Pokazywanie postów oznaczonych etykietą 1999. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą 1999. Pokaż wszystkie posty

4 lipca 2023

Internal Bleeding – Driven To Conquer [1999]

Internal Bleeding - Driven To Conquer recenzja reviewJak to się mawia, do trzech razy sztuka. Zwieńczeniem poszukiwań poprzez metodę prób i błędów jest oto ten klasyk, o którym śmiało można powiedzieć, że wychował następne pokolenia fanów Death Metalu, co było zresztą widoczne w latach boomu na Slam/Death Metal w latach 2007-2013.

Podstawową bolączką Internal Bleeding było kiepskie brzmienie. Tym razem do pomocy zaprzęgnięto Briana Griffina (były gitarzysta Broken Hope), który kto jak kto, ale doskonale rozumiał potrzeby grupy. Ponownie nagrany utwór „Inhuman Suffering” z debiutu, pod nazwą „Inhuman 99” doskonale obrazuje różnicę i skok jakościowy między obiema produkcjami. Tym razem nie ma żadnego powodu do wstydu, muzyka brzmi równie świeżo dzisiaj, co wtedy.

Zespół musiał czuć ogromną presję na sobie, bo mimo dotychczasowego ciepłego przyjęcia przez publikę, za wszelką cenę chciał pokazać i udowodnić, że stać ich na dużo więcej, niż komukolwiek się mogło wydawać. Z tego względu końcowy materiał można śmiało postawić obok „Warkult” Malevolent Creation, „Close to a World Below” Immolation, oraz „From Wisdom to Hate” Gorguts, jako zestaw podstawowy dla każdego młokosa, który chce wejść w ciężki, ekstremalny Death Metal.

Każdy utwór znajdujący się na płycie jest bezbłędny i ma coś do zaoferowania. Ja mogę wymienić „Rage”, „Driven to Conquer”, „Conditioned”, „Slave Soul”, „Anthem for a Doomed Youth” (czyli ponad połowę płyty), jako godne rekomendacji, aczkolwiek pozostałe tracki nie są bynajmniej słabsze. Tekstowo i wizualnie grupa zdaje się kontynuować swoją polemikę odnośnie kultury amerykańskiej, a w szczególności krytykować imperialistyczne zapędy stanów. Przypominam, że płyta powstała przed atakiem na WTC, co w samo w sobie zmuszałoby do oddzielnej analizy, którą zostawię może politologom.

Na płytę dokooptowano Ray’a Lebona (Immortal Suffering – wokal), oraz Guy’a Marchaisa (Suffocation, Pyrexia – gitara). Jest to zresztą ich jedyna płyta z tym zespołem. Niestety, skład się całkowicie posypał po tej płycie i został tylko perkusista, który dobrał sobie (chyba losowo) ludzi do zrobienia bardzo luźnie nawiązującej do stylu zespołu płyty „Onward to Mecca”. Ale to już jest osobna historia…

Jako ukryty track tym razem słuchacze dostają 13-minutowe podziękowania od grupy. Jest to bardzo miły gest i po raz kolejny pokazuje przepaść mentalną, luz, jak i podejście, jeśli chodzi o ekstremalne gatunki w Metalu (nie chcę wskazywać palcem, ale istnieje pewien kolorowy podgatunek, który uważa, że bycie dupkiem jest bardziej trve i kvlt).

Legenda. Klasyka. Obowiązkowa lektura. Nazwy różne, ale zjawisko to samo. Nie znać, to wstyd. Polecam też obejrzeć film na youtube umieszczony przez samego Marchaisa o powstawaniu albumu, można zobaczyć przy okazji, w jakich bólach powstawała słynna akustyczna solówka do „Rage” i ile podejść się odbyło, zanim ostatecznie się udała.

Słuchać i to koniecznie na repeat.


ocena: 10/10
mutant
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/InternalBleeding

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

23 kwietnia 2023

Pessimist – Blood For The Gods [1999]

Pessimist - Blood For The Gods recenzja reviewGdybym miał zgadywać w którym roku ten album wyszedł, to wskazałbym klasyczną, pierwszą falę Death Metalu i postawiłbym ten majstersztyk obok takich oczywistych klasyków jak „Testimony of the Ancients”, „Retribution”, „Cause of Death, czy „Severed Survival”. Sęk w tym, że grupa się spóźniła prawie o dekadę ze swym dziełem, ale jak to się mówi, lepiej późno niż wcale. Zresztą, jeśli wierzyć oficjalnej biografii, to zespół istnieje od 1989 roku, mimo iż jest to zaledwie ich drugi album od początku istnienia.

I jak najbardziej słychać to w samej muzyce. Pessimist gra autentyczną wypadkową Death Metalu w takiej formie, jaki był między rokiem 1989 a 1991, jako pewien pomost między Morbid Angel a Suffocation. Zdecydowanie ostrzej od wielu ówczesnych grup, ale mimo łatki „Brutalny”, nie jest to zdecydowanie sieka.

Moja re-edycja (szpan musi być) ma zmienioną tracklistę i porównując obie wersje, nowa kolejność utworów zdecydowanie bardziej mi odpowiada, bo wydaje się być lepiej przemyślana. Uwaga: w dalszej części recki będę nadużywać słowa „bardzo”. Zrobię też coś, czego nie powinno się nigdy robić, mianowicie omówię płytę pokrótce, track po tracku. Rzadko jednak zdarza się okazja omawiać coś równie wartościowego i legendarnego, a co niekoniecznie ma aż tak duże uznanie jak standardy gatunku (choć powinno). Bardzo więc proszę o wybaczenie i wyrozumiałość. Bardzo dziękuję.

Całość rozpoczyna bardzo mądrze wybrany na start szybki i bardzo konkretny Death/Thrashowy „Mensa Rea” (który wcześniej był w środku płyty), przywodzący mi na myśl Vadera, po którym następuje równie mocny, ale już nieco stonowany „Century of Lies”. „Demonic Embrace” kończy pierwszą salwę rzezi, po której przychodzi czas na bardziej rozbudowane, ale oparte gdzieniegdzie na Groove tracki. Nie brakuje co prawda na nich blastów i zwrotów akcji, ale są takimi typowymi „środkowymi numerami”, a „Psychological Autopsy” bardzo wręcz przywodzi na myśl „Subordinate to Dominate” Pestilence.

Po tak bardzo intensywnym programie przychodzi czas na chwilę oddechu przy „Unborn (Father)”, po którym mamy jeszcze jeden szybszy numer, a na koniec dostajemy wyjątkowo specyficzny kawałek. „Wretched of the Earth”, bo to o nim mowa jest, chciałoby się rzec, Pop-Rockowy w swej naturze. Z innym wokalem to mógłby lecieć w komercyjnym radiu ze względu na bardzo spokojną melodię i delikatny, marzycielski klimat. Tym bardziej jestem więc pod wrażeniem, że brzmi to bardzo spójnie z resztą płyty i bynajmniej na razi słuchacza. Na sam koniec dostajemy przyzwoity cover Kreatora, który po raz kolejny sprawił, że zacząłem się zastanawiać nad tym, dlaczego Kreator nie jest wymieniany wśród ludzi jako współtwórca Death Metalu jednym tchem razem ze Slayer, Possessed, czy Death. A, jest jeszcze wersja demo pierwszego tracku.

Jeśli przetrwaliście moje wywody, to chyba nie pozostaje wam nic innego, tylko przesłuchać tego kultowego klasyka i sprawdzić, o co tyle hałasu.


ocena: 10/10
mutant
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/pessimist.cult

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

19 lutego 2023

Corpse Vomit – Drowning In Puke [1999]

Corpse Vomit - Drowning In Puke recenzja reviewPewnie się zastanawiacie, co mi znowu odbiło, żeby zabierać się za pisanie o jakimś obskurnym, trzecioligowym, zapomnianym albumie z lat ’90? Wszak wieśniacka, wręcz kaszaniasta, kreskówkowa okładka (czyli pełen standard jeśli mówimy o Danii), która notabene kojarzy mi się z ich krajanami, Infernal Torment, niekoniecznie może zachęcić kogoś do obczajania zawartości. Chyba, że ktoś, tak jak ja, wziął sobie za misję życiową przesłuchać wszystko, co powstało jeszcze w minionym wieku.

Informacji nie posiadam za wiele o tej formacji (rym zamierzony), a właściwie wcale. Są tylko jakieś dziwne ksywki, jak Molesting Mike (który wg Metal-Archives, okazał się być wokalistą Thorium), Anal Al, Cape Cum, Caco Cezo. Mastering robił uznany Tue Madsen, a gościnnie solówki są dzięki panom z Artillery. Podejrzewam, że jest to jakiś poboczny projekt, który albo powstał dla beki, albo w wyniku alkoholowego spotkania kilku zespołów. Patrząc na tytuły tracków jak „Maggots Eating My Dick”, „Hurdibrehan” (że czo?) czy „Gaydog”, to obstawiałbym jednak śmiechuwę.

Przechodząc wreszcie do cholery do muzyki, to tu już się zaczyna robić nieco lepiej. Z przyjemnością oznajmiam, że za jedną stronę medalu robi hołd dla Autopsy (głównie „Mental Funeral”) – jest tu zresztą cover ich numeru „Gasping for Air” (z dopiskiem „Fresh”), jak i nawiązanie do jednego z ich hitów w postaci wymownego „In the Grip of Autumn”. Jest to zmiksowane z Marduk, tak z okresu „Dark Endless”. Zdarzy im się też gdzieniegdzie podkraść jakiś riff Pestilence. Perkusję natomiast to bym porównał do stylu Obituary. Wokalu nie porównuje, jest standardowy i fajny. I cały program tak sobie jedzie naprzemiennie, raz klimatycznie i grobowo, a raz Brutalny Groove.

Całość brzmi może nieco zbyt obskurnie i piwnicznie, mimo „remastera” i podgłaśnianie nie pomaga, ale nie sposób odmówić zgrabności, z jaką panowie sobie grają. Różne drobne smaczki urozmaicają materiał, aby nie było zbyt monotonnie i nudnie. No i nie brakuje oczywiście dobrych riffów, co wtedy było podstawą, a dzisiaj, gdzie głównie rozchodzi się o klimat, zdaje się być dodatkiem. Jest to nieco świrnięty, zwariowany i zakręcony album, wręcz imprezowy, za co dostają extra 0,5 punktu w ramach inflacji.


ocena: 7,5/10
mutant
Udostępnij:

11 kwietnia 2022

Agressor – Medieval Rites [1999]

Agressor - Medieval Rites recenzja okładka review coverNiektóre recenzje nie są w ogóle planowane, ale gdy się czasami słucha czegoś zaskakująco dobrego, zwłaszcza kompletnie niespodziewanie, człowiek aż ma ochotę się podzielić swoim znaleziskiem.

Bohater dzisiejszej recenzji tworzy sobie od czasu do czasu płyty, nie nękając nikogo ani nie spodziewając się specjalnie jakiegoś uznania. I może dlatego, że materiał powstaje w ramach pasji i bez spiny, tak bardzo dobrze się go słucha.

Medieval Rites jest czwartym albumem francuskiego Agressora, którzy są też prekursorem Death Metalu w swoim kraju. Krążek powstał po kilkuletniej przerwie i jest de facto dzieckiem mózgu projektu, Alexa Colin-Tocquaine’a (wokal/gitary), wraz z niewielką pomocą Joëla Guigou (bas) i masą muzyków gościnnych, głównie różnej maści pobocznych wokalistów, kilku sesyjnych perkusistów, jak również i ludzi odpowiedzialnych za niestandardowe instrumenty typu flet, harfa, wiolonczela, dudy. A jaki jest powód do tego ostatniego?

Otóż, jak nazwa płyty wskazuje, konceptualnie grupa chciała oddać klimat średniowiecznych czasów, z elementami okultyzmu, co jak najbardziej im się udało. Poza kilkoma typowymi instrumentalami utrzymanymi w tym nurcie, znajdziemy elementy, nazwijmy to umownie folkloru, przewijające się czasem mocniej, czasem mniej wyraziście przez całą płytę, co istotnie wyróżnia ten album na tle innych tego typu produkcji. Odgłosy konia czy szczęku mieczy mogą nieco bawić, ale dodają pewnej swojskości.

Niech jednak to nie zmyli czytelników, gdyż przypomnijmy, że jest to przede wszystkim Death/Thrash, co najlepiej słychać przy takich numerach jak „The Sorcerer”, „(I Am the) Spirit of Evil”, lub „Bloodshed”, które jednocześnie najbardziej polecam. Oprócz tego nagrany został również cover Kinga Diamonda „Welcome Home”, który utrzymany jest w stylistyce grupy, przez co brzmi spójnie z resztą płyty.

Jak zresztą każdy dobry album, przy kolejnych odtworzeniach, coraz lepiej wchodzi w ucho. Nawiasem mówiąc, cała dyskografia Agressora jest godna polecenia, ale równie dobrze można zacząć przygodę i od tej.


ocena: 7,5/10
mutant
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/agressor.fr

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

14 grudnia 2019

Rebaelliun – Burn The Promised Land [1999]

Rebaelliun –- Burn The Promised Land recenzja reviewRebaelliun jest jednym z zespołów, które walnie przyczyniły się do zwiększenia zainteresowania death metalem na przełomie wieków i to właśnie oni — wraz z Krisiun — odpowiadają za trwającą kilka dobrych chwil modę na brazylijskich przedstawicieli tego gatunku. A to wszystko dzięki wydanemu zaledwie rok po sformowaniu kapeli Burn The Promised Land, za sprawą którego błyskawicznie trafili do czołówki nowych kapel. To się nazywa mieć siłę przebicia!

Najlepsze jest to, że zachwyty nad debiutem Rebaelliun nie były przesadzone i nawet teraz, po upływie 20 lat od premiery, Burn The Promised Land pozostaje albumem wyjątkowo rajcownym. Wydaje mi się, że głównej tego przyczyny należy szukać w olbrzymiej pasji i pełnym zaangażowaniu, jakie płyną z tych dźwięków. W każdej frazie słychać, że panowie Penna, Lima, Marzari, i Moreira byli całkowicie pochłonięci tą muzyką i dali z siebie wszystko, żeby materiał jak najbardziej kopał po dupie. Choćby właśnie z tego powodu Burn The Promised Land oferuje coś więcej niż wypadkową wpływów Morbid Angel, Deicide i Krisiun.

Rebaelliun starali się, aby zaczerpnąć wszystko co najlepsze od bardziej utytułowanych kolegów, wymieszać to z autorskimi pomysłami i podać z prawdziwie młodzieńczą (a przy tym latynoską) furią. Rezultat jest dość zajebisty, mimo iż trafiają się momenty, kiedy ambicje zespołu biorą górę nad umiejętnościami technicznymi (zwłaszcza w solówkach – kłania się przykład „Black Force Domain”) i do utworów wkrada się chaos, ale i to ma swój urok, no i dodaje muzyce autentyczności. Ponadto kawałki z Burn The Promised Land wyróżniają się fajną dynamiką i dużą chwytliwością jak na tak agresywny death metal. W tym miejscu koniecznie muszę wyróżnić „The Legacy Of Eternal Wrath”, „At War”, „Triumph Of The Unholy Ones” i „Killing For The Domain”, który do dziś pozostaje moim ulubionym numerem Rebaelliun.

Jedynym zauważalnym mankamentem płyty jest wciśnięty w jej połowie instrumentalny „Flagellation Of Christ (The Revenge Of King Beelzebuth)” – pierwsza część to patetyczne plumkania w typie przerywników z „Formulas Fatal To The Flesh”, natomiast druga to gitarowa szarpanina, z której nic nie wynika. Ktoś bardziej wyrozumiały może to potraktować jako chwilę odpoczynku przed „Hell’s Decree”, jednak dla mnie to stracone 4 i pół minuty.

Ten szczegół, mimo iż irytujący, nie może znacząco wpłynąć na ocenę, a ta musi być wysoka, bo materiał z Burn The Promised Land z łatwością przetrwał próbę czasu. Brazylijczycy stworzyli osiem mocnych utworów, które po prostu muszą przemawiać do wielbicieli klasycznie pojmowanego death metalu.


ocena: 8,5/10
demo

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

14 stycznia 2015

Hate Eternal – Conquering The Throne [1999]

Hate Eternal - Conquering The Throne recenzja okładka review coverDebiut Nile zbawił death metal – w tym stwierdzeniu jest po równo prawdy i przesady. Z jednej strony zajebistości „Amongst The Catacombs Of Nephren-Ka” podważyć w żaden sposób nie można, a z drugiej nie była to przecież jedyna płyta, która tchnęła nowe życie w gatunek pod koniec ubiegłego wieku. Innym, równie ważnym albumem był Conquering The Throne rozkręcającego się powoli Hate Eternal. Erik Rutan, mózg kapeli, nie mógł się w pełni realizować w Morbid Angel, więc jako typ ambitny stworzył zespół, którego — jak ciągle podkreślał — sam chciałby słuchać. Kolegów dobrał sobie może i niezbyt znanych (oczywiście z wyjątkiem Cerrito), ale sprawnych jak cholera. To właśnie z nimi nagrał (i wyprodukował) płytę, z pomocą której przypuścił atak na death metalowy tron – soczysty ochłap bardzo szybkiej (nie bez przyczyny Tima Yeunga podpisali we wkładce jako „pocisk”), technicznej i nieskalanej obcymi wpływami napierduchy. Na Conquering The Throne cała ekipa Hate Eternal zapieprza ile pary w kończynach, czego efektem są utwory krótkie (średnia to 3 minuty), zwięzłe i nielicho intensywne. Rutan, w przeciwieństwie do Azagthotha, nie był zainteresowany ani poszerzaniem horyzontów ani okołomuzycznymi zapchajdziurami i dlatego na własnym krążku zawarł jedynie esencję death metalu – bez miejsca na domysły i rozbieżne interpretacje. Począwszy od otwierającego buuum w „Praise Of The Almighty”, przez wściekły „Dogma Condemned”, rozdzierający solówką „Catacombs”, pokręcony „By His Own Decree”, pozbawiony przestojów „Dethroned”, „Spiritual Holocaust” (ten napierający podkład pod solówki!), po wieńczące album buuum w świszczącym „Saturated In Dejection” mamy do czynienia z ekstremalną jazdą na najwyższym poziomie. O tym, że Erik to bardzo utalentowany gitarzysta (posłuchajcie sobie solówek!) i kompozytor, wszyscy wiedzieli już wcześniej. O tym, że niezgorszy z niego wokalista – przekonali się na Conquering The Throne, gdzie wespół z Jaredem tworzy pięknie rzygający brutalnością duet. Debiut Hate Eternal ma tylko jedną, w dodatku naciąganą wadę, która dla wielu i tak minusem nie będzie – muzyka często kojarzy się z dokonaniami Morbid Angel i — choć w mniejszym stopniu — z Suffocation. Biorąc pod uwagę, kto stoi za materiałem – nie dało się tego uniknąć, bo obaj gitarniacy dysponują swoim stylem, który zawsze jest obecny w ich grze, niezależnie pod jaką nazwą występują. Żeby jednak oddać Amerykanom sprawiedliwość – pierwszy krążek Nile również nie był wolny od tych wpływów. Oryginalny czy nie, Conquering The Throne i tak jest już klasykiem.


ocena: 8/10
demo
oficjalna strona: www.hateeternal.com

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

5 sierpnia 2014

Testament – The Gathering [1999]

Testament - The Gathering recenzja okładka review coverAmerykańscy weterani thrash’u, pomimo niezłej popularności, nie dorobili się w latach 80. XX w. statusu kapeli wpływowej, co było udziałem chociażby Metallicy, Slayera, Kreatora czy Sepultury. Na taki moment musieli naprawdę długo poczekać – aż do przełomu wieków. Świadomie czy nie, wybrali bardzo dobry moment, bo i materiał sprokurowali przełomowy. Co ważne – nie tylko dla siebie, gdyż bez większego deliberowania można skonstatować, że z pomocą The Gathering przewartościowali gatunek i przystosowali go do nowych, brutalnych czasów. Powiewem świeżości i przejściem na właściwe tory był już „Low”, tendencję do radykalizacji oblicza potwierdził (przy pewnych ubytkach w finezji) wściekły „Demonic”, zaś The Gathering jest już w pełni świadomie dopieszczoną syntezą co lepszych patentów z thrash i death metalu podaną w takim brzmieniu i zagraną z takim wykopem, że kolana miękną, a pęcherz — z wrażenia czy radości — przestaje trzymać. Zresztą podobne reakcje powoduje poziom wykonawczy – w tak przejebanym składzie — a przypominam, że obok trzonu Billy-Peterson udzielają się tu jeszcze DiGiorgio, Lombardo i Murphy — nie mogli odwalić fuszery, choćby nawet bardzo się starali i mieli za sobą maraton „Mody na sukces”. Co istotne, w parze z instrumentalnym mistrzostwem idą umiejętności czysto kompozytorskie, dzięki czemu album rozwala rozpasaniem aranżacyjnym, ale bez zbędnego popisywania się. Już początek płyty wgniata w ziemię kapitalnym intrem, przechodzącym się w masywne, przepotężne pierdolnięcie w postaci „D.N.R. (Do Not Resucitate)” – totalny wykurw, za który wiele kapel z ekstremalnej czołówki dałoby się pokroić na plasterki. O jego zajebistej intensywności świadczy choćby to, że nijak nie dało się w niego wcisnąć solówki. Kolejne minuty tego wybuchowego materiału także nie dostarczają powodów do narzekań, ale powiedzcie sami – jak tu się przyczepić do „True Believer”, „Legions Of Dead”, „Eyes Of Wrath” albo „Allegiance”? Zwyczajnie się, kurwa, nie da, bo to prawdziwe perły inteligentnego, nowoczesnego metalu! Na upartego, jako jedyny minusik tej płyty mógłbym wymienić zbyt małą ilość solówek Murphy’ego, ale to już moje prywatne spaczenie, bo mam pierdolca na punkcie jego gry. Każdy inny element The Gathering powala i zachwyca.


ocena: 10/10
demo
oficjalna strona: www.testamentlegions.com

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

29 czerwca 2014

Nevermore – Dreaming Neon Black [1999]

Nevermore - Dreaming Neon Black recenzja okładka review coverJeden z najlepszych, ale i najtrudniejszych krążków Amerykanów. Ponad godzina bardzo przygnębiających i wywołujących ciarki klimatów, które wylewają się z głośników na każdym kroku. Nevermore od początku swojego istnienia poruszali się w dość ambitnych kręgach, zarówno tematycznie, jak i muzycznie, jednak to, co dzieje się na Dreaming Neon Black jest o klasę bardziej zaangażowane w porównaniu z innymi albumami grupy. A wszystko za sprawą konceptu, który przedstawia prawdziwą historię dziewczyny Dane’a, która wpadła w sidła sekty. Idei krążka podporządkowano całość przedsięwzięcia, znacznie schodząc z wysokich rejestrów, także w przypadku solówek, oraz całkowicie już ucinając, nigdy nie za obfite przecież, jakiekolwiek przejawy wesołości. Album raczej niespiesznie, ale i nie za wolno, rozgrywa się w średnich i niskich tonacjach, a ciężar dodatkowo potęgują monolityczność i gęstość motywów. Żaden inny album Nevermore nie był tak duszny i przytłaczający, ale także homogeniczny na poziomie pojedynczych utworów. W takich właśnie warunkach można poznać prawdziwą klasę muzyków, którzy nie mogąc uciec się do typowych sztuczek i trików (czyli szybko, głośno i wysoko), muszą znaleźć inny sposób na zapełnienie przestrzeni. Jeżeli ktoś miał wcześniej jakiekolwiek wątpliwości co do talentu Loomisa, po lekturze Dreaming Neon Black z pewnością się ich wyzbył, bowiem takich riffów nie powstydziliby się najlepsi wioślarze – są treściwe, bezkompromisowe i w chuj ciężkie. Ale to Dane jest jedynym, prawdziwym bohaterem tego albumu. Już nawet nie tylko ze względu na to, co śpiewa, co również sam skomponował, ale jak śpiewa. Tyle desperacji, bezsilności, ale i wkurwu ze świecą szukać. Panowie Nick Cave i Peter Steele mogą czuć się pokonani (choć ten drugi już w nieco mniejszym stopniu). Jeszcze tylko raz udało się Dane’owi wzbić się na podobne wyżyny perfekcji i geniuszu, a stało się to przy okazji „This Godless Endeavor”. A to musi coś znaczyć. Naprawdę trudno mi wskazać lepsze kawałki, każdy z dwunastu jest bowiem miniaturą całego dzieła, zawiera w sobie wszystko, nad czym się dotychczas trzepałem. Może „Deconstruction”, może „The Lotus Eaters”, a może „Poison Godmachine”, ale na dobrą sprawę mógłbym tu wpisać dowolny inny. Jedyną wadą Dreaming Neon Black jest natomiast tylko wszystko to, co napisane powyżej. Do tego krążka trzeba podchodzić z konkretnym nastawieniem, a to nie jest łatwe i nie każdemu może się chcieć.


ocena: 9/10
deaf

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

11 marca 2013

Summoning – Stronghold [1999]

Summoning - Stronghold recenzja okładka review coverJeżeli spodziewaliście się zjebki pod adresem ostatniego dziecka (a raczej bękarta) Wilczego Pająka, to musicie uzbroić się w cierpliwość i jeszcze chwilę wytrzymać. W końcu to wiekopomne dzieło zasługuje na recenzję co najmniej Pulitzerową, albo innego Zajdla. A dziś będzie kompletnie z innej beczki: druga strona czarnej, metalowej tęczy, gdzie skrzaty mają wygódkę – symfoniczny black/ambient rodem z Austrii, czyli nie kto inny jak tolkienizujący duet Summoning. Trzy lata po poprawnym „Dol Guldur”, panowie Protector i Silenius wygłówkowali na tyle świeżego stuffu, że światło dzienne ujrzała nowa, czwarta już w dorobku zespołu, płytka. Całkiem bardzo dobra płytka jeśli mam być (dla odmiany, hehe) szczery. A na niej zmiany, zmiany i jeszcze raz… to, co zwykle. Oczywiście o żadnej rewolucji nie ma mowy, ale o ewolucji – to już jak najbardziej tak. Zacznę od elementu nie najbardziej oczywistego, lecz od kawałka zatytułowanego „Where Hope and Daylight Die”, w który to kawałku gościnnie wystąpiła, szerzej nieznana, Tania Borsky. Jak nam Encyclopaedia Metallum podpowiada, pani ta swego czasu była związana z Protectorem i chyba temu należy zawdzięczać jej udział. Niemniej jednak swoją działkę odwaliła dobrze, może nawet bardzo dobrze. I tu mała uwaga: po dłuższym czasie doszedłem do wniosku, że pewne zafałszowania w wokalach Tanii to, dość oryginalny trzeba przyznać, środek wyrazu artystycznego. To, że potrafi śpiewać raczej nietrudno się domyślić, zaś owe zafałszowania doskonale wpisują się w summoningową ornamentykę złej strony mocy, czyli nawet jeśli lirycznie, to w wypaczony sposób. Przyznam, że chwilę mi zajęło dojście do takiego rozumienia, jednak daje ono dodatkowe bodźce i emocje, których mógłbym nie zaznać zamykając się na taką interpretację. Brawo panowie, well played. Wracając jednak do głównego wątku zmian, to chodzi oczywiście o gitary. Dużo gitar, dużo mądrych, pierwszoplanowych gitar, które zrobiły (popularny ostatnio) coming-out i podpieprzyły tu i ówdzie główne skrzypce syntezatorom (uścisk ręki pana Zbigniewa z Białegostoku dla tego, kto przetłumaczy to jakiemuś Amerykaninowi). Udało się dzięki temu wziąć najlepsze z dotychczasowych dzieł, tzn. surowe, blackowe, będące przecież ucieleśnieniem Melkorowego zła gitary rodem z „Lugburz” (bez przygłupawych melodii rodem z „Lugburz”) oraz bombastyczne, na wskroś epickie i podniosłe aranżacje syntezatorowe z „Dol Guldur” i „Minas Morgul” wraz z takimiż stamtąd melodiami. Dwa w jednym, czyli na złość rozpadowi Austro-Węgier. Podsumowując: zmian wielkich nie ma i być nie mogło, bo i po co. Cieszy powrót gitar, utrzymanie wysokiego poziomu kompozycji i kolejna godzina w Śródziemiu widzianym oczami Zła. Mnie więcej przekonywać nie trzeba.


ocena: 8/10
deaf
oficjalna strona: www.summoning.info

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

26 czerwca 2012

Immolation – Failures For Gods [1999]

Immolation - Failures For Gods recenzja okładka review coverGdybym spośród krążków Immolation miał wybrać ten, na którym w największym stopniu odczuwalny jest chaos, bez wahania (choć to zależy od spożycia…) wskazałbym na Failures For Gods. Są tego dwie przyczyny: muzyka i brzmienie (o którym później). W składzie pojawił się znakomity Alex Hernandez (ex-Fallen Christ), co zaowocowało szybszymi napierdolami, jak i ogólnie bardziej zawiłą jazdą. Spisuje się naprawdę dobrze, jego partie są bardziej urozmaicone i po prostu ciekawsze niż te Craiga. Reszta, w dużym uproszczeniu, pozostała ta sama – zakręcone riffy (ale jeszcze bardziej techniczne), pokręcone solówki i brudne, charczące wokale. 40 minut tego brutalnego tornada, tak charakterystycznego dla Immolation, przynosi kilka potężnych numerów, z których na miano największego hitu zasługuje na pewno wściekły „No Jesus, No Beast”. Co do brzmienia… jest trochę dziwne a przy tym dalekie od ideału, czy choćby tego znanego z „Here In After”. Wyraźnie zredukowano wysokie tony, bardzo słabo słyszalne są talerze, centralki natomiast są nazbyt „kartonowe”. Niestety i gitarom brakuje większego kopa. Była to pierwsza produkcja z Paulem Orofino, więc może to efekt jakichś większych kompromisów? Kto ich tam wie… niby zaraz po premierze chłopaki bardzo zachwalali rezultaty uzyskane w Millbrook Sound Sudios, ale takie rzeczy wygaduje każdy zespół przy okazji nowej płyty. Failures For Gods to także wspaniale przygotowana (tak pod względem konceptu jak i wykonania) oprawa graficzna. Okładka i obrazek wewnątrz (ta sama sytuacja co na froncie, ale z innej perspektywy) doskonale łączą się z wymową tekstu do „Once Ordained”, szczególnie wersami „You will all be fooled / When he reveals himself”. Ponadto obok każdego tekstu umieszczono odnoszącą się do jego treści rycinę. Warto ich zatem pochwalić za kapitalny i dość oryginalny pomysł. Lubicie brudną i ponurą a przy tym wyrafinowaną technicznie muzykę? No to już wiecie, co można sprawdzić.


ocena: 10/10
demo
oficjalna strona: www.everlastingfire.com

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

5 maja 2012

Immortal – At The Heart Of Winter [1999]

Immortal - At The Heart Of Winter recenzja reviewPamiętam, że następca wyśmienitego „Blizzard Beasts” początkowo wywołał u mnie pewne przerażenie. Było to oczywiście związane z liczbą utworów – jest ich tylko sześć; na poprzedniku było o trzy więcej a trwał mniej niż pół godziny, więc w tym przypadku mogło skończyć się nawet na epce. Tak się jednak nie stało, bo At The Heart Of Winter to aż 46 minut (sami przyznajcie, że to bardzo dużo jak na Immortal) klasowej, profesjonalnie podanej muzyki. Po prostu – na tej płycie Norwedzy wyraźnie zmienili koncepcję grania, skupiając się bardziej na ciekawszych aranżacjach niż podkręcaniu ekstremy. Poszczególne numery są zdecydowanie bardziej rozbudowane (poszły w kierunku „Mountains Of Might”), mniej brutalne, dużo w nich zmian tempa i nastroju, znacznie więcej techniki (bez znaczenia, studyjnej czy spod palców) i urozmaiceń. Dołożyć do tego należy dość istotną kwestię – zespół… zwolnił. Krążek jest utrzymany w średnio-szybkich tempach, co pozwoliło na częstsze korzystanie z „mistycznych” (przyprawionych klawiszami) pasaży. Rzecz jasna, nie zrezygnowano zupełnie z blastów, ale nie mają już one charakteru chaotycznego wyziewu. W partiach Horgha wszystko jest bardziej dopracowane, dokładniejsze i bez wątpienia takie bębnienie może się podobać. Inne zmiany w stosunku do poprzednika to zwiększenie znaczenia melodii. Dokładnie, dzięki temu At The Heart Of Winter jawi się jako album wyjątkowo łatwo przyswajalny i przyjemny – chwytliwości niektórych fragmentów po prostu nie można zakwestionować. Wada to czy zaleta w black metalu? Można się spierać, mnie w każdym razie te melodie pasują. Zresztą wystarczy posłuchać „Withstand The Fall Of Time”, „Where Dark And Light Don’t Differ” czy numeru tytułowego – toż to prawdziwe hicory, a przy tym muzyka na naprawdę wysokim poziomie. Godnym odnotowania jest również fakt że, płyta została nagrana w szwedzkim Abyss (producentem był Peter Tagtgren znany z Hypocrisy), więc i brzmienie jest inne niż wcześniej – dużo bardziej klarowne, cięższe, pozbawione starego syfu. Świetnie się sprawdza przy takiej bogatszej muzyce. Całość ma „to coś”, dzięki czemu powracamy do At The Heart Of Winter coraz częściej, z coraz większą przyjemnością. Warto mieć w swojej kolekcji. Choćby po to, żeby zobaczyć, czym się kończy noszenie źle dopasowanej pieluchy, hehe…


ocena: 9/10
demo
oficjalna strona: www.immortalofficial.com

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:

Udostępnij:

14 stycznia 2012

Necrophagist – Onset Of Putrefaction [1999]

Necrophagist - Onset Of Putrefaction recenzja okładka review cover10 – żeby była jasność od samego początku. Bezdyskusyjnie szczytowe osiągnięcie tureckiej myśli muzycznej. Dzieło niemal doskonałe nie tylko w ramach gatunku, ale także w ogólnym rozumieniu. Krążek, który nawet dziś pozostaje wzorem dla kolejnych, pojawiających się niczym muchy przy gównie, brutalnych techników. Wzorem, ale także granicą, do której bardzo niewielu udało się zbliżyć nie wspominając o jakimkolwiek przekraczaniu. I to mimo tego, że za Onset of Putrefaction stoi (prawie) sam jeden Muhammed. Tylko że Muhammed to chłop na schwał, a nie jakiś tam nadmuchany, zakochany we własnym odbiciu obszczymur z gitarą i wie jak muzykę komponować i wie jak muzykę grać. W dodatku Allah nie pożałował mu talentu w palcach przez co jest szybki niczym Speedy Gonzales i Struś Pędziwiatr razem wzięci. Tak więc skumulowały się w osobie Muhammeda różnorakie talenty, które w dziejach świata były udziałem np. Evil Chucka, Devina Townsenda i może dwóch innych osób. Druga strona medalu jest jednak taka, że przyroda, w której — jak powszechnie wiadomo — panuje równowaga, musi zbalansować takie nadzwyczajne nagromadzenie geniuszu, przez co w kolejnych po Onset of Putrefaction latach ilość naprawdę dobrych albumów i kapel poleciała na łeb Zmarło się także Chuckowi, co tylko potwierdza tezę. Widać dziś doskonale, że kapel jest co prawda w bród, ale nie są one nic warte, a mówiąc pozytywami – są chuja warte. Mam tylko nadzieję, że taka sytuacja nie będzie trwała w nieskończoność i pojawi się choćby epka, która będzie w stanie porozstawiać mnie po kątach, nawet w okrągłym pokoju. W oczekiwaniu na niemożliwe, umilę sobie czas grą na pile, ewentualnie lekturą np. Onset of Putrefaction. Krążek ten nadaje się bowiem na każdą okazję – w myśl zasady „gdy ci smutno, gdy ci źle, odpal Onset, podnieć się”. Jest to jeden z tych nielicznych albumów, na których proporcje między brutalnością a finezją są doskonałe, przez co słucha się go łatwo niczym Czubówny. Przeszło pół godziny konkretnej sieczki wchodzi gładziutko i pozostawia po sobie przyjemne, ogólnoustrojowe rozjebanie. Niszczą riffy, niszczy wzbierająca falami brutalność aranżacji, niszczą w końcu — i to dokumentnie — solówki, których Muhammed jest prawdziwym mistrzem. Nawet mi się nie chce tego udowadniać – toż to przecież oczywista oczywistość. Lecz mimo ogólnego rozpierdolenia, człowiek czuje się dobrze, bycie rozwałkowanym cieszy go i człowiek chce więcej Muhammeda. Magia Necrophagist tkwi w tym właśnie, że dzieło zniszczenia dokonuje się nie kafarem, tylko wiertełkiem dentystycznym – w sposób wysoce cywilizowany i precyzyjny. I to jest owa finezja, o której już wspomniałem. Tak więc „Allah akbar”, „z Bogiem” i biegiem zarzucać płytkę do odtwarzacza.


ocena: 10/10
deaf
oficjalna strona: www.necrophagist.de

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:

Udostępnij:

17 lipca 2011

Demise – Like A Thorn [1999]

Demise - Like A Thorn recenzja reviewDemise, podobnie jak kilka innych ciekawych, świeżych i wartościowych kapel (jak choćby Tenebris, Misteria, Trauma…), mieli taki problem, że niezbyt szczęśliwie trafili w kraj pochodzenia. Przykład? Proszę bardzo – recenzowana płyta została nagrana w 1997 roku, a oficjalnie wydana dopiero dwa lata później, po czym przepadła w cholerę, nie wzbudzając w zasadzie żadnego zainteresowania. Żeby było ciekawiej, chłopaki bodaj jako pierwsi w kraju grali death metal inspirowany tą bardziej melodyjną wersją szwedzkiej młócki — At The Gates, Eucharist czy najbardziej ekstremalnymi wyczynami Dark Tranquillity — i to grali na najwyższym poziomie, bijąc przy tym na głowę wiele skandynawskich projektów. Materiał z Like A Thorn to znakomity przykład na to, w jaki sposób sprawnie łączyć szybkość i brutalność z melodią i świetną techniką, żeby powstał zestaw kilku jebitnie przebojowych, bardzo koncertowych utworów. Nie można mieć najmniejszych zarzutów pod adresem warstwy instrumentalnej, bo zarówno praca gitar (brawa należą się za wyjątkowo zróżnicowane i niesztampowe riffy oraz za znakomite solówkowe rzeźbienie), jak i porządnie urozmaicone partie perkusji (dużo zmian tempa, gęste przejścia, przyjemne blasty) świadczą nie tylko o wysokich umiejętnościach całej kapeli, ale także nielichej pomysłowości. W ogóle członkowie Demise napracowali się, żeby kontakt z albumem nie skończył się przedwczesnym odpłynięciem w objęcia Morfeusza. Energetyczność muzyki, jej przyswajalność, wyczuwalna radocha z grania – to wszystko sprawia, że kawałki typu „Icarus” (koncertowy wymiatacz!), „Blowing My Flame”, „Affliction” czy „Utopia Rest” szybko zapadają w pamięć i chce się do nich wracać. Brzmienie płyty jest zaskakująco dobre, choć nagrań dokonano w Selani – cieszy brak buczenia charakterystycznego dla tego studia (choć to pewnie bardziej zasługa techniki muzyków niż realizatora), wyróżnia się natomiast żywy, bezpośredni dźwięk bębnów. Jako bonus dorzucono czteroutworowe demo „Outcome Of…” z 1996 roku, za sprawą którego można się przekonać, że od samego początku Demise był zespołem z wielkimi perspektywami. No i się sprawdzili, gorzej z wydawcami…


ocena: 7,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/DemisePoland

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:

Udostępnij:

2 maja 2011

God Dethroned – Bloody Blasphemy [1999]

God Dethroned - Bloody Blasphemy recenzja okładka review coverOwoce wieloletniej kariery God Dethroned zawsze były co najmniej dobre, parę razy trafiły się i znakomite, zresztą do dziś holenderska ekipa radzi sobie niezwykle sprawnie, nawet pomimo braku znaczącej promocji ze strony wytwórni. Nie zmienia to faktu, że pozycja najmocniejszego punktu ich dyskografii — opisywanego Bloody Blasphemy — wydaje się niezagrożona. Na trzeciej płycie tej kapeli po prostu wszystko się zgadza, a proporcje między najważniejszymi elementami — ostrą młócką i zajebistymi melodiami — są kapitalnie wyważone. Trzon muzyki stanowi świetnie brzmiący, dynamiczny i brutalny death metal z lekkim blackowym sznytem: agresywny wokal, szybkie blasty, porządna motoryka (Slayer!), dobre solówki, cholernie zaczepne riffy, a wszystko to cacy pod względem technicznym. Do tego od czasu do czasu pojawia się jakiś urozmaicający krwawą jatkę miękki patent (co na szczęście nie wpływa znacząco na ogólną brutalność): czyste chórki, babskie zawodzenie, klawisz, pianinko – a wszystko w rozsądnych, czyli niewielkich, dawkach. Słucha się tego lepiej niż wybornie, bo muza jest wyrazista, zwykle pruje w odpowiednim (bo szybkim) tempie, melodie miło łechcą uszy, a prostej konstrukcji teksty są w sam raz, żeby wydzierać ryja razem z Henrim. W takiej atmosferce czas z płytą (39 albo 45 minut – zależnie od wersji, na tej drugiej jest rimejk kawałka tytułowego z debiutu) mija niepostrzeżenie. Bloody Blasphemy zawiera niemal same mocno koncertowe przeboje, które po brzegi wyładowane są energią i chwytliwością. Przypuszczam, że każdy fan Holendrów, wskazując swoje ulubione szlagiery, wybierze przynajmniej jeden spośród „Serpent King”, „Nocturnal”, „The Execution Protocol' (to mój główny typ), „Boiling Blood”, „A View Of Ages”, „Under The Golden Wings Of Death” (ten też), „Firebreath”, „Bloody Blasphemy” (i ten!)… Wyjątek jest tylko jeden – „Soul Capture 1562”, który na hiciora jest po prostu za długi, zbyt epicki i rozbudowany, a którego podniosłość dodatkowo sprytnie zwiększono, wrzucając go w środek albumu między konkretne petardy. Jeśli z jakichś względów nie znacie tej płyty, to radzę migiem nadrobić to niedopatrzenie, bo to, obok dokonań Altar i Sinister, jeden z lepszych wytworów holenderskiej sceny końca XX wieku.


ocena: 9/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/goddethronedofficial

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:


Udostępnij:

2 marca 2011

Nocturnus – Ethereal Tomb [1999]

Nocturnus - Ethereal Tomb recenzja reviewPierwszy z wielu powrotów Nocturnus, a jedyny spuentowany albumem, okazał się dla mnie pewnym rozczarowaniem, bowiem po amerykańskich wizjonerach technicznego death metalu spodziewałem się czegoś niesamowitego, rewolucyjnego i ociekającego zajebistością, tym bardziej, że od genialnego „Thresholds” minął szmat czasu. Po tak długiej przerwie na lepsze powinno zmienić się wszystko — czemu sprzyjał także rozwój technologii — a tu coś w rodzaju zonka… Nie, żeby nagrali słaby krążek, bynajmniej!, to zresztą chyba fizycznie niemożliwe. Ethereal Tomb jest po prostu zdecydowanie inny niż klasyczne pozycje, a przez to nie każdego może przekonać do siebie w takim stopniu, jak pierwsze, wybitne dokonania. Album jest przede wszystkim znacznie wolniejszy, mniej brutalny i niezbyt ciężki, a momentami nawet stonowany, jednak jednoznacznie zalatuje Nocturnusem i w tej kwestii pomylić się nie można. Podobno zespół postawił w tym przypadku na klimat, czym poszedł pod prąd nie tylko względem kierunku wyznaczonego na pierwszych płytach, ale również panującym wówczas w death metalu tendencjom do blastowania przez cały album – vide Hate Eternal czy Krisiun. Podobno… Ethereal Tomb bez wątpienia jest najbardziej nastrojowym dokonaniem Amerykanów, ale odpowiadające dotąd w największym stopniu za klimat klawisze zostały przesunięte w tło, więc robota Louisa Panzera została po części zmarnowana i w pełniejszy sposób można ją podziwiać praktycznie tylko w wieńczącym płytę instrumentalnym „Outland”. Wobec powyższego, ciężar wyprowadzenia muzyki w kosmos (albo kosmosu w muzykę) spoczął na duecie gitarowym. Mike Davis i Sean McNenney spisują się oczywiście nienagannie – w ich grze nie brakuje świetnych zaskakujących patentów, wybornych melodii i znakomitych solówek, a wszystko to na poziomie, o którym zastępy gitarniaków mogą jedynie pomarzyć. Jednak o ile na poprzednich płytach mieliśmy do czynienia z masą technicznego wymiatania w zdecydowanie szybkich tempach, to Ethereal Tomb wprowadza tu pewne nowości. Że jest wolniej, to już wspomniałem. Większe zaskoczenie budzi natomiast fakt, że jest… prościej, bo i takie zagrywki, do tego w dużych ilościach, pojawiły się w większości kawałków. Ale bez obaw – to ma sens i sprawdza się w praniu. Nowym krzykaczem został nie taki znowu nowy dla Nocturnus Emo Mowery (pojawił się na epce jako basman), który z powierzonego zadania wywiązał się naprawdę nieźle. Bez szału, ale obciachu także nie odnotowano. Nawet czyste wokale — kolejna nowinka — są w większości do przyjęcia, ale dobrze, że z nimi nie przesadził. Największym problemem tej płyty jest — i tu powtarza się historia z początków kariery — niespecjalne brzmienie. Brakuje mu kopa, naprawdę ciężkich wioseł, grzmocącej sekcji i przede wszystkim głośniejszego masteringu. Na plus można odnotować właściwie tylko tyle, że dźwięk jest naturalny i nie razi studyjnymi sztuczkami. Podsumowując, Nocturnus na swym ostatnim (oby!) albumie z jednej strony trochę zaskoczył, z drugiej nieco rozczarował, a z jeszcze kolejnej dostarczył solidnej porcji bardzo przemyślanej, gładko płynącej i wchodzącej muzyki, która potrafi zaciekawić i najzwyczajniej w świecie się podoba. Niestety nie jest to krążek wybitny, a takiego właśnie należało po nich oczekiwać; cóż, osiem numerów – akurat na ósemkę.


ocena: 8/10
demo

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

26 lutego 2011

Burning Inside – The Eve Of The Entities [1999]

Burning Inside - The Eve Of The Entities recenzja reviewBurning Inside miał wszelkie predyspozycje ku temu, żeby osiągnąć choćby chwilowy sukces – wszak magia nazw, takich jak Death, Control Denied, Acheron, Iced Earth, Incantation czy nawet Black Witchery powinna zadziałać nie tylko na cholernie szerokie grono potencjalnych słuchaczy, ale przede wszystkim na żądnych oszczędności wydawców. Z niewytłumaczalnych przyczyn tak się jednak nie stało i The Eve Of The Entities wydała, a następnie pogrzebała mała polska wytwórnia. Między innymi przez straszliwe zaniedbania Still Dead kapela nie zdobyła należytego jej uznania; wielka szkoda, bo debiut Amerykanów — abstrahując już od wielkiej sieci personalnych koneksji — to bardzo porządny death metalowy krążek. Mimo, iż w muzyce tego zespołu nie brakuje gęstych blastów i niezłego mieszania na gitarach, nie ma to nic wspólnego z napierdalatorami pokroju Dying Fetus czy Deeds Of Flesh. Burning Inside jest znacznie bliższy klasycznemu obliczu death metalu z Florydy, a poza tym nie ucieka od pewnych heavy metalowych wpływów, co objawia się w sporej ilości melodyjnych riffów i solówek. Na The Eve Of The Entities można wyodrębnić trzy typy utworów. Pierwsza grupa to krótkie instrumentalne „klimatoroby”, czyli trójca intro-interludium-outro. Do tego dochodzą również krótkie, ale za to szybkie, intensywne i brutalne dopierdy w postaci „Masque”, „Chapters Of Youth” i „My Own”. No i w końcu są też kawałki rozbudowane, wielowątkowe, przepełnione zmianami tempa i nastroju, w których ujawniają się wspomniane już lajtowe wpływy. Ogólnie jest czego posłuchać, bo płytka trwa 44 minuty, a że odpowiadają za nią doświadczeni muzycy, to i do poziomu kompozycji czy strony warsztatowej nie ma się jak przyczepić. Największą gwiazdę Burning Inside próbowano wyeksponować poprzez produkcję, toteż najbardziej uwypuklonym instrumentem jest perkusja. Niekiedy można odnieść wrażenie, że nieco z tym przedobrzono (werbel!), ale z drugiej strony przy tak wybornym techniku, jakim jest Richard Christy, naprawdę mamy co podziwiać, bo stworzony materiał wymaga od niego dużej sprawności i wszechstronności. Ale żeby nie było żadnych wątpliwości – cały skład pokazał się tu z dobrej strony i The Eve Of The Entities powinien spasować niejednemu miłośnikowi death metalu.


ocena: 8/10
demo

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

20 stycznia 2011

Broken Hope – Grotesque Blessings [1999]

Broken Hope - Grotesque Blessings recenzja reviewGrotesque Blessings to narkotyczna dawka popieprzonego jak Jerzy „Gdzie Masz Chuju Czapkę!?” Kropiewnicki death metalu, zaś Broken Hope to wyrafinowane techniczne szaleństwo! Całość można określić jako rzeź, zagładę i totalne zniszczenie, ale i tak żadne z tych przytoczonych słów nie jest w stanie w pełni oddać potęgi i wielkości Broken Hope! Ludzie przyzwyczajeni do ładnych melodyjek, równego tempa, czystych wokali i przejrzystych aranżacji mogą sobie spokojnie darować ten zespół, jak i wszystkie jego wydawnictwa, z naciskiem na „Loathing” i właśnie opisywane. Już same introsy (wśród nich m.in. sample z „Egzorcysty”) powalają na kolana – takich poronionych motywów można by się raczej spodziewać po zatwardziałych gore-grindersach… Przechodząc do samej muzyki. Grotesque Blessings to bardzo brutalny i skrajnie techniczny death metal zagrany w sposób charakterystyczny tylko dla Broken Hope. Czasem jest szybciej jak w „Earth Burner” (super przyspieszeń jednak brak – im to zupełnie niepotrzebne), innym razem zdecydowanie wolniej (miażdżący „Internal Inferno”), ale cały czas do przodu i z należytym kopem. Wszystkie utwory łączy specyficzna motoryka, zmienna rytmika i prawdziwy wulkan pirotechnicznych popisów każdego z instrumentalistów. Dla tych świrów nie istnieje pojęcie „numer trudny”, czy „przekombinowany” – główni kompozytorzy, Brian Griffin i Jeremy Wagner, robią wszystko, aby tylko zagrać ciekawiej i bardziej nietuzinkowo. W stosunku do poprzedniej płyty nie ma przełomu, ale z pewnością można mówić o większej dojrzałości i śmiałości, co objawia się w ogromnej chwytliwości materiału bez jednoczesnego spuszczania z tonu. Kawałki na Grotesque Blessings to otwarta walka z miernotą, schematyzmem i kopiatorstwem. Płyta obezwładnia nieludzkimi gitarowymi riffami oraz schorowaną sekcją. Basem zajmują się aż cztery osoby (niestety nie jednocześnie – szkoda, bo było by dziko) – wszyscy z powierzonego zadania wywiązali się znakomicie, zaś pan Brian Hobbie ze swoimi popisami w przepięknym „War-Maggot” jest moim absolutnym faworytem! Wokal to masakrujący growl, do którego nijak przypieprzyć się nie można. Po samobójczej śmierci Joe’go Jeremy stwierdził, że Ptacek był „most brutal death-metal vocalist ever”. Oczywiście przesadził, ale gdy się nad tym trochę zastanowić, to naprawdę niewiele. No i te typowe dla zespołu teksty z kwiatkami pokroju „Chemically Castrated”, „Necro-Fellatio” czy „Razor Cunt” – miłośników Szekspira nie doprowadzą do estetycznej ekstazy, ale kilku pojebów będzie miało przy nich niezły ubaw. Brzmienie to pod względem jakości światowa ekstraklasa, więc nic wam z tej powodzi pogiętych dźwięków nie ucieknie. Produkcja za to odbiega od standardów gatunku, co czyni album jeszcze bardziej oryginalnym i rozpoznawalnym. Niemniej jednak główna oryginalność materiału i tak wynika z samej muzyki. Jako podsumowanie i ostateczną rekomendację rzucę hasło zamieszczone pod krążkiem – „pure sickness”!


ocena: 10/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/brokenhopeofficial

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

29 grudnia 2010

Samael – Eternal [1999]

Samael - Eternal recenzja okładka review coverJak już zdążyliście poznać po ocenie, Eternal to dla mnie znakomity krążek. Przyznaję, że gdy po raz pierwszy usłyszałem „luzem” kilka kawałków z tej płyty, byłem nimi ogromnie rozczarowany (z wyjątkiem genialnego „The Cross”, bo ten akurat chyba podoba się każdemu). Ale… no właśnie – gdy zapoznałem się z całością, to zwyczajnie nie mogłem wyjść z zachwytu. Ta płyta rajcuje mnie nadal i pewnie będzie tak długo, bo wiem, że Eternal na pewno będzie wieczny, gdyż przemawia do słuchacza (a przynajmniej do mnie) bogatą warstwą muzyczną oraz potężnym ładunkiem przeróżnych emocji zawartych w tekstach. Muzyka Szwajcarów na przestrzeni lat stopniowo ewoluowała, przeobrażała się, lecz za każdym razem była czymś wyjątkowym, nowym, nie do podrobienia (nawet dla Alastis he, he…). Tylko ostatnimi laty ta wyjątkowość wyraźnie im siadła, przekształcając się w… hmm, jakieś nieskoordynowane cuś. Ale kij z tym, pozostaje wszak Eternal – wizja sztuki bardzo odważnej, progresywnej, nie uciekającej od nietypowych rozwiązań, powalająca różnorodnością brzmienia i niebanalnymi aranżacjami; sztuki, która nie zamyka się na jeden tylko gatunek i grupę odbiorców; sztuki, która wyrywa się próbom zaszufladkowania i jednoznacznego określenia. Dźwięki stworzone przez Xy’a przepełnione są niebanalną elektroniką, dla której gitary — chociaż świetne (jest nawet coś na kształt solówki w „Supra Karma”!) — pełnią rolę uzupełniającą. Dla niektórych owa „nowoczesność” może być nie do przyjęcia, ale zaręczam, że warto się przemóc i posłuchać. Człowiek w swoim intymnym wszechświecie i jako galaktyczny pył, dokonywanie istotnych wyborów w życiu, moc przyjaźni i prawdziwe partnerstwo, cenne zaufanie, przemijanie, religia prowadząca do niezrozumienia i cierpienia… to tylko część bogatej zawartości lirycznej albumu — dzieła Vorph’a — która została fantastyczne zaśpiewana. Zresztą, nietrudno dostrzec, że to właśnie bogactwo charakteryzuje tą płytę, stanowi słowo-klucz do jej zawartości. Eternal to obezwładniający krążek. Wieczność stoi przed wami otworem…


ocena: 9/10
demo
oficjalna strona: www.samael.info

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

16 kwietnia 2010

Hypocrisy – Hypocrisy [1999]

Hypocrisy - Hypocrisy recenzja okładka review coverOkładka ładna, a nawet bardzo ładna, zapowiadająca kontynuację bomb Hypocrisy z „Abducted” i „The Final Chapter”, ale w środku… No cóż, nie spodziewałem się tak słabego albumu po Hypocrisy. Krążek mam już kilka ładnych, długich lat i za każdym razem jak go włączam, mam problem. Problem z wysłuchaniem go do końca. Jak dla mnie męka! W większości utworów brak jest brutalnych voakli, są same czyste, a na dodatek wszystko opatrzone jest słodkimi melodyjkami. Peter & Co przesadzili z melodyjnością, która często jest tak mdła jak tania słodka buła od nędznego cukiernika, przesadzili z klawiszami, które ani nie są mroczne, ani tajemnicze, są po prostu nijakie. Głównie te dwie rzeczy zabiły klimat, zabiły brutalność, zabiły jad Hipokryzji. W sumie trudno tu szukać jakiegokolwiek jadu. Hypocrisy zwyczajnie mi się nie podoba i choćbym nie wiem co i ile wypił, nie strawię tego LP. Ktoś krzyknie, przecież jest tu kilka fajnych tracków. No, może i jest, ale co z tego jak lukier i jakby nie było raczej bezbarwne czyste wokale psują wszystko. Ocena 5 tylko dlatego, że jest to Hypocrisy, ale to i tak stanowczo za dużo.


ocena: 5/10
corpse
oficjalna strona: www.hypocrisy.tv

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

24 marca 2010

Altar – In The Name Of The Father [1999]

Altar - In The Name Of The Father recenzja reviewAltar nigdy nie należał do czołówki europejskiego death metalu i nawet w swoim kraju pozostawał w cieniu gwiazd pokroju Pestilence, Asphyx, Gorefest czy Sinister. Owszem, zawsze prezentował niezły poziom, ale też nigdy nie było to nic na tyle wielkiego, żeby pomogło chłopakom wybić się z drugiej ligi. Jednak… po kilku latach działalności dorobili się w swej dyskografii krążka, który poniewiera od początku do samego końca. In The Name Of The Father to kapitalny album, będący syntezą tego, co w europejskim i amerykańskim death metalu najlepsze z domieszką drobnych pozostałości po „Provoke” (chodzi o hard core’owe naleciałości). Mamy zatem świetną motorykę, solidny poziom brutalności, dużą rozpiętość prezentowanego tempa (doskonałym tego przykładem jest „I Spit Black Bile On You” – zaczyna się hiperciężko by w końcówce rozpędzić się do konkretnego galopu), sporą dawkę melodii i masę świeżych patentów (także zabawnych – „Walhalla Express”!). Oryginalności sensu stricte w tym wiele nie ma, ale ogólny poziom (wyszkolenie techniczne, brzmienie, produkcja…) i „słuchalność” tego albumu bardzo pozytywnie zaskakują. Jakby tego było mało, to chwytliwość materiału jest porażająca! Choć płyta trwa aż trzy kwadranse, to nudą nie zalatuje ani przez chwilę, wszystko mija szybko jak z bicza trzasnął. Kawałki wyraźnie się od siebie różnią, każdy posiada jakieś cechy charakterystyczne (i nie mam na myśli tylko refrenów) i przypuszczam, że muszą znakomicie wypadać na żywo. Ta „fajność” utrudnia jednak wskazanie najlepszych numerów, można co najwyżej wyliczyć ulubione… w moim przypadku będą to: „Holy Mask”, „Spunk”, „I Spit Black Bile On You”, „Pro Jagd”. Bardziej niż spoko jest ochrypły gardłowy wokal i napisane z jajem teksty, które znacząco odstają od „jebanej powagi” prezentowanej przez inne deathowe kapele. In The Name Of The Father powinna przypaść do gustu szczególnie fanom Gorefest, Bolt Thrower i Benediction, ale jestem przekonany, że każdy fan gatunku znajdzie tu coś dla siebie.


ocena: 9/10
demo

podobne płyty:

Udostępnij: