Pomimo wielu przeciwności losu, osobistych i biznesowych, My Dying Bride brną przed siebie i z jako taką regularnością wydają kolejne płyty, choć równie dobrze mogli się rozpaść przynajmniej dekadę temu. W ten sposób tylko oszczędziliby sobie nerwów, wewnętrznych konfliktów i zawirowań w składzie. A fanom licznych rozczarowań, bo umówmy się – to, z czym mamy do czynienia od „For Lies I Sire”, to klasyczny przykład zjazdu po równi pochyłej i albumów, które oprócz numeru katalogowego niczego do dorobku zespołu nie wnoszą.
Na A Mortal Binding słychać sprawnych i bardzo doświadczonych muzyków, którym ewidentnie się nie chce, którzy nie potrafią wyjść poza najczęściej wykorzystywane przez siebie schematy, których nie stać na odrobinę inwencji twórczej i których granie (w kółko tego samego) zwyczajnie męczy. Każdy z siedmiu nowych (?) utworów mógłby trafić na którąkolwiek z płyt My Dying Bride wydanych w ciągu ostatnich 15 lat i to w obojętnie jakiej konfiguracji, bo i tak rozmyłby się na tle ich zawartości albo trafiły do kategorii „te gorsze i wymuszone”.
W sferze kompozycji A Mortal Binding góruje nad poprzedzającym ją „The Ghost Of Orion” tylko w jednym punkcie – jest utrzymana na o wiele równiejszym poziomie, a przez to bardziej spójna. Z drugiej strony oznacza to jednak, że całość jest spłaszczona pod względem poziomu i dość jednowymiarowa. Jedynym naprawdę wyróżniającym się utworem, pozytywnie!, jest tu singlowy „Thornwyck Hymn”. Co prawda przy pierwszym kontakcie raczej odpycha niż zachwyca, ale w konfrontacji z pozostałymi wypada, o dziwo, najciekawiej. W miarę przyzwoite wrażenie robi jeszcze „Her Dominion”… I to by było w zasadzie na tyle. W pozostałych kawałkach, a owszem, trafiają się dobre momenty. I tylko momenty – dosłownie, kilka sekund i po wszystkim, że wymienię choćby świetny break w drugiej części „The 2nd Of Three Bells” albo ładną melodię i towarzyszący jej bas w „The Apocalyptist”. Mało, jak na 55-minutowy album? No ba!
Co do pewnego stopnia zaskakujące, na A Mortal Binding trafiło relatywnie dużo agresywnych partii wokalnych, jak i sporo agresywnych riffów. Mimo to materiał nie dryfuje w stronę nawet pozorowanej ekstremy. Przypuszczalnie dlatego, że w muzyce trudno doszukać się prawdziwego zaangażowania czy odrobiny emocji, które mogłyby udzielić się słuchaczowi. Ponadto brakuje mi tutaj myśli przewodniej, jakiegoś większego motywu, za którym chciałoby się podążać przez kolejne minuty. Dostaliśmy jedynie kilka niepowiązanych ze sobą kawałków, które Anglicy w swoich najlepszych latach napisaliby w ciągu tygodnia. A potem wywalili do kosza jako niegodne My Dying Bride.
Najjaśniejszym punktem A Mortal Binding jest bez wątpienia bardzo masywna, organiczna i przestrzenna produkcja – na pewno jedna z lepszych w historii My Dying Bride. Gitary brzmią potężnie, sekcja (z mocnym i czytelnym basem) jest pełna i tłuściutka, zaś wokale Aarona odpowiednio wstrzelone w miksie. Skrzypiec nie chwalę, bo ponownie z ich obecności nic sensownego dla muzyki nie wynika, a brzmią dokładnie tak, jak zwykle. Łatwo dojść do wniosku, że to bezczelne kopiuj-wklej z poprzednich płyt, w czym zresztą utwierdza mnie szelmowski uśmieszek Shauna MacGowana.
Z mojej perspektywy A Mortal Binding to album zupełnie niepotrzebny w dyskografii zespołu. Nawet okrojony do objętości epki miałby niewiele do zaoferowania. W tej chwili wygląda to tak, jakby My Dying Bride trzymały w kupie wyłącznie zobowiązania kontraktowe.
ocena: 5/10
demo
oficjalna strona: www.mydyingbride.net
inne płyty tego wykonawcy:
W czasach obecnych upałów (gdy piszę te słowa jest 35 stopni) sposobów na ochłodzenie jest kilka. Na przykład można się zapakować do lodówki lub zdjąć z siebie skórę. Można też zapuścić w głośnikach nuty, które zmrożą nam krew w żyłach. I właśnie ten trzeci sposób postanowiłem wykorzystać, wracając niejako do trochę zakurzonego kącika zespołów i albumów wartych zapoznania się i zrecenzowania.
Pod koniec lat 80. XX wieku zdecydowana większość nowo powstających deathmetalowych kapel prześcigała się w generowaniu coraz to większych wyziewów – byle szybciej, byle głośniej, byle gęściej, no i możliwie diabelsko. Na przeciwnym, w dodatku baaardzo odległym biegunie byli natomiast kolesie z Winter, którzy doprowadzili doom/death (umownie – bo sami nie chcieli podpadać pod jakąkolwiek kategorię) do swoistego ekstremum. O ile jedyne demo zespołu było li tylko dość udanym trybutem dla Celtic Frost podanym w slo-mo, tak debiutancki Into Darkness już ostro namieszał na scenie, bo Amerykanie przesunęli granice tego, jak wolno można zagrać.
Rogga Johansson to totalny świrus. Przegina pałę z tymi swoimi wydawnictwami, aczkolwiek mam taką teorię, że niektóre wytwórnie remiksują, albo wykorzystują jego odrzuty, aby wydawać płyty w jego imieniu. A że Rogga jest analfabetą, jeśli chodzi o internet, to pewnie nawet nie wie o tym procederze. A mówię to, bo potrafię odróżniać jego projekty zarówno wg konceptów, jak i stylu. Ale dzisiaj nie będę mówił o tym i zostawię to niedomówieniem. Jak kogoś to obchodzi, może zapytać w komentarzach.
Aż siedem długich lat zajęło muzykom Spectral Voice przygotowanie następcy entuzjastycznie przyjętego debiutu, choć wydawać by się mogło, że Amerykanie zechcą popłynąć na fali pozytywnych opinii i maksymalnie wykorzystać zainteresowanie zespołem. Tak się jednak nie stało — czemu poniekąd nie ma się co dziwić, wszak całą uwagę skupili na nabierającym rozpędu Blood Incantation — i to był chyba błąd, bo w ten sposób dali fanom mnóstwo czasu na pompowanie balonu oczekiwań. Sam spodziewałem się po Sparagmos materiału przynajmniej na miarę mocnego kandydata do płyty roku, a to dla niego niestety stanowczo za wysokie progi.
Po tragicznym wypadku, w wyniku którego zginęli m.in. Andreas i Torsten Reissdorf, z Torchure odszedł również gitarzysta Tomas Hatt, który nie potrafił odnaleźć się w nowej rzeczywistości i nie wyobrażał sobie dalszej współpracy. W tej sytuacji istnienie zespołu zawisło na włosku. Nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby pozostali muzycy definitywnie zakończyli działalność, nikt by im też tego nie wypominał. Mimo to, po kilku miesiącach Martin Matzak i Stefan Pickbrenner zdecydowali się uhonorować braci i doprowadzić ich dzieło do końca.
Holandia, jak na mały kraj, miała dysproporcjonalnie dużą ilość jakościowych grup. Posunąłbym się nawet dalej i zapytał, czy w ogóle istniała jakaś kiepska grupa z tego kraju, grająca Death Metal w latach ’90? Owszem, nie wszystkie wydawnictwa wyglądały zachęcająco, jak np. dzisiejszy protagonista, a nawet wręcz tego typu grafika nie kojarzyła się z ekstremalnym graniem, a już tym bardziej na dobrym poziomie. Aczkolwiek na szczęście re-edycja Vic Records ma już bardziej „normalną” i pasującą okładkę.
Czy jest coś przyjemniejszego na jesienno-zimowe wieczory, niż poza grubym sweterkiem, opatulić się ciepłym kocykiem, zrobić sobie klasyczne kakałko z pianką i łyżką miodu, schrupać sobie rogalika z nadzieniem, wrzucić trochę drewna do kominka (jak się takowy ma) i wczuć w pełni w komfortową atmosferę, puszczając sobie zacną twórczość japońskiego Coffins? Dla mnie na pewno nie.
Największa pułapka przy recenzowaniu legend polega na tym, że można popaść albo w przesadni zachwyt (bo tak wypada), nadmierną subiektywność (fanboizm) lub kontrarianizm (wszyscy inni lubią, to ja będę na „nie”). Jeszcze gorzej jest jak ma się do czynienia z wybitną jednostką, która jest znana z perfekcjonizmu i ma wyrazistą wizję swojej sztuki. Pojawia się też niemała ochota, aby jak przy „Nowych szatach króla” z miejsca krzyknąć, że „król jest nagi!”, zanim da się sobie szansę porządnie obcować z dziełem i wyrobić sobie świadomą opinię.
Kolejny z wielu (zbyt wielu) projektów Reiferta, który na dobrą sprawę mógł równie dobrze nie powstawać. Już dużo chętniej chciałbym napisać coś o jego innym projekcie – Painted Doll, który zrobił z jakimś-tam komikiem, ale się nie da, bo to nie jest Metal tylko abstrakcyjny Indie Rock. Druga połowa Static Abyss to nieznany mi w ogóle Greg Wilkinson, który notabene dołączył do Autopsy, przez co cały projekt wydaje się być jeszcze bardziej absurdalnie zbędny.
Po udanym i ciepło przyjętym
A teraz czas na coś z zupełnie innej beczki. Kocham ten zespół jak mało który, ponieważ jako jedni z nielicznych potrafią sprawić, że się łezka w oku potrafi zakręcić. Jakby ktoś miał czelność nie znać, to pokrótce powiem, że Celestial Season nagrał dwie uznane (i nietypowe) płyty utrzymane w stylu Doom/Death w latach ‘90, po czym przeszli na Stoner/Rock i się rozpadli kilka lat później.
Jak to się bardzo ładnie mawia: „Od pierwszych sekund wiadomo, że będzie zajebiście”.
Dawno, dawno temu poznałem tą ekipę przy rekomendacjach z rateyourmusic.com, przez co ich nazwa dobrze się mi kojarzyła i gdy ku mojemu zaskoczeniu pojawiły się re-edycje ich starych płyt, co się również zbiegło z reaktywacją grupy, to mogłem sobie przypomnieć o nich na nowo i tym razem porządnie, słuchając ich twórczości od deski do deski.
Z perspektywy czasu, łódzki Tenebris zaliczył niemały „wstrętny progres” (nawiązując do tytułu płyty). Od rasowego Death Metalu, po szeroko rozumianą muzykę Metalową z elementami, które innym kapelom nie mieszczą się w głowie. Od samego jednak początku słychać, że nie mamy tutaj do czynienia z „kolejną” grupą Death Metalową.
Historia Crimson Relic jest specyficzna – po rozpadzie Divine Eve gitarzysta Xan Hammack stwierdził, że szkoda, aby praktycznie gotowy materiał na debiut pierwotnej kapeli przepadł, więc postanowił uwiecznić go, ale pod nową nazwą. Sam Crimson Relic chyba się rozpadł niewiele później po wydaniu swojej jedynej płyty i też nie wydaje mi się, aby było inne zamierzenie dla tego projektu, jako że całość została nagrana tylko przez dwie osoby – Hammacka i sesyjnego muzyka, Rhetta Davisa (Morgion, Gravehill).
Swoim pierwszym albumem Eximperitus udowodnili wszem i wobec, że są ociupinkę pierdolnięci — czym zresztą zaskarbili sobie uznanie fanów — choć niestety większość odbiorców mocniej skupiła się na otoczce towarzyszącej temu projektowi aniżeli na samej muzyce. Poniekąd się temu nie dziwię – zarówno pomysł na nazwę, jak i tytuły utworów nie miały precedensu, więc skutecznie zwracały uwagę i przy okazji ostro ryły baniak. Muzyka na „Prajecyrujučy sinhuliarnaje wypramieńwańnie Daktryny Absaliutnaha j Usiopahłynaĺnaha Zła skroź šaścihrannuju pryzmu Sîn-Ahhi-Eriba na hipierpawierchniu zadyjakaĺnaha kaučęha zasnawaĺnikau kosmatęchničnaha ordęna palieakantakta, najstaražytnyja ipastasi dawosiewych cywilizacyj prywodziać u ruch ręzanansny transfarmatar časowapadobnaj biaskoncaści budučyni u ćwiardyniach absierwatoryi Nwn-Hu-Kek-Amo” nie była już aż tak oryginalna i rewolucyjna, ale mimo wszystko przynosiła z sobą dostatecznie dużą dawkę brutalności i popieprzonych zagrywek, żeby zostać zapamiętaną.
Po dwóch udanych płytach utrzymanych w „okołoszwedzkim” stylu Abythic postanowili sprawdzić się w muzyce o wiele bardziej ambitnej, wymagającej i rozbudowanej, a przy okazji też tajemniczej i przesiąkniętej obskurną grobową atmosferą. W tym miejscu należałoby pogratulować zespołowi odwagi i chęci rozwoju, gdyby nie to, że — zupeeełnie przypadkiem — takie granie ma akurat spore wzięcie i daje +10 do kultu i poważania… Na Dominion Of The Wicked Niemcy popłynęli z nurtem, co do tego nie mam wątpliwości, ale wcale źle na tym nie wyszli, choć na zachwyty jest stanowczo za wcześnie.
Hmm… może to i niespecjalnie true-oldskulowa postawa, ale jakoś nie wypatrywałem następcy
Debiut My Dying Bride w barwach Nuclear Blast nie zapowiadał się zbyt optymistycznie – problemy rodzinne Aarona, sypiący się skład i ogólna niepewność, co dalej z zespołem. Oliwy do ognia dolały wypowiedzi wokalisty, który deklarował chęć uproszczenia muzyki, uczynienie jej bardziej komercyjną, czytelną i przystępną dla przeciętnego klienta nowego wydawcy. To naprawdę nie wyglądało dobrze, więc cholernie się cieszę, że The Ghost Of Orion nie jest materiałem tak mizernym, jak przypuszczałem. Marna to jednak pociecha wobec faktu, że i tak dostałem najsłabszy krążek, jaki Anglicy kiedykolwiek nagrali.


