Nie ma co ściemniać, jestem dość mocno uprzedzony do Revulsed ze względu na wstydliwe CV jednego z założycieli oraz co najwyżej taki se poziom debiutanckiego „Infernal Atrocity”. Z niezrozumiałych (przynajmniej dla mnie) względów od początku próbowano lansować ten zespół potencjalnym odbiorcom jako niemalże objawienie na scenie brutalnego i technicznego death metalu, powołując się na rzekomo nieprzeciętne umiejętności jego członków, ich ogromne doświadczenie, niebywałą wyobraźnię i takie tam bzdety. Na szczęście ta niewyszukana propaganda nie przeszła i o Australijczykach (i Niemcu) szybko słuch zaginął. Do czasu.
Po paru latach posuchy i nikłego zainteresowania zespół, o dziwo, postanowił o sobie przypomnieć krążkiem numer dwa – nagranym w nowym, a przy tym okrojonym składzie, zaś wydanym już jako duet wokalista-perkman. No i cóż, jakby to oględnie napisać… Australijczycy mogli nie robić zamieszania i całkowicie dać sobie spokój z takim graniem… Dokładnie – Cerebral Contamination jest materiałem kompletnie niepotrzebnym, nieprzemyślanym i zrobionym na siłę, a jakby tego było mało, pod każdym względem słabszym od niespecjalnego przecież debiutu.
Muzyków Revulsed naszło na drobną, ale istotną korektę stylu (ten klasyczny z „Infernal Atrocity” bardziej do mnie przemawiał), czego rezultatem jest 36 minut popłuczyn po Disgorge, Suffocation czy starszym Dying Fetus. Utworom — a przez to płycie w sensie ogólnym — brakuje wewnętrznej spójności, więc A) rozłażą się w szwach, kiedy zespół próbuje technicznie pokombinować albo B) zmulają/załamują topornymi aranżacjami, gdy panocków weźmie na miażdżenie ciężarem. Jasne, tu i ówdzie trafi się czasem jakiś sensowny riff czy rytm, solówki w większości też są spoko, ale całość jest przeładowana gatunkową sztampą i irytująco bezpłciowymi wokalami w typie „zrobię 'UUU' to będzie fajnie i brutalnie”.
Ponadto Cerebral Contamination nie pomaga średnie brzmienie (gorsze niż na debiucie) oraz sama kolejność kawałków. Na początek Revulsed władowali bowiem te najbardziej wtórne, nudne i przewidywalne, natomiast te, które mają cokolwiek ciekawego do zaoferowania, upchnęli w drugiej części krążka – a nie każdy znajdzie w sobie dość wytrwałości, żeby zabrnąć aż tak daleko. To sprawia, że album bardzo szybko zamienia się w monotonną papkę, nudzi się, zaś jego ponowne odpalenie wymaga dużego samozaparcia.
Nie wiem, czy ktokolwiek słał listy błagalne do Revulsed, żeby zabrali się do roboty i wreszcie nagrali coś nowego. Jeśli nawet, to mnie wśród tych kilku osób nie było. Obstawiam w ciemno, że o Cerebral Contamination — jeśli w ogóle zostanie zauważona — wkrótce wszyscy zapomną. Świat brutalnego i technicznego death metalu nie potrzebuje takich płyt!
ocena: 5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/RevulsedDM
Mimo iż na co dzień nie kibicuję Cerebral Effusion, a właściwie to w ogóle o nich nie myślę, po cichu liczyłem na jakiś przełom w ich karierze, że po siedmioletniej przerwie będą w stanie mnie czymś zaskoczyć – wszak rozwój nawet w ramach brutalnego death metalu jest mile widziany. No i zaskoczyli, choć akurat inaczej to sobie wyobrażałem. Ominous Flesh Discipline w pierwszej chwili wprawia w osłupienia, w drugiej odpycha, a w trzeciej prosi się o jak najszybsze wyłączenie. Czwartej chwili może nie być. Intencjonalnie czy nie, Hiszpanie wykonali kilka kroków wstecz i zrównali się poziomem z amatorskimi kapelami z tak zwanych „egzotycznych” krajów, w których dostęp do elektryczności przysługuje tylko królowi i jego ulubionym kochankom.
Na pierwszy rzut ucha Visceral Throne to zespół jakich w brutalnym death metalu wiele – typowy, przewidywalny i w dodatku nieociosany. Kupa hałasu, za którą nie stoi żaden sensowny twórczy pomysł, oprócz oczywiście klonowania tego, co już zostało sklonowane milion razy… Visceral Throne to zespół jakich w brutalnym death metalu wiele także na pierwszy rzut oka – ładne logo, efektowna typografia tytułu i estetyczna okładka, które standardowo mają za zadanie zamaskować zawartość muzyczną – typową, przewidywalną i w dodatku nieociosaną. „Pierwsze rzuty” Amerykanom zdecydowanie nie służą, dlatego jeśli ograniczacie się tylko do nich, umknie wam całkiem klawa sieczka.
Z ogromnej masy brutal deathmetalowych kapel, jakie od dłuższego czasu zalewają świat, nawet te lepsze i w jakikolwiek sposób oryginalne mają spore problemy, żeby przebić się ze swoim hałasem do świadomości słuchaczy, nie wspominając już o zyskaniu rozgłosu. Niektórym kapelom sprzyja jednak szczęście – Australijczycy z Disentomb zaledwie po roku wspólnego grania dorobili się debiutanckiej płyty z całkiem przyzwoitą dystrybucją, choć — co trzeba uczciwie przyznać — wcale wielkich predyspozycji po temu nie mieli. Na szczęście nie zabrakło im ambicji.
Powrót Broken Hope był sztucznie przehajpowany, więc kiedy
Do Rivers Of Nihil podchodziłem bez krzty zaufania, jak zresztą do większości cudownych odkryć Metal Blade z tamtego okresu. Zespół znikąd, w dodatku deathcore’owej proweniencji, a opakowano go w naprawdę duże nazwiska i promowano jakby był czymś wyjątkowym, innowacyjnym i sensacyjnym. No i cóż, na The Conscious Seed Of Light czuć włożone w jej wyprodukowanie pieniądze, ale nie słychać muzyki, która byłaby ich warta. Przynajmniej dla mnie ta płyta nie oferuje niczego ponad typowy nowoczesny death metal, którego już wtedy było stanowczo za dużo.
Nie sądzę, żeby po wydaniu
Przy okazji
Norwegia pod względem metalowym raczej nie kojarzy się z death metalem. Towarem eksportowym bez wątpienia jest jego mroczniejszy brat zwany black metalem. Niemniej jednak istnieje zespół, który absolutnie nie ma czego się wstydzić w dziedzinie metalu śmierci. Blood Red Throne to obecnie klasa światowa. Mimo iż powstali ledwo przed 2000 rokiem swoją pracą zaskarbili sobie serca fanów death metalu. Chłopaki nie mają kompleksu mniejszości względem potęg z sąsiedniej Szwecji czy sceny zza Wielkiej Kałuży.


