder Evas - Die Verbannten Kinder Evas recenzja okładka review coverCzas odetchnąć od łomotu siekących blastów, wrzasku bluźnierczych manifestów i nieustannej akceleracji. Czas zatrzymać się na moment i dać ponieść wyobraźni. Czas na Die Verbannten Kinder Evas. Więc zaparzcie sobie herbatkę, zamknijcie siostrę/żonę/dziewczynę w piwnicy (Trzymamy się austriackich standardów, co? – przyp. demo), wyłączcie komórkę i wygodnie rozsiądźcie się w fotelu. Play… W ciągu najbliższej godziny wasza wrażliwość i poczucie piękna zostaną naładowane potężnymi ładunkami wykwintności i dość ponurawej melancholii. Godzina ta wystarczy na rozluźnienie się i mentalne odpoczęcie. Po niej nawet (całkiem uzasadnione) ujadania wkurzonej siostry/żony/dziewczyny nie będą miały większego znaczenia. W pamięci bowiem wciąż będą się tliły resztki dźwięków i melodii wcześniej usłyszanych. Melodii nienatarczywych, delikatnych i ujmujących. Melodii powstałych po to, by uwznioślać, ale i odprężać. Szlachetnych. Nie wiem, czy taki właśnie zamiar przyświecał twórcom, ale dla mnie Die Verbannten Kinder Evas to esencja spokoju i opanowania. Ich muzyka przypomina mi niekiedy spokojne morze – majestatyczne i bezkresne. Szczególnie silne wrażenie sprawia olbrzymia pustka obecna w każdym utworze. Wydaje się ona kluczowym elementem muzyki, wokół którego budowane są rozliczne, acz ażurowe, byty dźwiękowe. Pojedyncze plamy i delikatne konstrukcje. Chyba dzięki temu właśnie muzyka ta tak silnie oddziałuje na słuchacza – nie napada na niego, nie zmusza do wysiłku. Muzyka jest niezaprzeczalnie obecna, ale dominująca w niej pustka sprawia, że człowiek wycisza się i budzi swoją wyobraźnię. Cały niezagospodarowany obszar zostaje oddany pod władzę słuchacza, który uzupełnia go według własnego uznania. Gdzie nie ma poznania, budzi się wyobraźnia. I to właśnie poczytuję sobie za największą zaletę Die Verbannten Kinder Evas.


ocena: 8,5/10
deaf
oficjalna strona: www.dvke.info
Udostępnij:

Hypocrisy – The Final Chapter [1997]

Hypocrisy - The Final Chapter recenzja okładka review coverPiąty album szwedzkiego trio pokazał, że zespół ma bardzo dużo pomysłów na granie death metalu. Po tak świetnych albumach jak „The 4th Dimension” i „Abducted”, Hypocrisy nagrywa następny, tak samo wspaniały jak dwa wyżej wymienione, chociaż duża część fanów uważa, że jest to najlepszy album Petera i spółki. Nic dziwnego: ciężkość, brutalność, zabójcze riffy, świetne melodie i solówki, różnorodne wokale oraz struktury kompozycji muszą zachwycać, a raczej zabijać. Utwory podzielone są na szybkie i wolne, po szybkim jest na ogół wolny, po wolnym szybki. Ale to tylko uproszczona klasyfikacja, ponieważ The Final Chaper zawiera prawdziwe bogactwo kompozycji. Można tu znaleźć brutalne wyziewy jak „Last Vanguard”, „Inseminated Adoption”; szybkie pełne czadu i agresji kawałki np. "Dominion”, bardziej melodyjne kompozycje jak „Adjusting The Sun”, „Through The Window Of Time”, czy też wolniejsze i spokojniejsze utwory: „Request Denied”, „The Final Chapter”, „Lies”. Nad tym wszystkim czuwa ponadto wszechobecny mroczny klimat związany chyba każdy wie, z czym lub z kim. Razem mamy tu znów sporo utworów, bo aż 12, z czego jeden cover o tytule „Evil Invaders”, najlepiej odegrany cover jaki słyszałem. The Final Chapter spokojnie zaspokoi potrzeby najbardziej wybrednego słuchacza.


ocena: 10/10
corpse
oficjalna strona: www.hypocrisy.tv

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:

Udostępnij:

Angelcorpse – The Inexorable [1999]

Angelcorpse - The Inexorable recenzja reviewThe Inexorable, jeden z moich ulubionych death metalowych krążków w ogóle, mógłby być pięknym zwieńczeniem kariery Amerykanów, gdyby nie to, że spieprzyli sprawę reaktywacją i wydaniem „Of Lucifer And Lightning”. Zaniżona w ten paskudny sposób opinia o muzykach w żaden sposób nie zmienia jednak postrzegania przeze mnie ich poprzednich dokonań, z których album numer trzy jest tym najbardziej wypierdolistym. W końcu przecież nie trafił do kategorii moich największych faworytów przez przypadek. Ludziska, mnie tu pasuje absolutnie wszystko!

The Inexorable to oczywiście techniczny death metal, ale taki z epoki zanim jeszcze wszystkich pojebało w pogoni za najbardziej złożonymi strukturami, kiedy technika szła w parze z odpowiednim feelingiem i podziemnym nastawieniem. Płyta trwa zaledwie 35 minut, ale to dawka wystarczająca, żeby sponiewierać największego twardziela, bo dawka ekstremy serwowana przez trzy anielskie ścierwa jest doprawdy zadziwiająca. Od początku wrażenie robią masakrycznie szybkie, młócące tempa nawalane maniakalnie przez mistrza w swoim fachu Tony’ego Laureano. W tej nawałnicy nie ogranicza się jednakże do bezlitosnych blastów, bo z rozmachem (dosłownie!) robi niekiepski użytek z całego zestawu.

Cudnej kanonadzie wtórują diabelnie chwytliwe, a zarazem ostre jak żyleta riffy Palubickiego. Mamy tu doskonały przykład rzadkiego połączenia totalnej, wspartej kapitalnymi umiejętnościami, dźwiękowej agresji z maksymalnie wpadającymi w ucho patentami. Rzeź jest po byku, ale podana w taki sposób, że bez problemu zapamiętuje się wszystkie kawałki. Gitarową orgię Gene doprawia mnogością zajebiaszczych solówek (od trzech do pięciu na kawałek – w sumie ponad trzydzieści), z których spora część (te oparte na duecie: gęsty tapping + kaczka) nosi wyraźne cechy stylu pana Trey’a Azagthoth’a. Ogólnie wpływów Morbid Angel jest w muzyce Angelcorpse niemało, ale to im można wybaczyć, bo zamiatali wtedy lepiej niż sami Morbidzi. Uroki tej sieczki wzbogaca swoimi wściekłymi wymiotami Pete Helmkamp, a czyni to w takim tempie i tak wyraźnie jak Araya za starych, dobrych czasów.

W przypadku The Inexorable wypas nie kończy się na muzyce, bo i brzmienie jest wspaniałe: naturalne, pełne, mięsiste i — co przy takich prędkościach można traktować jako cud — niezwykle selektywne. Aż strach pomyśleć, że nagrania zajęły im tylko tydzień, a z mixem i masteringiem uporali się w kolejne trzy dni. To tylko świadczy o tym, jakimi zajebistymi byli muzykami i jak dobrze otrzaskali materiał przed wejściem do Morrisound.

Absolutny numer jeden z tej płyty to dla mnie „Begotten (Through Blood & Flame)” – rozpieprza mnie na kawałeczki zawsze i wszędzie – po prostu majstersztyk. Inne hiciory to chociażby „Wolflust” i „As Predetor To Prey”, ale prawdę mówiąc – można strzelać w ciemno i zawsze się na jakiś trafi. The Inexorable to wypierdol pełen świeżości, dzikości i zaangażowania – totalna rekomendacja dla wielbicieli death metalu!


ocena: 10/10
demo

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:

Udostępnij:

Hieronymus Bosch – The Human Abstract [1995]

Hieronymus Bosch - The Human Abstract recenzja reviewJak się okazuje, dobrą muzykę tworzą też na wschodzie. I to niekoniecznie dalekim, lecz taki po sąsiedzku – powiedzmy lot rakiety balistycznej średniego zasięgu. Znaczy się Rosjanie. Jakiś czas temu pisałem o innych ruskich grajkach, ale powiedzmy sobie szczerze – była to jeno przystawka. Wydaje się bowiem, że dziś w Rosji niepodzielnie panuje pewien Niderlandczyk – Hieronymus Bosch. Debiutancki album tej formacji ujrzał światło dzienne w 1995, czyli dokładnie w 479. rocznicę śmierci malarza. Ujrzał i pozamiatał, co było do pozamiatania. A dziadostwa było sporo, o czym sami przekonacie się próbując przypomnieć sobie jakąś godną uwagi ruską kapelę. No po prostu nic, zero, null (jak macie coś fajnego, to zarzućcie w komentach). Moskiewski kwartet nie bawiąc się z żadne wieloletnie rozpędy i badania rynku, jebnął z grubej rury już od pierwszego longpleja, gładko torując sobie drogę na szczyty i jednocześnie ustawiając sobie wysoką poprzeczkę na przyszłość. Świat ujrzała muzyka wyśmienicie skomponowana, zagrana z solidną dawką techniki i agresji, a jednocześnie stosunkowo spokojna i melodyjna. Muzyka, którą chce się słuchać raz po razie. Na szczególną uwagę zasługuje niemal doskonały feeling gitar. Gitar, które budują cały klimat wydawnictwa. Techniczne, a jednak melodyjne i chwytliwe riffy, uzupełnione o przeróżne solówki, czasami bardziej zakręcone, jazzowe, a czasami neoklasyczne. A wszystko, jak już wspomniałem, z doskonałym wyczuciem. Z ciekawostek, warto się także przysłuchać pojawiającym się tu i ówdzie partiom klawiszy, które przydają numerom głębi i nastroju, że odwołam się tylko do dwóch utworów: „The Apogee” oraz „The Human Abstract”. Innym kuriozum jest kawałek zatytułowany „Black Lake Blues”, ale chyba nie trzeba wiele mówić, bo wszystko zdradza tytuł. Tak, tak – póltoraminutowy, instrumentalny bluesowy standardzik. Po jego przesłuchaniu nie ma się już żadnych wątpliwości, co do klasy zespołu. Tym bardziej, że — koniec końców — mamy do czynienia z zespołem tech deathowym. Zespołem dojrzałym, znającym się na swoim rzemiośle, i, co najważniejsze, bajecznie utalentowanym. Muzyka Rosjan broni się sama – wystarczy jej na to nieco ponad cztery i pół minuty – tyle bowiem trwa pierwszy kawałek. I na koniec myśl: Bosch mógłby być dumny, że pod jego sztandarami tworzona jest taka muzyka.


ocena: 8/10
deaf

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:

Udostępnij:

Gorefest – Mindloss [1991]

Gorefest - Mindloss recenzja okładka review coverOd premiery Mindloss minęło już przeszło 19 długich lat. Wówczas albumik zrobił nawet niemałe zamieszanie i dał Holendrom możliwość wypłynięcia na głębsze wody, którą nota bene umiejętnie wykorzystali. Różni się on znacznie od późniejszych dokonań Gorefest. Jest zimny, surowy, prosty, mało tu melodii, ale jednak przyjemnie się go słucha. Ot taki brutalny old schoolowy death metal, inspirowany dokonaniami sceny amerykańskiej i brytyjskiej z późnych lat 80-tych. Inspirowany, ale jednocześnie ze swoimi pięcioma groszami. Wszystko zaczyna się krzykami maltretowanych ludzisk, a po nich już tylko 9 stricte death metalowych brutalnych numerów. Jako pierwszy rusza rozpędzony walec „Mental Misery”, w którym Panowie pokusili się o użycie klawiszy. Kolejny po nim to szybki „Putrid Stench Of Human Remains”. Następnym kawałkiem godnym uwagi jest zimny jak skurwysyn „Tangled In Gore” z fajną grobową solówką. No a po nim chyba najlepszy numer tej płyty: „Confessions Of A Serial Killer”. Zdecydowanie najlepsze riffowanie oraz sola, poza tym jest dosyć melodyjny w porównaniu z resztą, a i wokalnie wydaje się być jakoś mocniej odryczany. Jeżeli już o wokalach, to trzeba zaznaczyć, że Jan Chris na Mindloss nie miał jeszcze tego wspaniałego daru łączenia naprawdę brutalnego, głębokiego, przeponowego growlu z wyrazistością wykrzykiwanych, a tu raczej wyrzygiwanych tekstów. Niemniej jednak raczej nie pomyliłoby się tego głosu z żadnym innym. Całe te oldschoolowe grzańsko kończy się kawałkiem pod jakże niewinnym tytułem „Gorefest” – ładnie opakowanym, bo i początek i koniec są dość melodyjne, a środek to lodowata old schoolowa bryła mięcha. Jednym zdaniem Mindloss to kawał naprawdę dobrego death metalowego kloca.


ocena: 8/10
corpse

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

Dead Infection – Surgical Disembowelment [1993]

Dead Infection - Surgical Disembowlment recenzja okładka review coverDebiut Flanelowych Koszul z Białegostoku wydaje się być dzisiaj nieco zapomniany, co może dziwić w kontekście tego, jak w ojczyźnie rzekomo uwielbiany jest ten wspaniały band. Niezależnie jednak od tego, ile ton kurzu zebrało się na Surgical Disembowelment, krążek i tak wymiata, niszcząc bez litości wiele spośród dzisiejszych „odkryć” brutalnej sceny. Przez te 35 minut Dead Infection nie stroją niewinnych min, nie chowają się za dziewczynami z piaskownicy, nie udają też, że mają zamiar pierdolić się ze słuchaczem jak matka z łobuzem. Dziki wygar i mielenie od początku do końca – tylko tyle i aż tyle mają do zaoferowania. Mnie to bierze, szczególnie że album świetnie zrealizowano. Solidnie nasycony brudem i zgnilizną dźwięk, piaszczyste gitary i dość wyraźne, naturalnie tłukące gary. Nie ma lepszej oprawy dla zwierzęcego gore death-grindu w typie starego Carcass! Tak w ogóle, to pod względem ekstremalności wesoła ekipa Śmiertelnej Infekcji nawet przebija Liverpoolczyków, bo żadnych melodyjnych zagrywek ani czytelnego przekazu werbalnego tutaj nie znajdziemy. Mimo intensywności, dzikich bulgotów i czystych gatunkowo solówek, piosenki łatwo wpadają w ucho i wymuszają następne przesłuchania. Potencjał „rozwałkowy” materiału jest ogromny, więc nie zdziwcie się, gdy po wybrzmieniu „Deformed Creature” spostrzeżecie wokół siebie małe pogorzelisko. O tak, Surgical Disembowelment to jeden z najlepszych klasycznych w formie wyziewów — i to nie tylko spośród tych, jakie powstały w Polsce — a tym samym obowiązek dla fanów najbrutalniejszej sieki. Kupujcie zanim larwy się do was dobiorą!


ocena: 9/10
demo
oficjalna strona: deadinfection.info

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:

Udostępnij:

Savage Circus – Dreamland Manor [2005]

Savage Circus - Dreamland Manor recenzja okładka review coverW 2005 roku, po ponad dwudziestu latach obecności w Blind Guardian, Thomen Stauch zdecydował się zakończyć współpracę z zespołem (co było dużą i niemiłą niespodzianką, bowiem Thomen zawsze był jedną z podpór zespołu i od kiedy Blinda słucham, czyli jakieś naście lat, zawsze lubiłem jego styl). Powodem odejścia miało być niezadowolenie z nowej linii zespołu. A że założyć dzisiaj band jest łatwiej niż kupić bułkę, więc i Thomen postanowił wziąć sprawy w swoje ręce i będąc jeszcze w Blind Guardian, w 2004 roku, wraz z wokalistą Jensem Carlssonem wpadli na pomysł założenia formacji, której dali nazwę Savage Circus. Nietrudno się domyślić, że muzyka zaserwowana na debiutanckim longpleju Cyrkowców to ówczesny Blind Guardian minus 10 lat. Wszystko — począwszy od kroju czcionki w nazwie, a skończywszy na muzyce — wyglądem i brzmieniem przypomina Blind Guardian z czasów około „Somewhere Far Beyond” i „Imaginations From The Other Side”. No, może prawie wszystko, bowiem podrobić wokale Hansiego, czy choćby zbliżyć się do ich geniuszu, jest zgoła niemożliwe. Ale słychać, że Jens próbuje i to z niezłym rezultatem. Jednak pozostałe elementy: kompozycja i układ albumu, mega charakterystyczne linie gitar, niewiarygodnie chwytliwe i porywające melodie, chórki i wielościeżkowe wokale, czy wreszcie styl bębnienia, mogłyby być spokojnie wykorzystane przez kwartet z Krefeld i nikt by się nawet nie zorientował, że to nie ich. Naprawdę – pod względem instrumentalnym chłopaki pokazali klasę i warsztatowe obycie. Niestety, a może stety, znaczy to mniej więcej tyle, że niemal idealnie powtórzyli styl Blind Guardian, w kilku tylko miejscach wzbogacając go o autorskie elementy. Jakby na to nie patrzyć, to muzycznie Savage Circus jest kopią Blind Guardian, czy to się komuś podoba, czy nie. Z drugiej jednak strony, nikt nie mówił, że ma być oryginalnie – od początku miało być „po blindowemu”. Zapewne ucieszy to tych fanów Strażników, którzy podobnie jak Thomen, za najlepsze uznają albumy wydane w pierwszej połowie lat 90-tych. Ja osobiście lubię całą ich twórczość, więc moje podejście jest troszkę inne. Otóż traktuję Dreamland Manor niemal jako kolejny album Blindów, a że bardzo zajebiście lubię ich styl, każda okazja posłuchanie takiej muzy, jest dla mnie nie lada gratką i radością. Tak też jest w przypadku recenzowanej płyty – niby rżnięte i zgapiane, ale chuj z tym, ważne, że muzyka fantastyczna. Niemniej jednak, ocena jak przy innych, podobnych sytuacjach z naśladowaniem.


ocena: 7/10
deaf
oficjalna strona: www.savage-circus.com

podobne płyty:

Udostępnij:

Tenebris – Catafalque – Comet [2007]

Tenebris - Catafalque - Comet recenzja reviewChyba 3 lata temu ktoś wpadł na świetny pomysł przypomnienia wszystkim fenomenalnego polskiego zespołu Tenebris, poprzez wydanie krążka pt. Catafalque – Comet. Składa się on z trzech różnych nagrań: kultowego MCD „Catafalque”, trzyczęściowego utworu „Comet” oraz dwuutworowego dema „Leaving of Distortion Soul”. Album reklamowano czterema słowami: progresja, technika, eksperyment, przestrzeń. To chyba najlepszy esencjonalny opis tego wydawnictwa, choć trochę enigmatyczny, niemniej jednak mocno przyciągający i zachęcający, aby po nie sięgnąć. Można byłoby dodać jeszcze jeden rzeczownik: unikalność. Krew mnie zalewa, że żadna wielka wytwórnia nie zwróciła uwagi na Tenebris. W końcu ich death metal oscyluje w rejonach tak pogmatwanego grania jak Nocturnus, Sadist czy nawet Cynic. Catafalque – Comet to prawdziwy róg muzycznej obfitości! 10 różnych utworów emanujących ekspresją, dynamiką, agresywnością lub jak „Comet” błogim spokojem. Poza świetną techniką, połamanymi riffami jest jeszcze dosłownie kosmiczny klimat, kreowany przez pokręcone klawisze. To nie koniec kochani!, ponieważ mamy tu jeszcze jazz, nutkę doom metalu a nawet rocka! Jak tu się nie podniecać takim cackiem! Szkoda oczu na czytanie, wbijać na allegro i licytować!


ocena: 9/10
corpse
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/TenebrisAlpha/

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

The Dillinger Escape Plan – Miss Machine [2004]

The Dillinger Escape Plan - Miss Machine recenzja okładka review coverAmerykańscy popaprańcy przy pierwszym — dodam, że szybkim — kontakcie z Miss Machine niczym specjalnym mnie nie zaskoczyli. Dopiero spokojne przebrnięcie przez całość uświadomiło mi fakt, że oto obcuję z wyjątkową płytą. Muzykę na tym albumie określiłbym nieco dziwnym mianem „free-grind”. Wprawdzie bazą wyjściową jest (choć w sumie cholera wie, co im w tych krótkowłosych łbach siedzi) właśnie grindowy łomot, to fragmentów, gdzie mamy do czynienia z sieką stricte grindowej proweniencji nie ma aż tylu, ilu można by się spodziewać. Upraszczając: nie napierdalają non stop, choć z boku tak to może wyglądać. Dostajemy za to elementy niemal żywcem wyjęte z produkcji hard core, przebojowego rocka, jazzu, czy też… hmm… lajtowej alternatywy (?!), które sprawnie wpleciono w konkretnie popieprzoną, połamaną całość. The Dillinger Escape Plan to zespół świetnych instrumentalistów, którzy w żaden sposób nie mają zamiaru się ograniczać i znakomicie odnajdują się w każdym granym przez siebie gatunku. Wyobraźcie sobie mix Cephalic Carnage i Muse – efekt takiej fuzji musi poniewierać i tak też jest w istocie. Do tego jak się ma takiego wokalistę, jakim jest Greg Puciato, to można spokojnie brać się prawie za wszystko. Nie ukrywam, że jego partie robią spore wrażenie; poniekąd kontynuuje on robotę swego poprzednika, ale dodaje też sporo nowego, szczególnie jeśli chodzi o czyste wokale, które wychodzą mu kapitalnie. W takim „Setting Fire To Sleeping Giants” wrzeszczy jak pojebany, by po chwili przejść niemal do szeptu, później znów wrzeszczy, a w następującym dalej refrenie (zajebiście chwytliwym!) śpiewa tak, że niejedna tipsomaniaczka zmoczyłaby wyszywane cekinami stringi. „Unretrofied” to z kolei pewniak na hit radiowy (znowu świetny refren), a nawet telewizyjny, bo chłopaki postarali się o klawy teledysk. Te dwa spokojniejsze i sprawiające wrażenie prostszych kawałki nie powinny jednak nikogo zmylić, bo grania brutalnego jest tu naprawdę dużo, a przy tym jest ono nieszablonowe i powykręcane jak wizje Salvadora Dali. Czy muszę dodawać, że album jest wzorowo wyprodukowany i brzmi wspaniale, niezależnie od tego, co The Dillinger Escape Plan grają w danej chwili? Miss Machine to znakomita propozycja dla ludzi lubiących ostre i inteligentne mieszanie w muzyce, ortodoksom za nic w świecie nie wejdzie. W moim mniemaniu jest to jedna z najjaśniejszych perełek 2004 roku.


ocena: 10/10
demo
oficjalna strona: www.dillingerescapeplan.org

inne płyty tego wykonawcy:




Udostępnij:

Gnostic – Engineering The Rule [2009]

Gnostic - Engineering The Rule recenzja reviewChyba każdy szanujący się metalowiec zastanawiał się kiedyś, jak mógłby brzmieć kolejny krążek Ateistów. I niestety wygląda na to, że na domysłach się całe to dumanie nie skończy, bo chłopaki — jak donosił demo — postanowili spróbować. Nie zmienia to jednak faktu, że schedę po nich chciało przejąć mnóstwo kapel (a teraz sami chcą przejąć pałeczkę po sobie ;]). A jedną z nich jest niewątpliwie Gnostic, ale nie ten szatanujący z Texasu, tylko ten z Georgii. Ten z — jak to informuje naklejka na płycie — udziałem trzech członków Atheist. Nie łudźcie się jednak, że będą to ci prawdziwi Ateiści z początku lat 90-tych. To, poza Flynnem, dokooptowani w ostatnich latach, bliżej nieznani jegomoście, których, na co wygląda, temat zwyczajnie przerósł. Skład uzupełnia jeszcze jeden ex-członek Atheist i facet, którego powinni publicznie wychłostać – zwany dalej wokalistą. I taka właśnie wesoła gromadka wpadła na pomysł stworzenia albumu, który miał być miodem na uszy spragnionych jazzujących, technicznych brzmień. Miał, bo album okazał się, mówiąc delikatnie, niewypałem. Po raz kolejny dowiedziono, że aby nagrać dzieło, prawdziwe cacuszko, trzeba czegoś więcej niż jako taki/dobry skład. Muszę jednak jeden temat wyjaśnić – ekipa (poza Flynnem, ma się rozumieć), choć niezbyt przeze mnie doceniona ostatnimi zdaniami, musi jakiś poziom umiejętności sobą reprezentować. W przeciwnym razie, ich obecność w Atheist byłaby co najmniej zagadkowa. Jak już jednak wspomniałem – wygląda na to, że umiejętności starczyło, na ile starczyło, czego wynikiem jest Engineering the Rule. Album prawie jak Atheist, nagrany przez prawie oryginalnych członków, brzmiący prawie jak, techniczny prawie jak, zajebisty prawie jak. Atheist dla ubogich. Mówiąc o muzyce, należałoby wspomnieć, że odniesienia (morze odniesień, począwszy od brzmienia i ścieżek gitar, poprzez solówki, a na zwolnieniach i jazzowaniu skończywszy) do oryginału są słyszalne na każdym kroku – jedne lepsze, inne gorsze. Całość wydaje się zbliżona do „Piece of Time” – zarówno pod względem motoryki, wyraźnie galopującej i agresywnej, jak i techniki. I w tym właśnie elemencie chyba najlepiej słychać wspomniane wcześniej braki – poziom jest niezły, ale żeby powalał, to nie bardzo. I do tego to wkurwiające jak przymus podatkowy wydzieranie się „wokalisty”. Jeżeli było w tym albumie coś prawdziwie wyjątkowego i cennego, to dzięki temu panu, wszystko to chuj strzelił – że tak pozwolę sobie szpetnie zakląć. Ech, a mogło być całkiem nieźle, bowiem kilka patentów jest naprawdę niezłych. Na albumie jest sporo mocy i solidnego kopnięcia, a pomysły na kawałki mogą się podobać. Może kolejny album, o ile powstanie, wydobędzie i należycie wyeksponuje wszystkie te zalążki zajebistości. A tak, pozostaje nam zacisnąć zęby i próbować. Taka filozoficzna myśl na koniec: jeżeli komukolwiek wydawało się, że Gnostic będzie nowym Atheist na miarę XXI wieku, to miał rację – wydawało mu się. Gnostic bowiem to Ateistyczny schyłek wieku XIX.


ocena: 6,5/10
deaf
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/GnosticOfficial

podobne płyty:

Udostępnij:

Carnal – Undefinable [2007]

Carnal - Undefinable recenzja reviewUndefinable jest drugim pełnym albumem i już czwartym materiałem w dorobku warszawskiej grupy Carnal. Zespół zadebiutował 9 lat temu bardzo fajnym MCD zatytułowanym „A Time Has Come”. Przez ten czas ich talenty oraz podejście do pisania muzyki niewątpliwie uległy małej ewolucji, co wyraźnie słychać na Undefinable. A co słychać? Odpowiedź w cale nie jest taka prosta. W wielu różnych portalach pojawia się mniej lub więcej informacji na temat muzyki Carnal i co ciekawe informacje te są często skrajnie różne. Jedne przedstawiają Carnal jako doom metal, inne jako melodyjny death metal a spotkałem nawet takie, które mówiły o technicznych death metalowcach z Warszawy! Jak widać naprawdę duża rozbieżność opinii, jednak żadna z nich nie jest do końca prawdziwa. I to chyba dobre dla zespołu, ponieważ nie jest łatwo wrzucić ich muzykę do szuflady z naklejką death metal, doom metal czy „inny metal”. Moim zdaniem dzisiejszy Carnal to progresywny i melodyjny death/doom na bardzo wysokim poziomie Jestem naprawdę pod dużym wrażeniem tego, co nagrali na tej płycie, bo: a) kawałki są rozbudowane, sporo w nich zmian tempa oraz zmian grania – potrafią płynnie przejść z ciężkiego do łagodniejszego i czasem wręcz „błogiego” grania; b) wszystkie utwory mają kapitalną linię melodyczną, a kilka również wyraziste refreny, które na koncertach na bank oderwą ludzi od podłogi; c) cały album trzyma przyzwoity poziom techniczny idealnie współgrający z melodią i strukturą utworów; d) muzyka jest bardzo emocjonalna, przy czym dominuje odrobinę dekadencki klimat; e) wokale – naprawdę kapitalna robota i tu duże brawa dla Roberta. Radzi sobie świetnie i z brutalnymi, jak i zwykłymi wokalami. Jestem pewien, że trudno będzie pomylić jego grwol z growlem innego wokalisty, i że to właśnie ten growl stanie się rozpoznawalnym znakiem firmowy Carnal. A co do czystych wokali, to słychać, że jego idolem jest Vincent z Anathemy. Zresztą Anathema jest także inspiracją dla całego zespołu, co jest szczególnie widoczne (a raczej słyszalne) w kawałkach „My Salvation” i „In Expectation Of…”, kojarzących się z czwartym albumem Angoli pt. „Eternity”. Mam nadzieję, że zespół wypłynie na szerokie wody i — jak to mówią Amerykanie — hit the jackpot. Na opakowaniu tego albumu śmiało można nabić duży stempel Made In Poland i wysyłać na export, ponieważ jest czym się chwalić, takich zespołów jest u nas niewiele! Gorąco zachęcam wszystkich do zapoznania się z Undefinable jak i pozostałą twórczością Carnal, bo warto!


ocena: 9/10
corpse
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/Carnal
Udostępnij:

23 marca 2010

Lux Occulta – My Guardian Anger [1999]

Lux Occulta - My Guardian Anger recenzja okładka review coverMy Guardian Anger uważam za najlepszy krążek nieistniejącego już Lux Occulta i podejrzewam, że w tej opinii nie jestem odosobniony. Co więcej, to chyba jedno z lepszych nagrań w ramach całego symfonicznego death-black, choć dla mnie największe wady albumu wynikają właśnie z owej „symfoniczności”. Ale po kolei. Poprzednie płyty Luksusowych Okultystów — mimo paru lepszych momentów — nie mogły zwiastować takiej zwyżki formy, z jaką mamy tutaj do czynienia. Przede wszystkim muzyka zyskała na charakterze, wyrazistości przez pójście w bardziej death’owe uderzenie: gęstsze partie perkusji oraz silniej zaakcentowane, technicznie zaawansowane faktury gitar. Ta zmiana wyszła zespołowi na dobre, bo wreszcie to, co powinno stanowić rdzeń muzyki jest należycie uwypuklone, a nie zepchnięte do roli tła, jak to poprzednio bywało. Na niewiele jednak by się zdały lepsze umiejętności, gdyby pomysłów zabrakło. Na szczęście Luksiorni Okuliści mieli ich przy okazji My Guardian Anger pod dostatkiem, co przełożyło się na rozbudowane aranżacje, które niemal skrzą się od rozmaitych ciekawych patentów. „Kiss My Sword” zaskakuje niespotykaną dotąd w twórczości kapeli brutalnością na całej linii – od intensywnej gry perkusisty po wściekłe wokale. „The Opening Of Eleventh Sephirah” wciąga niebanalną konstrukcją, sprytnym nawiązaniem do Led Zeppelin, a do tego kosi doskonałą solówką w stylu jednego pana z Holandii za swoich najlepszych lat. W „Nude Sophia” mamy fajne poprowadzone zmiany nastroju z dobrze wkomponowanymi kobiecymi wokalami. Z kolei „Mane-Tekel-Fares” — niemal o teatralnej budowie — kładzie na łopatki znakomitym klimatem, szczególnie w końcówce, kiedy odzywają się skrzypce. Dobre jest to, że Jaro — choć to wokalista z ambicjami — zdecydował się na stosunkowo oszczędne objętościowo partie – śpiewa tylko tyle, ile trzeba i żeby nie rozpieprzyć atmosfery kawałka. Dzięki takiemu rozwiązaniu wszystko płynie bardzo naturalnie i te 46 minut mija niepostrzeżenie. Największym minusem albumu jest, w moim mniemaniu, większość tego, co wygrywają i jak brzmią (Selani…) klawisze. Raz, że jest ich za dużo (są nawet dwie miniatury zagrane tylko na klawiszach – zupełnie zbędne), dwa, że zbyt często zapędzają się w pseudo symfoniczne (brrr) banały, i trzy, niepotrzebnie ładują się na gitary, rozmiękczając je trochę. Do brzmienia reszty instrumentów też można mieć pewne zastrzeżenia, ale i tak to jedna z topowych produkcji tego olsztyńskiego studia. Po My Guardian Anger mogą spokojnie sięgnąć wszyscy, którzy cenią sobie w muzyce oryginalność, złożoność i porządne wykonanie – ci będą zadowoleni, na pozostałych może zadziała fama jednego z najciekawszych polskich zespołów.


ocena: 8/10
demo
oficjalny profil Facebook: facebook.com/luxocculta38450
Udostępnij:

Disembarkation – Rancorous Observision [2000]

Disembarkation - Rancorous Observision recenzja reviewSzopen Fryderyk wielkim kompozytorem był, za co (bo przecież nie za dziwkarstwo) został właśnie uhonorowany tygodniowymi obchodami dwusetnej rocznicy urodzin oraz dosyć częstymi imprezami z cyklu „Rok Szopenowski”. Zaś Gallo Étienne wielkim perkusistą jest i jeżeli ktokolwiek, kiedykolwiek miał co do tego jakiekolwiek wątpliwości, to przesłuchawszy to nie najnowsze i w równym stopniu (nie)znane wydawnictwo, powinien wyzbyć się najmniejszych wątpliwości. Nawet patrząc z perspektywy jego późniejszych występów, poziom grania zaprezentowany na Rancorous Observation jest niesamowity. Nie dziwi więc wcale jego obecność w takich kapelach jak Augury, Neuraxis czy Negativa. Ale Disembarkation to nie tylko Étienne, to w sumie pięciu muzycznych megamózgów – ludzi, którzy rozjechali utarte szlaki jak motor kurę. W mojej skromnej opinii, jest to jeden z lepszych metalowych wyziewów, jaki powstał na kanadyjskiej ziemi, album, który umieściłbym na tej samej półce co „Concealed” Augury. A to oznacza tylko jedno – absolutny top-end. Stopnień kompleksowości może przytłaczać, lecz jeśli chwilę nad albumem przysiąść obraz zaczyna krystalizować się i przybiera kształty dane ledwie garstce wybranych. Dźwięki płynące z głośników są skrajnie dziwne i popierdolone i stąd pewnie wzięła się moja kilkudniowa konsternacja dotycząca kondycji albumu. Teraz jednak jestem pewien, że to tylko mój umysł przedzierał się przez najbardziej odjechane i chore zakamarki Rancorous Observation. Ciemne uliczki pełne odwołań do muzyki poważnej, ekwilibrystycznych popisów wirtuozerskich, skandowanych i wywrzaskiwanych tekstów oraz niezliczonych klimatów. Zbędnym wydaje się wspominanie o warsztacie technicznym, więc wspominał nie będę. Za to zwrócę waszą uwagę na motywy zaczerpnięte z muzyki poważnej, przy czym wariacje na temat „Lotu trzmiela” są tylko wierzchołkiem góry lodowej. Gitara prowadząca bardzo wprawnie inkorporuje klasykę do progu (siedemdziesiąt siedem nieziemskich solówek), a jeżeli dodamy do tego techniczne riffy, to ani chybi wyjdzie z tego cud, miód i orzeszki. I tak się właśnie dzieje. Dla miłośników wyraźnego basu (czyli m.in. siebie) mam dobrą wiadomość: wyprawiane przez Francisa Ménarda szaleństwa należą do jednych z barwniejszych, dumnie plasując się pomiędzy najlepszymi: Malonem, DiGiorgio, Thesselingiem, Lapointem, Norbergiem czy Landfermannem. Szaleństwa szaleństwami, a polifonie lecą szerokim strumieniem. Instrumentalne popisy podsumowuje i wieńczy, niespotykana niestety zbyt często, wszechstronna praca wokalisty. Takiego spektrum barw, natężeń, wysokości i emocji szukać ze świecą. Naprawdę trudno jest mi wymienić te kilka utworów, które zawładnęły moją głową, bo pasowałoby spisać całą listę. Niemniej jednak polecałbym waszej uwadze „Auschwitz” (opus kurwa magnum ;]) i „Effusion Of Reality”. I tę piękną klamrę łączącą pierwszy i ostatni utwór, która akcentuje wielkość albumu i upewnia słuchacza, że właśnie (będzie) miał styczność z czymś wyjątkowym.


ocena: 9,5/10
deaf

podobne płyty:

Udostępnij:

Catastrophic – The Cleansing [2001]

Catastrophic - The Cleansing recenzja okładka review coverCzy ktoś jeszcze pamięta Catastrophic? Zespół został powołany do życia przez Trevora Peresa w okresie niebytu Obituary. Obituary powróciło i zepchnęło w niebyt Catastrophic. W sumie nic dziwnego, bo pomimo, że The Cleasing to dobry album, to jednak na tle dokonań Obitków jest zwykłym średniakiem. Zespół co prawda wydał drugi album w 2008, ale czy ktoś w ogóle go zauważył? Nie sądzę. Wracając do debiutu, niewątpliwie to co w nim od razu da się zauważyć, to muzyczne podobieństwo do macierzystej formacji Trevora, chociaż jest tu zdecydowanie więcej naleciałości z rejonów hard core’a i grindu. Hardcore chyba najbardziej da się wyczuć na „Balacing The Furies” i „Pain Factor”. Ale jednak i tak w tym wszystkim słychać, że twórcą musi być ktoś z Obituary. Pan Trevor tu i ówdzie powsadzał trochę ciężkich i świdrujących partii gitar znanych nam i lubianych z twórczości Nekrologu. Takie kawałki jak „Hate Trade”, „Lab Rats”, „The Cleansing” i „Blood Maidens” mogłyby być ulokowane gdzieś na „Back From The Dead” czy nawet na nowszych produkcjach. Warto wspomnieć o wokaliście, nie można mu odmówić braku werwy i zapału do darcia ryja, ale przy Johnie to jednak cienki bolek. Płyty słucha się przyjemnie, lecz ciągle ma się wrażenie, że to nie do końca to… Na szczęście już od paru lat Obituary jest znowu z nami i The Cleansing spokojnie może leżeć na półce nie ruszane. Niemniej jednak dla maniaków Obi polecam zapoznanie się z tym albumikiem.


ocena: 6,5/10
corpse
Udostępnij:

Meathook Seed – Embedded [1993]

Meathook Seed - Embedded recenzja okładka review coverRodzinka kapel związanych w jakiś sposób z Napalmami zawiera sporo konkretnych aktów, zaś Meathook Seed jest w tym gronie jednym z dziwniejszych. Sam skład sugeruje jakiś masywny death-grind’owy wypierd, a tu niespodzianka – Embedded jest raczej rozwinięciem eksperymentów z „Utopia Banished” – w jeszcze bardziej posranym wydaniu i z większym udziałem elektroniki. Tym samym płycie bliżej do brzmień Godflesh niż do macierzystych zespołów członków tego projektu. Nie jest to zatem death metal, ale wciąż mamy do czynienia z muzyką dość ekstremalną - szorstką, solidnie przybrudzoną, ciężką, z przytłaczającym klimatem… Miejscami także nieprzystępną, bo industrialne elementy (m.in. sample) ostro ścierają się z mocnymi, podszytymi (grind)core’m riffami, co daje różne efekty - od monotonnych, ścierających małżowiny walcowań („My Infinity”, „Famine Sector”) po dynamiczne, rwane, niejednokrotnie podparte bitami napieprzanie („Day Of Conceiving”, „Cling To An Image” - ten pierwszy jest chyba najlepszy na płycie). Praca gitar jest nieco bardziej złożona niż u Napalmów, utwory dłuższe, a dzięki temu Mitch ma możliwość zaprezentowania szerokiego wachlarza popieprzonych patentów. Także Donald odwala kawał dobrej roboty, a czyni to inaczej niż „u siebie” - oszczędniej, skupiając się na nawalaniu mocnego, transowego rytmu, z rzadka pozwalając sobie na coś więcej. Baaardzo interesująco na Embedded prezentują się wszelkie odgłosy wydawane paszczą - w roli wokalisty zadebiutował Trevor Peres, którego partie znacząco odbiegają od death metalowych standardów. Jest tu wydzieranie się na przesterze, core’owe skandowanie, są szepty, wrzaski - a wszystko to tylko udziwnia muzykę i w pewnym stopniu komplikuje jej odbiór. No i oczywiście wzmacnia klimat. Dziwnym nastrojem stoi najdłuższy i najbardziej wyróżniający się na płycie „Sea Of Tranquility”, w którym panowie zapodali takie długaśne mroczne dicho dla satanistów. Ujmując rzecz krótko: Embedded to solidny wywoływacz koszmarów.


ocena: 7,5/10
demo
oficjalna strona: meathookseed.com
Udostępnij:

Canvas Solaris – Sublimation [2004]

Canvas Solaris - Sublimation recenzja reviewNagrany w 2004 debiutancki krążek formacji Canvas Solaris zagościł w moim odtwarzaczu jakieś dwa, trzy lata temu. Zagościł, zakręcił się kilka razy i powędrował na półkę w oczekiwaniu na lepsze (dla siebie) czasy. Już bowiem po pierwszym przesłuchaniu stało się jasnym, że album świata nie zawojuje, nawet o Burkina Faso nie powalczy. Ot – zagmatwany, instrumentalny metal zagrany przez trzech kolesi z USA. Można więc teraz zadać pytanie: czy jeżeli płytka trafiła do recenzji, znaczy to, że lepsze czasy wróciły? Otóż nie do końca. Prawda jest taka, że płytki słuchać się da i to nawet bez specjalnego zmuszania się, z drugiej jednak strony – oczywistym jest, że jest to produkt skierowany do wąskiej grupy ludzi, którzy poruszają się w takich właśnie klimatach, więc do specjalnie zjadliwych nie należy. Każdy, kto zetknął się z podobnymi wydawnictwami zdaje sobie sprawę, że w przypadku braku wokalisty i warstwy tekstowej w ogóle, cała energia zostaje skierowana na maksymalne skomplikowanie strony instrumentalnej. Przymiotnik „progresywny” wydaje się w tym miejscu oczywisty, choć nieco za wąski znaczeniowo. Pomieszanie stylów, zróżnicowane instrumentarium, mistrzostwo warsztatowe – tym właśnie raczą nas chłopaki przez prawie czterdzieści minut debiutu. Sztuką jest nagrać album, którego każdy track jest łatwo rozpoznawalny, ale arcytrudne staje się to dopiero w przypadku zespołów instrumentalnych. Wydaje mi się dziś, że Canvas Solaris wychodzą z tego questa (prawie) obronną ręką. Każdy kawałek czymś przykuwa, czymś, co jest danego kawałka dominantą. „Cosmopolysyndeton” to wybitnie progowa kompozycja, bardzo skomplikowana i wieloplanowa. Następny w kolejce — „Spheres In Design” — może poszczycić się przyjemną melodią i jazzującym „refrenem”. Za to „When Solar Winds Collide” przemyca kilka fajnych, plemiennych akcentów. Ponadto można tam usłyszeć ciekawe partie gitar oraz dobre solo w drugiej części utworu, co, wraz z ogólnym konceptem, sprawia, że kawałek rządzi bez żadnego „ale”. W tym numerze mamy także możliwość usłyszeć kilka rockowych dźwięków a’la Status Quo bądź Dire Straits. „Cyclotron Emission” wraca do bardziej metalowych uderzeń, jest więc dość dynamicznie i żywiołowo, a jednocześnie nadal progowo. Początek „Syzygial Epiphany” przywodzi na myśl Sadista. Potem kawałek się mocno komplikuje skacząc pomiędzy motywami niczym pszczółka z kwiatka na kwiatek. Przedostatni numer nieco go w tym przypomina, choć nie można nie zauważyć kilku interesujących patentów gitarowych. Ostatni, tytułowy track rozpoczyna się bardzo spokojnie — aghora’owo — po czym powoli rozwija się w całkiem przemyślne outro, wzbogacone o afrykańskie bębny, kosmiczne przestery i nieco elektroniki. Trudno jest mi ocenić taki album, bo i muzyka łatwa nie jest. Nie mam żadnych wątpliwości co do faktu, że muzyka może się podobać i może wciągnąć, ale z drugiej strony aż tak bardzo mi nie robi. Bo, mimo wszystko, brakuje jej wyrazistości, czegoś, co pozwoliłoby powiedzieć: tak to gra tylko Canvas Solaris.


ocena: 7/10
deaf
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/CanvasSolarisGA

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:

Udostępnij:

Napalm Death – Smear Campaign [2006]

Napalm Death - Smear Campaign recenzja okładka review coverSmear Campaing jest albumem, który naprawdę mocno mnie zaskoczył. Oczywiście wiedziałem, że będzie świetny, ale nie spodziewałem się, że zdetronizuje moje 2 ulubione albumy Napalm Death. Rzadko mi się zdarza, żeby jakaś nowsza płyta jednego z moich ulubionych zespołów awansowała na pierwsze miejsce i strąciła z niego starych wyjadaczy. W przypadku Smear Campaign tak właśnie się stało. Angole od premiery „Enemy Of The Music Business” ustawiają poprzeczkę coraz wyżej, ale tym razem poprzeczka jest tak wysoko, że nawet caryca tyczki Jelena Isinbajewa nie odważyłaby się na próbę jej przeskoczenia. Smear Campaign zaczyna się tam, gdzie kończy „The Code…” i dociera tam, gdzie jego poprzednik oraz pozostałe krążki Napalm Death nie dotarły. 16-tka składająca się na album jest jeszcze bardziej agresywna, brutalna i histeryczna od 16-tki z „The Code…”. Napalm Death pokusił się o jeszcze większą rozbudowę niektórych kawałków, większą ilość świetnych aranżacji, a nawet użycie elementów symfonicznych w trzech numerach! W dwóch z nich pojawiają się czyste wokale, jeden damski należący do Aneke z The Gathering w „In Diffrence”, a drugi Barneya w ostatnim, tytułowym utworze. Na albumie nie mogło też zabraknąć jakiegoś hitu, a tu bez wątpienia jest nim „When all is said and done” oraz „Freedom is The Wage Of Sin”. Z tak potężnym materiałem, jakim jest Smear Campaign można śmiało obalać rządy, zastraszać opozycje i niszczyć religie! O tak! Gdy w RMF-FM puszczą Smear Campaign rychły koniec nadejdzie dla obecnego establishmentu polityczno-religijnego! Ten album dodaje fantazji!


ocena: 10/10
corpse
oficjalna strona: www.napalmdeath.org

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:


Udostępnij:

Bal-Sagoth – Atlantis Ascendant [2001]

Bal-Sagoth - Atlantis Ascendant recenzja okładka review coverNie wiem, co trzeba ćpać, żeby się u Bal-Sagoth doszukać zajebistości, napierdalania i wpływów Nocturnus, ale to musi być coś mocnego. Pewnie po takim stafie to i trzy miliony mieszkań można zobaczyć, a przynajmniej pajęczynę autostrad… Naprawdę nie wiem, co to może być, bo i deaf nie dzieli się swoimi odkryciami, toteż niestety będę musiał opisać rzeczywistość, która boleśnie sprowadza Bal-Sagoth na ziemię niczym grawitacja grube baby. Ich twórczość to bida. Jakaś kulawa wypadkowa Rhapsody i syfu pokroju Cradle Of Filth/Dimmu Borgir, tylko bez umiejętności tych pierwszych i nawet procenta budżetu któregokolwiek z wymienionych. Wychodzi z tego zaplumkany pseudo black-power-heavy z cieniutkim brzmieniem i odpowiadającymi mu pomysłami. Zacznę od klawiszowca, bo jego słychać najczęściej – baaardzo by chciał być jak Basil Poledouris, ale poza jednoznaczną zrzynką w intrze nie wyrabia, więc przez resztę czasu męczy symfonikami na poziomie „wlazł kotek na płotek”, które po paru chwilach doprowadzają do rozstroju nerwowego. Szczyt wiochy prezentuje w „Draconis Albionensis”, ale tam dodatkowo aspiracje do punkowych przytupów ujawnia perkman, a to tworzy obraz nędzy i rozpaczy. Do tego wszechobecne radosne, cukierkowe melodyjki wygrywane z werwą przedszkolanki przez gitarniaka. Że ich samych od tego zęby nie bolą… Ponad tym dziadostwem produkuje się wokalista. Problem w tym, że takie podniosłe i recytowane z zaangażowaniem partie przy takim kreskówkowym podkładzie brzmią co najmniej niespójnie – wyobraźcie sobie Holoubka w reklamie podpasek, a będziecie mieli świadomość poziomu zgrzytu. Z całej tej papki naprawdę podoba mi się fragment „Star-Maps Of The Ancient Cosmographers”, bo — w przeciwieństwie do reszty płyty — brzmi naturalnie i poważnie, ale jest tego ledwie 20 sekund, a to nie starcza nawet na przyzwoity dzwonek do telefonu. Atlantis Ascendant to budząca zażenowanie kupa śmiechu – podobno śmiech to zdrowie, ale czy warto dla niego ryzykować kontakt z czymś takim?


ocena: 2,5/10
demo
oficjalna strona: www.bal-sagoth.co.uk

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

Death – The Sound Of Perseverance [1998]

Death - The Sound Of Perseverance recenzja okładka review coverGdybym mógł zabrać na bezludną wyspę — na której jakimś cudownym trafem jest niezniszczalny sprzęt grający i niewyczerpalne źródło prądu — tylko trzy płyty, bez mrugnięcia okiem wybrałbym do tego elitarnego grona genialny The Sound Of Perseverance. Zresztą, nawet jeśli to miałby być jedyny towarzyszący mi krążek, to i tak bym zacierał ręce, mając w perspektywie niezłą sielankę i nieskończoną muzyczną ucztę. I nie ma w tym nic dziwnego, wszakoż rzecz dotyczy jednej z najlepszych metalowych płyt, jakie świat miał okazję słyszeć. Odosobnienie i duża ilość wolnego czasu bardzo się przydają w przypadku konfrontacji z The Sound Of Perseverance, a to dlatego, że — tu zaszpanuję mądrym cytatem — „muzykę wyższego rzędu najgłębiej przeżywamy i pojmujemy, gdy jesteśmy zupełnie sami”. Dokładnie – wyższego rzędu. To w żadnym wypadku nie jest to muzyka do rozgryzienia po paru szybkich przesłuchaniach, bo mnogość zawartych w niej elementów i sposób ich ułożenia dalece przerastają możliwości ludzkiej percepcji. Ten stan jednak nie odstrasza, a fascynuje, przyciąga i nie pozwala się od tego krążka oderwać – a już o znudzeniu takim materiałem nie może być mowy. Sam z przyjemnością przebrnąłem przez ten album tysiące razy (się nazbierało…) i nigdy nie miałem dosyć, bowiem w ciągu kilkunastu lat nie zestarzał się on ani odrobinę i jest tak samo świeży oraz ekscytujący, co w momencie premiery. Jeśli by się uprzeć, to jedynym elementem, który poddał się upływowi czasu jest oprawa graficzna — dość skromna jak na zespół tego formatu — ale ona tutaj nie gra, więc można sobie darować. Wiadomo – nie jest to już death metal, ale to akurat w tym wszystkim najmniej ważne, bo The Sound Of Perseverance kopie i kręci znacznie mocniej niż wieeele stricte death’owych kapel, a czyni bez silenia się na niestworzone ekstremizmy. Zresztą, już pierwsze „napakowane” chwile „Scavenger Of Human Sorrow” nie pozostawiają wątpliwości co do tego, że ekipa Schuldinera nie ma zamiaru się z nikim pierdolić, tylko twardo ustanawia nowe reguły. Świadczy to o bardzo ważnej rzeczy: Chuck nie oglądał się na gatunkowe ograniczenia i odważnie poszedł własną drogą, co zaowocowało krążkiem niezwykle dojrzałym, zaskakująco uniwersalnym, stojącym ponad podziałami, a przy tym solidnie wyładowanym emocjami. Na srebrnym dysku podano nam osiem szalenie dynamicznych, technicznych i urozmaiconych metalowo-jazzowych kawałków, z których absolutnie każdy może stać się tym ulubionym, bo i każdy ma w sobie to coś, co sprawia, że błyskawicznie zapada w pamięć i za nic nie chce się stamtąd ruszyć. Taki „Bite The Pain” rozwala gwałtownymi zmianami tempa i popieprzonymi gitarami, „Story To Tell” oplata mózg kręcącymi się w tle melodiami, „To Forgive Is To Suffer” imponuje zakręceniem, agresywnością i melodyjnością, a „Voice Of The Soul” rozbraja wyjącą na akustycznym podkładzie gitarą solową – a to tylko mała część atrakcji, z którymi mamy do czynienia. Na koniec – brawurowo roztrzaskany „Painkiller” z repertuaru Judas Priest (tak, to ci sławni od JP!), który poniewiera równie mocno, co autorskie kompozycje, a przy tym świetnie zamyka płytę podwójną klamrą: muzyczną i tematyczną. Nie sposób słowami oddać choćby w części tego trwającego prawie godzinę bogactwa, bo to estetyczna uczta, którą można rozpatrywać w kategoriach Raju, Walhalli, Dżannahu, Tamoanchanu, Tlalocanu czy czego tam chcecie – to trzeba usłyszeć samemu, a potem na zawsze dołączyć do wyznawców Death i drogi, której nadano nazwę The Sound Of Perseverance. Wspomniałem o tematyce tekstów – przez większość przewijają się motywy bólu, cierpienia i zmagań z przeciwnościami – niekoniecznie losu. Po latach trudno oprzeć się wrażeniu, że były bardziej profetyczne niż by komukolwiek przyszło wtedy do głowy. Co ciekawe, tak fenomenalna płyta powstała w składzie nie będącym tym najbardziej galaktycznym. Mam tu na myśli oczywiście Hamma i Clendenina, którym daleko do poziomu miotaczy pokroju DiGiorgio czy Murphy’ego. Mimo to obaj panowie poradzili sobie naprawdę znakomicie, dodając trochę od siebie – szczególnie w solówkach. Za to partie zatrudnionego z Burning Inside Richarda Christy wyrywają z butów i skarpetek jednocześnie. Tak szalenie precyzyjnego, technicznego, maniakalnie pokręconego, pełnego finezji i zaangażowania napieprzania nie ma na żadnej innej płycie Death – po prostu perfekcja (i to jak brzmiąca – największe dokonanie Jima Morrisa!)! To Richard w głównej mierze odpowiada za gwałtowną zmienność i poszarpanie The Sound Of Perseverance, a także bzdurne zarzuty o przekombinowanie. To ostatnie można naturalnie włożyć między bajki, bo to tylko jojczenie muzycznych indolentów, dla których dwie struny to za dużo do opanowania. Jeśli ktoś tego dotąd nie załapał, albo z powyższego tekstu zbytnio nie wynikało, napiszę teraz – The Sound Of Perseverance to album wyjątkowy, w swojej kategorii bezkonkurencyjny, wizjonerski, genialny, inspirujący, ale — o czym się niejednokrotnie boleśnie przekonywaliśmy — niemożliwy do powtórzenia. Absolutny obowiązek dla każdego, kto nie ma we łbie trocin!


ocena: 10/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/DeathOfficial

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

Kataklysm – Temple Of Knowledge [1996]

Kataklysm - Temple Of Knowledge recenzja reviewTemple Of Knowledge jest przez wielu fanów Kataklysm — zwłaszcza tych starszych — uważany za ich najlepsze dokonanie. Może i również byłby moim ulubieńcem, gdybym zaczął ich słuchać wcześniej. Mimo wszystko trudno jest odmówić mu statusu zajebistego krążka. Na pewno wyróżnia się on najmocniej na tle pozostałych dokonań Kanadyjczyków. Czemu wyróżnia się najmocniej? A no temu, że jest to niewątpliwie najbardziej złożone i technicznie dzieło Kataklysm. Po bardzo dobrym, dość grindowym debiucie na Temple Of Knowledge nastąpił całkowity zwrot akcji. Przede wszystkim kawałki stały się bardziej klarowne, melodyjne i naprawdę techniczne, poza tym Panowie dołożyli sporo kapitalnych solówek. Czasem trudno jest delektować się soczystą solówą, ponieważ Mr. Hound i Lacono skutecznie potrafią je zagłuszyć swoimi niebywałymi charchotami i bełkotami, za co duże brawa dla nich! Rozmaitych ryków, wrzasków i pisków jest tu bez liku. Tak na marginesie jestem ciekaw, co się stało z Sylvainem Houndem, mało kto miał tak charakterystyczny charchoczący growl… Ciekawa jest również koncepcja albumu. Całość podzielona została na 3 rozdziały, z których każdy ma po 3 utwory. Ogólnie jest dość bogato przez całe 9 tracków. Pierwszy rozdział to zdecydowanie przewaga ostrego, mechanicznego napierdalania, drugi łączy owo napierdalanie i dodaje więcej melodii jak i zmian tempa, trzeci jest najbardziej melodyjny z jeszcze bardziej zróżnicowanymi zmianami tempa. Album kończy piękny kawałek bonusowy „L’Odysse…”, to co w nim przykuwa moją uwagę to bardzo wyselekcjonowana i czysta melodyjność. Świetne zakończenie świetnego albumu. Temple Of Knowledge to zdecydowana perełka wśród wszystkich albumów Kataklysm, można nawet się pokusić o stwierdzenie, że to najbardziej unikatowy album Kataklysm. Swojego czasu, Panowie mówili, że chcieliby nagrać coś co byłoby połączeniem Temple Of Knowledge z ich obecnym stylem, myślę, że takie dzieło byłoby niesamowite. Tymczasem zachęcam do lektury tego oryginalnego brutal death metalowego albumu.


ocena: 9/10
corpse
oficjalna strona: www.kataklysm.ca

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:


Udostępnij:

Immortal – Sons Of Northern Darkness [2002]

Immortal - Sons Of Northern Darkness recenzja reviewLiiitooościii! Co za łokładka… banda umalowanych popieprzeńców z toporami i czymś, co przypomina sprzęt RTV (anteny pokojowe, dachowe). Ja rozumiem, że black metal coś ze sobą niesie (oprócz mroźnych wiatrów i imidżu a’la zapuszczony czarodziej albo Święty Mikołaj spod mostu), ale to już jest chyba lekka przesada i — kolejny, mać! — krok ku śmieszności. Niech jednak ta cała kretyńska otoczka nie odstraszy potencjalnych nabywców, bowiem muzyka zawarta na Sons Of Northern Darkness jest znacznie ambitniejsza niż wizerunek wykonawców. Płytę rozpoczyna mój ulubieniec — „One By One” — są w nim szybkie, melodyjne riffy, brutalne blasty, częste zmiany tempa i pewne zapędy w stronę kombinatorstwa, co czyni go najbardziej technicznym kawałkiem w historii Immortal. Wychodzi im to niegłupio (w wersji studyjnej!), więc tym większa szkoda, że nie zdecydowali się na większą ilość takich urozmaiconych patentów. Następnie uwagę zwraca już tylko „Tyrants” – to z kolei najwolniejszy numer Norwegów, ukazujący ich inne, również świeże oblicze. Wolne tempo, prosty ale bardzo udany główny riff, sporo melodii i klimatu sprawiają, że kark nieświadomie zgina się raz po raz. W pierwszej czwórce znajdują się ponadto utwór tytułowy i „Demonium” – kawałki, które spokojnie mogłyby znaleźć się na poprzedniej płycie, co może powodować pewien zgrzyt… Później, za sprawą wydłużenia numerów, wkrada się pewien niesympatyczny schematyzm i co za tym idzie – zalążki nudy. O jakimś syfie nie ma oczywiście mowy, bo znajdziemy tam sporo ciekawych fragmentów — raz szybszych, to znowu wolnych, akustycznych, itp. — jednak niczego naprawdę nowego już nie uświadczymy. Właściwie to druga część płyty (począwszy od „Within The Dark Mind”) jest tylko i wyłącznie zwrotem w stronę piątego albumu Norwegów z okazjonalnymi nawiązaniami do „Damned In Black” (a w przypadku „Beyond The North Waves” nawet do debiutu), a to niestety czyni Sons Of Northern Darkness krążkiem stosunkowo wtórnym. Owszem – zagranym na wysokim poziomie i ładnie wyprodukowanym (a nawet wypieszczonym – w Abyss), ale nadal wtórnym. Jedni będą tym faktem zachwyceni, inni zniesmaczeni, a u mnie wywołuje to niedosyt, bo w dwóch wymienionych na początku kawałkach pokazali, że stać ich na coś nowego. Sons Of Northern Darkness jest od strony muzycznej płytą bardzo dobrą, lecz nie jest to na pewno dla Immortal poziom wybitny.


ocena: 8/10
demo
oficjalna strona: www.immortalofficial.com

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:

Udostępnij:

Empyrium – Where At Night The Wood Grouse Plays [1999]

Empyrium - Where At Night The Wood Grouse Plays recenzja okładka review coverNo to dojebali Niemcy tym albumem jak Marek Jurek dziarską deklaracją wyjścia z PiS oraz chęcią odnowienia prawej strony polskiej sceny politycznej (w związku z czym — jak wszyscy wiemy — zamienił M.J. wygodny fotel marszałka na kanapę zwaną Prawica RP). Porównanie, choć zgrabne i eleganckie, jest prawdziwe tylko do momentu „dziarską deklaracją”, bo — w przeciwieństwie do Marka „zgadnij, które to moje imię” Jurka — nie wylądowali, końcem końców, wraz z Where At Night The Wood Grouse Plays na śmietniku historii. Poczyniony przez nich krok można wręcz przyrównać do oświadczenia brata Jarosława o samo wypędzeniu się z Polski i przeniesieniu na Alaskę (nawet jeśli, niestety, nie miało ono miejsca). Takie oto stwierdzenie można znaleźć na The Metal Archives: „This album is an Acoustic Folk album. No metal on this one”. Komentarz wydaje się zbędny, a kluczowe słowa rozpoczynają się majuskułą. Tak, panie i panowie – Empyrium, w poszukiwaniu nowych środków wyrazu, postanowiło się uakustycznić. Efekt tego zabiegu jest piorunujący – pół godziny spokojnej, dotyczącej jesiennej przyrody, wieczorowej muzyki, podczas słuchania której jasne światło wydaje się zbrodnią. Ani mi się ważcie siadać do tego zabiegani i intelektualnie rozkawałkowani! Na szczęście, dosłownie całe wydawnictwo jest przygotowane „akustycznie” i w klimacie. Wystarczy więc przysiąść na bookletem, by w ciągu kilku sekund odpłynąć. Jest to chyba jedna z najlepiej wykonanych książeczek, z którymi miałem styczność. Wszystko jest perfekcyjnie przemyślane i podane – począwszy od ciężkiego, mięsistego papieru, a skończywszy na kapitalnych fotosach wewnątrz. Budowany przez muzykę klimat, jest potęgowany przez bardzo estetyczne doznania wzrokowe, które — niczym kropka nad i — dopełniają całokształtu. Resztę dopowiada wyobraźnia. Szczególnie warto wsłuchać się w dwa utwory: rozpoczynający Where At Night The Wood Grouse Plays oraz niesłychanie melodyjny i plastyczny „Many moons ago…”. Fantastycznie zagospodarowane pół godziny.


ocena: 9/10
deaf
oficjalna strona: www.empyrium.de

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

Hypocrisy – The Arrival [2004]

Hypocrisy - The Arrival recenzja okładka review coverThe Arrival, po bardzo eksperymentalnym „Catch 22”, był powrotem Hypocrisy do swoich korzeni zapoczątkowanych na „Abducted”. Dziewiąty w dyskografii Szwedów album przynosi nam dziewięć powalających utworów, obarczonych niesamowitym, mrocznym klimatem związanym z UFO, które muzycznie nawiązują właśnie do stylu czwartego albumu Hypocrisy, jak również do „The Final Chapter”. The Arrival jest albumem przede wszystkim bardziej melodyjnym, niż dwa wyżej wymienione, a nieraz da się usłyszeć mały wpływ industiralu jak np. w utworze „Stillborn”. Bardzo mało jest tu czystych wokali, występują w znikomych ilościach, ale za to mamy więcej jadowitego skrzeku i głębokiego growlu Petera. Niektóre utwory posiadają wspaniałe refreny, nadające im tym samym pewną „przebojowość", pomimo ich brutalnej formy. Ale największym atutem tego albumu jest już wyżej wspomniany klimat, idealnie oddający ból, strach oraz przerażenie. Słuchając każdego utworu przed oczyma malują się obrazy rodem z książek i filmów science fiction, dotyczące uprowadzeń, eksperymentów i obcych cywilizacji. Taki death metal potrafi stworzyć tylko Hypocrisy. Jak dla mnie The Arrival wszedł do grona czworga najlepszych albumów Hypocrisy. Genialny krążek!


ocena: 9,5/10
corpse
oficjalna strona: www.hypocrisy.tv

inne płyty tego wykonawcy:


Udostępnij:

Comecon – Megatrends In Brutality [1992]

Comecon - Megatrends In Brutality recenzja okładka review coverTytuł debiutu Comecon chyba dość dobrze oddaje sytuację panującą naonczas na szwedzkiej ziemi (a właściwie w podziemiu), wszak początek lat 90. ubiegłego wieku to największe sukcesy głównych jej przedstawicieli. Właśnie wtedy, gdzieś pośród tuzów pokroju Entombed, Dismember, Unleashed czy Grave egzystował sobie twór dość osobliwy, bo składający się jedynie z dwóch napakowanych pomysłami wioślarzy. To oni sklecili ten czterdziestominutowy materiał, zawołali po wokalistę i ruszyli do Sunlight, żeby wszystko zarejestrować tak, jak na prawdziwych Szwedów przystało. Rezultatem jest opisywany Megatrends In Brutality, który — choć średnio znany — na tle innych, popularniejszych wyziewów z tego kraju prezentuje się całkiem nieźle i nie odstaje zbytnio od najlepszych. Po prostu, jest tu niemal wszystko, co w tym gatunku najlepsze: szorstkie, ciężkie gitary, wpadające w ucho melodie, brutalne dopierdy i solidne zwolnienia. W paru kawałkach mamy ponadto pewne (umownie) epickie zagrywki i chórki, które wcale nie są odległe od tego, co proponowali ich krajanie z Edge Of Sanity. Z powyższego wynika spora różnorodność tej płyty – dla każdego znajdzie się coś miłego, choćby gustował tylko w soku z gumijagód i wypchanych wiewiórkach. Dla niektórych dodatkowym atutem będzie z pewnością obecność L.G. Petrova, który gościnnie wydziera tu ryja, a robi to na swoim wysokim poziomie. Te jedenaście kawałków wchłania się bezproblemowo, bo słychać, że powstały bez zbytniego napinania się i chęci zadziwienia świata – ot klasyczny szwedzki death metal do trzepania łbem i nucenia pod nosem. Największy problem nie tylko z tą płytą, ale ogólnie – z tym zespołem polega na braku żywego bębniarza. Niestety, na Megatrends In Brutality tłucze się automat, do tego zaprogramowany w bardzo prosty i niekiedy boleśnie monotonny sposób. Trochę to razi, nie powiem, ale po kilku(nastu) przesłuchaniach można się jakoś przyzwyczaić. Jedyny plus z użycia maszyny widzę w tym, że dzięki niej Comecon mieli najrówniejsze blasty w szwedzkim death metalu, choć to żadna pociecha. Aż dziwne, że nie zaangażowali Nicke Anderssona, który bez oporów grał wtedy z kim popadnie. Mimo wszystko chłopaki we trzech poradzili sobie naprawdę zacnie, a jak mi nie wierzycie to posłuchajcie „Wash Away The Filth”, „Good Boy Benito” albo „The Future Belongs To Us” – czy tak wygląda słabizna?


ocena: 7/10
demo
oficjalna strona: hem.passagen.se/rasmuse/COMECON/Comecon.html>

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:

Udostępnij:

Beneath The Massacre - Mechanics Of Dysfunction [2007]

Beneath The Massacre - Mechanics Of Dysfunction recenzja okładka review coverCzy Mechanics of Dysfunction to kawał brutalnego, pokręconego jak tłumaczenia fioletowego Pieronka, matematyczno-technicznego mięcha?
Tak.
Czy kapela pochodzi z Kanady?
Tak.
Czy napierdalają jak mali Chińczycy w fabrykach Adidasa, Della bądź Apple’a?
Tak.
Czy umieją tak napierdalać?
Tak.
Czy urywają jaja? Nie.


ocena: 5/10
deaf
oficjalna strona: www.beneaththemassacre.com

podobne płyty:

Udostępnij:

Burnt By The Sun – Burnt By The Sun [2001]

Burnt By The Sun - Burnt By The Sun recenzja reviewBurnt By The Sun zawsze w jakiś nieokreślony sposób przyciągało mnie swoją dość specyficzną nazwą oraz muzykami, którzy tworzą ową grupę. Otóż w jej skład wchodzą założyciele legendy pojechanego grzańska Human Remains. Na tym materiale jest ich dwójka, pałker Dave Witte oraz basman Tedy Patterson. Właśnie ta dwójka tworzy mózg Burnt By The Sun, co bardzo, bardzo wyraźnie słychać w tych — zaledwie — 4 utworach, które zawiera opisywany MCD. W sumie to nawet ilość kawałków jest typowa dla Human Remains :-). Lecz nie o ilość, lecz o jakość tutaj chodzi! A ta jest nieziemska. Osobiście słyszę tu zbliżone granie do pokręconych szlagierów z repertuaru Humanów tj. „Symptoms Of The New Society”, „Chewed Up & Spit Out” oraz „Mechanical”. Ci, którzy liznęli te trzy perełki, powinni mieć obraz potrawki przygotowanej przez Burnt By The Sun.


ocena: -
corpse
podobne płyty:
Udostępnij:

Miscreant – Oppressive [2002]

Miscreant - Oppressive recenzja okładka review coverCzy może być coś lepszego niż death metalowa kapela z Rosji, która ma na swoim koncie takie kawałki jak „Brotherhood Of The Morning Star”, „Occult Philosophy”, czy — znajdujący się na opisywanym dziś albumie — „Lust of the Devil’s Night”?… Tak właściwie, to wiele rzeczy może być lepszych – np. Death (którego nigdy za wiele), Carcass oraz — znana być może nawet Panu Terlikowskiemu — ikona amerykańskiej sceny thrashowej – Slayer, który ma ochotę w tym roku zawitać na nadwiślańskie ziemie, a który ma zapewne z Nim na pieńku (nawet jeśli jednak nie jest przez Niego kojarzony). A wszystko przez cuchnące siarką teksty. Lepsze są także kanadyjskie blondaski, spanie do południa oraz chipsy, ale one są z innej bajki, więc liczą się tylko połowicznie. Jak więc już wiadomo, wiele rzeczy może być lepszych od Miscreant. Nie zmienia to jednak faktu, że sama kapela, a w szczególności pierwszy i póki co ostatni longplej, zasługuje na kilka ciepłych słów. Wspomniane wcześniej załogi nie zostały wywołane przypadkiem, bowiem Rosjanie postanowili nagrać album odwołujący się do najlepszych tradycji gatunku. Do swoich źródeł inspiracji zaliczyli także inne, nie mniej znane i cenione, zespoły, w tym Obituary i Morbid Angel, w związku z czym mamy całą śmietankę amerykańskiej sceny death/thrashowej przyprawionej kilkoma grindowymi i melodyjnymi akcentami prosto z Wysp. Co prawda na Oppressive jest tego grindu zdecydowanie mniej (w porównaniu z demkami), ale za to melodyjki bywają obłędne. Trzy kwadranse, bo tyle trwa album, poświęcone na przesłuchanie krążka pozwalają bez problemu, za to z niemałą radością, wejść w old schoolowy klimat – jest sporo agresji (głównie za sprawą wokali), bezpardonowego wygrzewu i gitarowych melodii, nie wykluczając zgrabnych solówek. Podobać się mogą także częste próby podrasowania muzyki, zapodania kilku technicznych zagrywek oraz spokojniejszych partii. Bardzo dobrze wychodzi im również przechodzenie do rockowych klimatów jak np. w „Kosmic Light”, płynne i naturalne. Mi osobiście natomiast najbardziej spasowała wspomniana już melodyjność w ogóle, która wciska się w puste miejsca i dodaje lekkości oraz rumieńców gitarowo-perkusyjnym wyziewom. Summa summarum wychodzi z tego przemyślany mix dobrej dynamiki, agresji i melodii w optymalnych proporcjach. Pomysł na death metal stary jak świat (czyli kapkę więcej niż 6500 lat, o których mówią co niektóre kościółkowe oszołomy), ale skoro nadal się sprawdza, to czemu nie. Gdyby jeszcze poprawić brzmienie, bo słychać, że materiał nagrywano w producenckiej dziczy, to byłoby miodzio. Moim zdaniem muzyczka — choć nie jest niczym odkrywczym — daje radę i dostarcza solidnej dawki energii i frajdy.


ocena: 7/10
deaf
oficjalna strona: miscreant.musica.mustdie.ru/emain.shtml
Udostępnij:

Rotting Christ – Theogonia [2007]

Rotting Christ - Theogonia recenzja okładka review coverDziewiąte uderzenie znanych ze sprzedawania idei black metalu Greków robi wrażenie! I od razu trzeba jasno powiedzieć, że jeśli kogoś od eksperymentów zaprezentowanych na „Sanctus Diavolos” bolała głowa, to tutaj może się nie na żarty porzygać. Tak, Rotting Christ nagrał krążek jeszcze bardziej popieprzony, odważny, wyraźnie odstający muzycznie od poprzednich dokonań, jednak zdecydowanie „swój” – „rottingchristowy”. Fakt, że przy pierwszym przesłuchaniu Theogonia może wydawać się z lekka dziwna i nie poukładana, ale za każdym następnym razem do świadomości dociera coraz więcej intrygujących detali, spinających materiał w spójną, choć różnorodną, całość. To zróżnicowanie jest cholernie dużą zaletą płyty, bo mamy tu np. pokręcony i odjechany wokalnie „Enuma Elish” (miejscami wpada nawet w industrialne klimaty!), ozdobiony niemal deathowym wejściem-wyjściem „Gaia Tellus”, bardzo dynamiczny „Rege Diabolicus” (największy wyziewik na krążku), czy zaskakujący heavy metalowymi naleciałościami „Helios Hyperion”. Na Theogonia nie ma dwóch przesadnie podobnych do siebie kawałków, natomiast wszystkie łączy wściekły głos Sakisa i absolutnie niepodrabialna rottingowa melodyka. W większości utworów uświadczymy także mocniej wyeksponowane wpływy muzyki etnicznej, ale bez obaw – nie zanosi się na kolejny pogańsko-folkowy debilizm. Rotting Christ mimo odświeżonego stylu pozostał sobą, nadal nie sposób pomylić tego zespołu z jakimkolwiek innym. Utwory dzięki sporej chwytliwości bezproblemowo utrwalają się w pamięci i nie pozwalają się stamtąd usunąć. Zresztą, pozbywanie się z głowy tak znakomitej muzyki było by czystą głupotą! Grecy pomimo długoletniego stażu (tą płytą odfajkowali 20 lat!) nie przycupnęli w bezpiecznej przystani, nagrywając wariacje na temat największych hitów. Nie dość, że ciągle poszukują nowych rozwiązań — za co należą im się szczególne brawa — to robią to z wielką klasą, utrzymując od lat bardzo wysoki poziom. Nic więc dziwnego, że Theogonia jest kolejnym świetnym albumem w ich dorobku.


ocena: 10/10
demo
oficjalna strona: www.rotting-christ.com

inne płyty tego wykonawcy:






Udostępnij:

Cephalic Carnage – Conforming To Abnormality [1998]

Cephalic Carnage - Conforming To Abnormality recenzja okładka review coverCo mogło powstać z mikstury zielska i naprawdę chorych pomysłów czterech utalentowanych miłośników ekstremów z Denver? Odpowiedź jest prosta jak przysłowiowy drut, tudzież fiut: absolutnie chory materiał! Ów chory materiał wyłonił się z gęstych jak smoła oparów trawy w roku 1998, a na imię dano mu hydro-grind. Oj czego ci szaleńcy z Denver nie najebali na swoim debiutanckim krążku!!! Stworzyli totalnie chorą hybrydę ekstremalnie pokręconego grindu! Może jeszcze ta hybryda nie była tak super techniczna jak późniejsze dokonania, ale jakże innowacyjna i popieprzona! Odnoszę czasem wrażenie, że autorzy po prostu nie zapanowali nad tym co nagrali. Wszystko, totalnie wszystko jest pokurwione. Już samo wprowadzenie, nasuwa pytanie: co to jest do chuja? Jakieś bity, jakieś techno, ring ring, a potem gęste, mielące, ciężkie riffowanie, czyli rzeź umysłu czas zacząć. Panowie mielą nasze mózgowiny przez 8 kawałków, serwując rozmaite wycieczki, a to w stronę jazzu, a to w stronę sludge, a to w stronę elektroniki, a wszystko głęboko zanurzone w ideę niekonwencjonalnego młócenia. To właśnie już na Conforming To Abnormality Cephalic Carnage stworzyli charakterystyczną dla siebie zbitą, kurewsko ciężką ścianę nisko tonujących riffów, w której płynnie zamontowane są jazzowe konstrukcje z elementami psychodelii. Równie kapitalne jest wykorzystanie wspomnianej elektroniki, w postaci prostych bitów, które stopniowo przechodzą w grind zachowując swój rytm („Extreme Of Paranoia”/„A.Z.T.”). Jest także mnóstwo dziwacznych przerywników: bijatyki, uderzenia mieczy, klaksony, bzyczenie itp. Całość kończy się jakąś przyśpiewką country, ale to tylko pozorny koniec, ponieważ jest jeszcze ukryty track… Noż kurwa! Nie wiem jakie zielsko palili, ale dało im nieźle w pałę! Panowie nagrali południowo-amerykański orient! No normalny to ten album nie jest! Pip pip!


ocena: 8,5/10
corpse
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/CephalicCarnage

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:

Udostępnij:

Broken Hope – Loathing [1997]

Broken Hope - Loathing recenzja reviewLoathing to początek nowej ery w dziejach Broken Hope, ery może i krótkiej, ale z pewnością owocnej. Zmiana stylu na bardziej kompleksowy wyszła zespołowi na dobre i muszę przyznać, że do mnie wyziew tego typu trafia szczególnie łatwo. Wciąż mamy do czynienia z brutalnym, nie biorącym jeńców death metalem; to „tylko” środki przeprowadzania eksterminacji uległy wyraźnej ewolucji, podobnie świeższe jest podejście do produkcji. Choć pewne zaczątki zmian pojawiły się już na „Repulsive Conception”, to tutaj ostatecznie skończyły się jazdy pod stary Carcass i Cannibali. Nowe oblicze muzy Amerykańców to napierducha cholernie techniczna, z wyjątkowo popierdolonymi patentami na gitary, posranymi solówkami, ostrymi zmianami tempa i masą zakręconych motywów „okołomelodycznych”, co daje jak na death metal twór stosunkowo oryginalny i na pewno dostatecznie ekstremalny. Czego jak czego, ale pomysłów na riffy nie można im odmówić. Kawałki są nimi upakowane do maksimum, nie ma nawet chwili na złapanie oddechu, a nawet jeśli się uda, to najwyżej zaciągniecie się fetorem zgnilizny i fekaliów. Jakby tego było mało, Loathing podczas słuchania powoduje odczucia porównywalne do wbijania szpilek pod paznokcie i przecinania pęcherzy po oparzeniach – aż się miło robi, prawda? Żeby było przyjemniej, to chłopaki z Broken Hope mordują tak prawie 40 minut. Jedyne, co nie uległo znaczącej przemianie to kwestie wokalno-tekstowe. Joe Ptacek utrzymał poziom swego ryku-bulgotu, świetnie się przy tym wpasował w rytmiczne łamańce kolegów instrumentalistów. Teksty to już wyższa szkoła podupczenia i poronionych „gorowych” pomysłów, choć i dla tematów miłosnych standardowo znalazło się trochę miejsca: „Reunited” (tu akurat chodzi o miłość rodzinną), „Skin Is In”, „He Was Raped” – warto je poczytać jako rozgrzewkę przed dobranocką. Świetny krążek dla fanów popieprzonego, technicznego młócenia i wszelakich chorych klimatów (w tym także grindersów) – na swój perwersyjny sposób rajcuje, dzięki czemu chce się do niego często wracać.


ocena: 9/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/brokenhopeofficial

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij: