25 sierpnia 2025

Behemoth – The Shit Ov God [2025]

Behemoth - The Shit Ov God recenzja reviewOstatnia dekada to dla Behemoth równia pochyła, a dziecinnie-prowokacyjnie nazwany The Shit Ov God miał być jej smutnym podsumowaniem. W kampanii medialnej tej płyty nie znalazłem dosłownie niczego, co by mogło do niej nastrajać optymistycznie — z niespójną (i raczej paskudną) stroną wizualną na czele — więc jeszcze przed pierwszym odpaleniem byłem gotów postawić na ten album the shit ov me. No i cóż… zespół nie dał mi do tego okazji, choć dzielnie czekałem z opuszczonymi gaciami przez prawie 40 minut, aż im się noga powinie.

Co zaskakujące, Behemoth mocniej niż ostatnio uderzył w deathmetalowe tony i zaserwował odbiorcom porządną dawkę czystej brutalności, nie zapominając jednak o bardziej klimatycznej stronie swojej twórczości. Wyszło z tego coś, co w duuużym uproszczeniu można nazwać wypadkową „Demigod”, „The Satanist” i „Thelema.6” – The Shit Ov God całkiem udanie łączy elementy tych płyt (niekiedy dość skrajne) w spójną, przekonującą i pozbawioną udziwnień całość oraz zamyka w rozsądnych 38 minutach. Dobrym przykładem wspomnianej synergii jest „To Drown The Svn In Wine”, który obok naprawdę gwałtownego wygrzewu (Inferno potrafi się jeszcze rozpędzić!) zawiera także chórki i trochę wyciszeń, a jego punktem kulminacyjnym jest sieczka wzbogacona chaotycznymi damskimi wokalami w stylu Diamandy Galás.

Spośród ośmiu utworów upchniętych na The Shit Ov God trudno wskazać choć jeden, który w szczególny sposób by się wyróżniał na tle całości i mógłby zostać potencjalnym hitem — jak „Once Upon A Pale Horse” i „Bartzabel” z poprzednich płyt — bo wszystkie prezentują podobny, równy poziom, a każdy z osobna pracuje dla dobra ogółu. Nawet dwa ostatnie kawałki, w których pierdolnięcie wyraźnie ustępuje miejsca klimatowi, nie odstają od średniej na tyle, żeby zepsuć/zaburzyć obraz tego materiału. Nie ma tu stylistycznych zgrzytów, nie ma przestojów czy kombinowania na siłę, więc słucha się tego co najmniej dobrze i z dużym zainteresowaniem. Stąd też zastanawia mnie, jak to możliwe, że numery, które bez zarzutu sprawdzają się na płycie, w formie singli wypadają tak mizernie. Najwyraźniej Behemoth dotarł do punktu, w którym to, co widać za bardzo — w dodatku negatywnie — rzutuje na to, co słychać.

O produkcji czy wykonaniu nie ma sensu się szerzej rozpisywać, bo to od dłuższego czasu klasa światowa – The Shit Ov God jest tego kolejnym potwierdzeniem. Wysoka jakość jest wręcz namacalna. Muzyka… muzyka w zasadzie nie przynosi niczego nowego. Niemniej jednak wolę to „nic nowego” zagrane z odpowiednim kopem i tak, że mucha nie siada, niż efemeryczne „nowe” podane bez przekonania, za to w otoczce wymyślnej ideologii. Trzynasta płyta Behemoth ma właściwe tylko jeden większy problem i polega on na tym, że przy pierwszym kontakcie odpycha brakiem konkretnej wizji.


ocena: 7,5/10
demo
oficjalna strona: www.behemoth.pl

inne płyty tego wykonawcy:










Udostępnij:

19 sierpnia 2025

Geryon – The Wound And The Bow [2016]

Geryon - The Wound And The Bow recenzja reviewGorguts na trzeciej płycie wynieśli awangardowy death metal na nowy poziom, co z jednej strony wiązało się z dużym, acz odłożonym w czasie, sukcesem artystycznym, a z drugiej z niezrozumieniem i dość drastycznym zawężeniem grona potencjalnych odbiorców. Historia pokazała, że to Kanadyjczycy mieli rację, a bez ich muzycznej wolty w połowie lat 90. dziś nie mielibyśmy w takim kształcie Ulcerate, Deathspell Omega, Imperial Triumphant czy właśnie Geryon. Początki tych ostatnich były raczej skromne, trudno też było sobie coś po nich obiecywać, ale odkąd znaleźli dla siebie wąską niszę, naprawdę zasługują na uwagę miłośników ambitnego grania.

Patent Geryon na oryginalność nawet na papierze nie wyglądał na prosty: wziąć styl z „Obscura” i przysposobić go do świadomie uszczuplonego instrumentarium – coś takiego nie miało prawa się udać. Debiutanckim selftajtlem z 2013 roku Amerykanie udowodnili jednak, że to nie tylko wykonalne, ale i ma sens, nie jest przy tym tylko sztuką dla sztuki. Geryon „uawangardzili” awangardę i… nic, ich wysiłki przeszły bez echa. Musiały minąć kolejne trzy lata, żeby zespół, z pomocą Colina Marstona w roli mecenasa sztuki, dorobił się kontraktu i przyzwoitej dystrybucji. Nie dorobił się natomiast rozpoznawalności, o popularności nie wspominając.

Od początku było wiadomo, że udziwniając to, co już w oryginale było dla wielu dziwne, Geryon nie stanie się nagle gwiazdą z pierwszej ligi, ale na The Wound And The Bow zespół uczciwie zapracował sobie na podziw i uznanie. To cholernie specyficzna muzyka – złożona, ale pozbawiona wodotrysków; wysublimowana, ale jednak surowa w formie; brzmiąca znajomo, ale nietypowa… Wydaje się, że zredukowana do basu, perkusji i wokalu powinna być dużo czytelniejsza i łatwiejsza do ogarnięcia od tego, co wymyślili mistrzowie z Gorguts, a jest zgoła inaczej i trzeba się przy niej mocniej się skupić. Jakby tego było mało, poziom intensywności uzyskany przez Amerykanów w zasadzie nie odbiega od takiego Ad Nauseam – jest to zatem death metal pełną gębą – gęsty, wymagający i momentami zadziwiająco klimatyczny.

Album brzmi tak, jak należy – czysto i w pełni naturalnie. Produkcja nie jest ani przeładowana, ani przesadnie wypieszczona; mnóstwo w niej przestrzeni i charakterystycznego dla Marstona „piachu”, podkreślającego ludzki pierwiastek – jak w nagraniu z sali prób. Muzyce towarzyszy pierwszorzędny lemayowski wokal, który tylko potęguje skojarzenia z przełomową płytą Gorguts, więc tym bardziej szkoda, że zespół tak rzadko z niego korzysta. W niektórych dość oczywistych momentach aż się prosi o rozpaczliwy wrzask „Silenced, fragments of nostalgia / Laments, frailty of the mind” albo „Obscure feeling of immensity / Black Opera, unio-mystica”, no chyba, żeby wymyślili coś swojego…

Niedobory wokalu to pierwszy minus, jaki mi przychodzi do głowy w związku z The Wound And The Bow. Drugim są ambientowe zapychacze dla niepoznaki nazwane interludiami – pożytku z nich nie ma żadnego, tylko niepotrzebnie nabijają licznik. Te dwie kwestie nie zmieniają jednak faktu, że druga płyta Geryon to trzy kwadranse nietuzinkowego death metalu przeznaczonego dla otwartych głów.


ocena: 8,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/geryondm

podobne płyty:

Udostępnij:

12 sierpnia 2025

Unmerciful – Devouring Darkness [2025]

Unmerciful - Devouring Darkness recenzja reviewStopniowa i rozciągnięta na wieeele lat ewolucja Unmerciful doprowadziła zespół — czy raczej muzyków będących jego trzonem — do punktu wyjścia: znów grają jak za czasów swojej bytności w Origin, co w niezbyt subtelny sposób podkreślili covererm „Vomit You Out”. Czy to kółko i powrót do korzeni w ogóle ma sens? Wydaje mi się, że — póki co! — tak, bo Unmerciful nie przekształcili się w kopię obecnego Origin, tylko wypełnili lukę po „starym”. Wiecie, zanim tamci przekroczyli prędkość światła i zaczęli (niebezpiecznie) eksperymentować. W związku z tą wtórnością Devouring Darkness oczywiście nie robi takiego wrażenia, jak „materiał wzorcowy”, ale wchodzi równie dobrze, a może i trochę łatwiej.

Po paru rundkach z Devouring Darkness można dojść do wniosku, że Unmerciful postanowili wycisnąć coś więcej ze stylu, w którym Origin dotarł do ściany jakieś dwie dekady temu, nie brnąc przy tym w jeszcze większą ekstremę, nie unowocześniając zbytnio formy, ani nie komplikując na siłę przekazu. Zamiast grać szybciej, gęściej, brutalniej, itd., Amerykanie zagrali w sposób bardziej zniuansowany, dzięki czemu Devouring Darkness to kawał porządnego, niebiorącego jeńców deathmetalowego wymiotu, którego na pewno nie można określić mianem jednowymiarowego. Chociaż na płycie bezsprzecznie dominują zabójcze tempa, utwory są zaaranżowane z dużą dbałością o dynamikę — tu pauza, tam małe zwolnienie, a jeszcze gdzie indziej trochę ciężkiej mielonki — więc natłok dźwięków nie przytłacza, zaś o monotonii nikt nie zdąży nawet pomyśleć.

Ponadto sporym atutem Devouring Darkness jest to, że wbrew wszystkim znakom na niebie i ziemi nie sprowadza się jedynie do jazdy pod Origin i zawiera także kilka innych, w tym mniej oczywistych nawiązań, choć nie da się ukryć, że z podobnej półki, jeśli chodzi o wyziewność. Obecność wpływów Suffocation czy Hate Eternal w muzyce Unmerciful nie jest niczym nowym ani specjalnie zaskakującym (zaskakiwać może co najwyżej fakt, że ekipę Rutana słychać przede wszystkim w wolniejszych fragmentach), za to nietypowe (bo współczesne?) riffy i niepokojąco duszne klimaty charakterystyczne dla Avtotheism w kawałku tytułowym można już rozpatrywać jako powiew świeżości.

Fajny ten Unmerciful, taki nie za nowoczesny – bez ciągłych sweepów, vokillsów i gravity blastów, za to ciężki, czytelny i po staremu brutalny. Ciekaw jestem, co też Amerykanie wymyślą w przyszłości: czy zostaną przy tym stylu i będą go ulepszać, czy może jednak zechcą się rozwijać… po ścieżce wydeptanej przez Origin.


ocena: 7,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/officialunmerciful/

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:

Udostępnij:

4 sierpnia 2025

Rude – Soul Recall [2014]

Rude - Soul Recall recenzja reviewMoże to kwestia przypadku, a może zorganizowana akcja F.D.A. Records, by zawładnąć podziemną sceną, wydając w krótkim odstępie czasu debiuty Skeletal Remains, Morfin, Derogatory i Rude. Niezależnie od wersji, ta mini seria poruszyła lawinę i przyczyniła się do renesansu oldskulowego death metalu rodem z Ameryki, za co Niemcom należą się słowa uznania. Spośród wymienionej czwórki to ci ostatni mieli najbardziej imponujący start, a przy tym wydawali się tworem kompletnym, dojrzałym i przygotowanym na wymierny sukces – sukces, który może by i nadszedł, gdyby nie wybujałe ego lidera zespołu.

Każdy namacalny element Soul Recall wskazuje na klasyczny krążek z początku lat 90. XX wieku: począwszy od doskonałej okładki autorstwa Seagrave’a, przez proste logo i niewyszukany layout, po przypadkowe zdjęcie czterech obwiesi z tyłu płyty. Cała oprawa stanowi idealne uzupełnienie muzyki na tym albumie – death metalu, w którym pobrzmiewają patenty charakterystyczne dla Monstrosity, Malevolent Creation, Mercyless, Incubus, Resurrection, Loudblast, Disincarnate, Solstice, Pestilence, Morbid Angel czy Death. W odróżnieniu od konkurencji Rude czerpią inspiracje głównie z drugiej fali, więc zamiast kolejnych typowych riffów pod „Leprosy” dostajemy sporo blastowania a’la „Imperial Doom” czy pochodów na dwie stopy, w jakich specjalizował się Alex Marquez. Soul Recall jest zatem materiałem z jednej strony dość szybkim i brutalnym, a z drugiej zaś, dzięki licznym thrash’owym naleciałościom, lekkostrawnym i fajnie bujającym.

Świetny feeling, duża dynamika, częste zmiany tempa, dzikie solówki, wyraźny bas i piękny vandrunenowski wokal sprawiają, że od Soul Recall trudno się oderwać, zwłaszcza że brzmi wyjątkowo naturalnie. Rude stworzyli na potrzeby tej płyty kilka kawałków, które sprawiają wrażenie typowo koncertowych, takich w sam raz do zamiatania włosami podłogi (choćby „n Thy Name” czy „Forsaker”), i to właśnie w takim bezpośrednim graniu odnajdują się najlepiej. Amerykanie nie stronią jednakowoż od bardziej rozbudowanych i klimatycznych form, czego przykład mamy w „Memorial” i „Conjuring Of Fates” – oba są długie, urozmaicone i wcale nie zamulają.

Rude zaliczyli pozazdroszczenia godny start, po którym mogło być już tylko lepiej i przez chwilę nawet było, ale na pewno nie na tyle, żeby zdołali w pełni rozwinąć swój potencjał. W każdym razie poziom muzyki zawartej na Soul Recall powinien zawstydzić niejednego wciąż aktywnego klasyka gatunku.


ocena: 7,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/profile.php?id=100031795407017

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:

Udostępnij: