Jak ocenić, czy coś się nam podoba? Pytanie na pierwszy rzut oka lakoniczne, ale zapewne każdy ma swój sposób. Niektórzy czują „flow”, innym zatupie nóżka, a jeszcze inni potrzebują czasu, aby coś w nich „zapłonęło”, ale osobiście uważam, że takim uniwersalnym „medium lubialności” jest… gęsia skórka. Możemy ją odczuć słuchając czegoś nam już doskonale znanego, ale może się pojawić kiedy usłyszymy coś pierwszy raz. U starych wygów pojawia się rzadko, ale jak włosy na klacie stają dęba, to wiedz, że coś się dzieje. W moim przypadku pojawiło się ono kilka razy i zawsze dany materiał to był strzał w same jądra ciemności. Płyty te już zostaną ze mną do końca. Jednakże to ciągle jest emocja, uczucie, a te mogą prowadzić na manowce. Moja gęsia skórka nigdy mnie nie zawiodła, aż pojawił się ten album. Czy to całkowite rozczarowanie? Jak to mawiają nasi kochani (inaczej) politycy: to zależy.
Wstęp długi i (oby nie) przynudzający, ale chciałem podkreślić, że muzyka to przede wszystkim emocje, które w nas rozbudza (lub nie). Dlatego też gdy pierwszy raz przypadkiem usłyszałem utwór „Shackled to The Corpse”, bambosze poleciały. Nawet teraz słuchając tego utworu gęsia skórka się pojawia. Wiedziałem, że album musi zawitać na półce. A o jaki zespół chodzi? Neckbreakker i jeszcze wtedy niewydany album Within the Viscera. Album promowały dodatkowo dwa inne utwory, które utwierdziły mnie do pre-odera (pierwszy raz!). Młode suchoklatesy z dziewiczymi wąsami zauroczyły niemłodego dziada swoim oddaniem starej szkole death metalu, wokalem niczym stary wyjadacz i dobrej napierdalance. Duńczycy zatem zaprezentowali się świetnie w singlach. Album zawiera 9 kawałków. Zapowiadało się całościowo 46 minut łamania karku. Nazwa kapeli rzeczywiście mogła być istnym ostrzeżeniem dla staruszków. Czekałem zatem na płytę z wypiekami na policzkach, niczym młodzian widzący pierwszy raz młode cycusie dziewoi na żywo.
Gdy już przyszła, rzuciłem się na nią (na płytę, nie na dziewoję), niczym Reksio na szynkę. Akurat były warunki, aby i sąsiedzi zapoznali się z materiałem, zatem płyta wleciała do czytnika i…
…zaczęło się bardzo dobrze, gdyż album otwiera „Horizon Of Spikes” singlowy utwór. Zatem bez zaskoczenia, ale z pierdolnięciem. Drugi „Putrefied Body Fluid” dobrze kontynuuje pomysł otwieracza, ale pojawia się tutaj dłuższy instrumentalny koniec. Chłopaki chcą udowodnić, że znają się na rzeczy, choć dla mnie jest nieco przeciągnięty. Trzeci „Shackled To A Corpse” to killer tego albumu. To właśnie on spowodował (i wciąż powoduje) gęsią skórkę. „Nephilim” otwiera nam niejako środek albumu i nieznanego wcześniej materiału. Jest to zasadniczo miły wypełniacz, ale nieco zamula. Uznałem, że to pewnego rodzaju „uspokajacz” przed jakimś pierdolnięciem. „Purgatory Rites” zaczyna się całkiem soczyście, ale im dłużej trwa, tym bardziej traci impakt. Zaczyna się wkradać powtarzalność. „Unholy Inquisition” to wolniejszy i niestety powtarzalny utwór. Im dalej w las tym mniej drzew. Niepokojące. Jednym uchem to wpada, drugim wypada. Niby są zmiany tempa, zabawa instrumentami, ale to takie trochę sztuka dla sztuki. Wałkowane w kółko riffy zaczynają coraz bardziej denerwować. A że jest to niemal 7 minut… uch… „Absorption” nieco pokręca tempo. Głowa zaczyna się bujać, ale karku sobie nie zerwiecie. „SILO” to utwór, o którym szybko zapomnimy. Album zamyka nam singlowy „Face-Splitting Madness”, czyli na zakończenie jest dobrze .
Podsumowując: Czy jest to słaby album? Są takie filmy jak np. „Zjawa”. Film niezbyt ekscytujący. A czy rola stękającego Leo zasłużyła na wymęczonego Oscara? Jednakowoż, mamy tam piękne zdjęcia czy świetny montaż. Oczywiście to nie sprawia, że film zasłuży na 10/10, ale też uczciwie sprawę biorąc na 1/10 też nie zasługuje. Tutaj jest dość podobnie. Singlowe utwory są konkret, ale reszta… Zapał gaśnie. Niby jest to death metal, niby wszystko jest, ale nie ma „TEGO CZEGOŚ”. Tego czegoś, co by sprawiało, że do albumu byśmy wracali. Próbowałem wielu odsłuchań, bo często słyszałem/czytałem, że coś odpala za „którymś-tam razem”, że album „rośnie w nas”. Mnie co najwyżej dupa wierci, bo wieje nudą. Z drugiej strony, to młodziutki zespół i nie każdy potrafi jebnąć na dzień dobry z wysokiego „C” niczym „Winds of Creation”. Potencjał jest i jeśli Nuclear Blast nie przemieli Duńczyków w generyczną papkę to coś z Neckbreakkera jeszcze wyrośnie. Ja z pewnością będę obserwować dzieciaków, ale już następnego zakupu dokonam świadomie, co i Wam polecam.
ocena: 5,5/10
Lukas
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/Neckbreakker/
Phrenelith zaliczyli bardzo mocny start, czym niewątpliwie przyczynili się do rozruszania i zwiększenia renomy lokalnej sceny, zaś jeśli o mnie chodzi – wbili się w pamięć i rozbudzili nadzieje na jeszcze lepsze materiały w przyszłości. Duńczycy mieli naprawdę duży potencjał, by zawojować kawał(ek) świata, tymczasem lata mijały, a w ich muzyce/karierze nie nastąpił żaden godny odnotowania przełom. Ba, jestem nawet zdania, że z płyty na płytę zespół traci na pierwotnej wyrazistości i coraz bardziej wtapia się w średnią krajową. Nie znaczy to jednak, że Ashen Womb jest krążkiem nieudanym. Absolutnie nie – wszak duńska średnia prezentuje się cacanie. Problem w tym, że wciąż mam w stosunku do ich wyższe wymagania.
Pancerny chrust. Miałem w sumie nie pisać o nich recki, bo jest zbyt wiele takich zespołów. Wiecie, typu szybkie, solidne, ale dupy nie urywa. Ale tak coś mnie tchnęło, żeby odświeżyć tą płytkę na zasadzie dotarcia do istoty bardzo ważnego zagadnienia, mianowicie – „po ..uj to sobie kupiłem?” Miałem gdzieś z tyłu głowy, że ten zespół jest niepozorny i niedoceniany, ale też nie da się ukryć, że takie granie to jest proszę Pana na pęczki. Inna sprawa, że beznadziejna grafika bynajmniej im nie przysporzy fanów, bo wygląda to mało atrakcyjnie, wręcz wcale. Ot, czołg na szarym tle. Koń by się uśmiał ja ci mówię.
Pewnie się zastanawiacie, co mi znowu odbiło, żeby zabierać się za pisanie o jakimś obskurnym, trzecioligowym, zapomnianym albumie z lat ’90? Wszak wieśniacka, wręcz kaszaniasta, kreskówkowa okładka (czyli pełen standard jeśli mówimy o Danii), która notabene kojarzy mi się z ich krajanami, Infernal Torment, niekoniecznie może zachęcić kogoś do obczajania zawartości. Chyba, że ktoś, tak jak ja, wziął sobie za misję życiową przesłuchać wszystko, co powstało jeszcze w minionym wieku.
Brawo, brawo, brawo! Po ciepło przyjętym debiucie Friborg i Tunkiewicz nie mieli wyjścia i musieli uznać, że Sulphurous jest projektem na tyle wartościowym, żeby go kontynuować, a Dark Descent, żeby dalej inwestować w nich pieniądze. Dobra to decyzja, bo muzyka tego duetu staje się coraz ciekawsza i bardziej wciągająca, a przy tym mocniej odróżnia się od pozostałych kapel, w których maczają paluchy.
Konkhra jest jednym z tych zespołów, które są lubiane przez publikę, ale niekoniecznie przez elitarnych recenzentów Metalu. Wynika to z faktu, że grupa reprezentuje tzw. uliczne granie, czyli w dużych ilościach oparte na Groove. Ja jestem gdzieś pośrodku – nie jestem snobem, aby nie docenić czegoś prostszego, ale też dana muzyka musi być wystarczająco ciekawa, abym nie przysnął z nudów.
Dania nie ma za bardzo czym się pochwalić. Z klasycznych zespołów najbardziej znane są Konkhra i Illdisposed, znane z nadużywania Groove/Thrash’u typu Machine Head, w swojej odmianie Death Metalu. Niemniej jednak, jakaś tam scena sobie istniała i była ona nawet liczna, mimo iż grupy te nie spotykały się z jakimś większym zainteresowaniem poza krajem macierzystym.
Przy pierwszym przesłuchaniu debiut Sulphurous sprawia wrażenie kolejnego ołtarzyka postawionego ku czci Incantation. Wiecie – odpychający brud, smród i pozbawiona upiększeń death metalowa mielonka w niskich rejestrach. Jednak z każdym kolejnym odpaleniem Dolorous Death Knell skojarzenia biegną w kierunku innych kapel, w tym i takich, w których muzycy Sulphurous jeszcze się udzielają. Koniec końców okazuje się, że chociaż Duńczycy nie proponują niczego nowego, grają na tyle atrakcyjnie i po swojemu, że warto mieć na nich ucho.
Die, duński zespół o jednej z najmniej wyszukanych nazw na świecie, nie ma za sobą jakiejś wyjątkowo fascynującej historii. To zresztą mało powiedziane – ich biografię można w zasadzie skrócić do: powstali, wydali Rise Of The Rotten, rozpadli się – nic, nad czym można by się długo rozwodzić. Choć nie do końca takie nic, bo debiutancki album tej formacji jest dość zajebisty i zasługuje na szczególną uwagę fanów agresywnego death metalu. Płytka ukazała się nakładem Unique Leader, jednak z najbardziej typowymi przedstawicielami tej stajni łączy ją tylko krwista rzeźnia, bo styl, w jakim jej dokonano już nie. Die mordują w sposób bardzo charakterystyczny dla kapel ze swojego kraju, przynajmniej dla głównych jej reprezentantów, a wpływy Panzerchrist (z wiadomych względów), Exmortem i Corpus Mortale są u nich bardzo wyraźne – czego absolutnie nie mam im za złe. Innymi słowy Rise Of The Rotten to esencja brutalnego duńskiego death metalu i każdy, kto zaliczył styczność z wymienionymi kapelami, powinien się z tym krążkiem zapoznać – uciecha gwarantowana. Die uprawiają muzykę zajebiście szybką (choć kilka średniotempowych riffów też im się trafiło, pewnie przez przypadek), bardzo intensywną, nienaganną technicznie i po duńsku (Tue Madsen…) brzmiącą. Do typowych składników takiej napierduchy (już samej z siebie niezwykle atrakcyjnej) panowie dorzucili sporo melodyjnych solówek, które: a) pozwalają gitarniakom zabłysnąć umiejętnościami; b) urozmaicają materiał i czynią go łatwiej przyswajalnym/rozpoznawalnym, bo na pewno nie lalusiowatym. Słucha się tego zajebiście i z dużym zaangażowaniem, tym bardziej, że płytka trwa optymalne 36 minut. Dla wielbicieli klasowego death metalu w niezbyt ambitnej otoczce Rise Of The Rotten to materiał jak znalazł!
Ależ wydawnicze tempo narzucili sobie Duńczycy – Fleshcraft to ich (dopiero? aż?) czwarty, a trzeci wydany oficjalnie, długograj w ciągu 20 lat istnienia kapeli. Dobrze, że przynajmniej ilość nie idzie u nich w parze z jakością, bo inaczej byłoby naprawdę kiepsko. Zanim więc zaskoczą nas kolejnym albumem w okolicach 2020 roku, możemy należycie nacieszyć uszy nie byle jaką zawartością Fleshcraft. Death metal w wykonaniu Corpus Mortale, jak pewnie niektórzy się orientują, to nie jest i pewnie nigdy nie będzie pierwsza liga europejskiego napierdalania, co nie znaczy, że nie warto mu poświęcić odrobiny grosza i uwagi. Wszak takie klasowe, podane bez zarzutu granie, w którym ciągle słychać echa klasyków z Florydy (głównie tej tzw. Wielkiej Trójcy), zawsze znajdzie grono oddanych miłośników. Tym bardziej, że Duńczycy także tym razem dupy nie dali i zapodają przemyślany, doskonały warsztatowo, brutalny stuff. Mnie szczególnie podoba się to, że — podobnie jak u kilku innych starych duńskich załóg — duże pokłady melodii w większości utworów wcale nie wpływają na złagodzenie i rozmiękczenie brzmienia. Wsłuchajcie się zresztą w zajebiście ciężko pracującą gitarę (choćby w takim „A Murderous Creed”) i z rozsądkiem (czyli nie na każdym kroku) nabijane blasty. Dołóżcie do tego jeszcze nieźle wpasowane solówki (najlepsza, z najciekawszym podkładem jest w „Feasting Upon Souls”), mocny wokal oraz naturalne brzmienie, które idealnie współgra z charakterem muzyki. Fleshcraft, choć momentami bardzo rzemieślniczy i przewidywalny, to solidny materiał, który zupełnie skutecznie może robić za odtrutkę po błazeństwach serwowanych ostatnio przez Morbid Angel – i nie ma w tym żadnej przesady.
Będzie krótko, bo i ten lekko przekraczający pół godziny krążek elaboratów nie wymaga. To jest po prostu ściana dźwięku – sieczka, z którą mogą się zmierzyć tylko zagorzali miłośnicy rzeźników pokroju Krisiun, Angelcorpse, Rebaelliun, Azarath czy Hate Eternal. Pozostali wiele ciekawego tu dla siebie nie znajdą, bo i poza łomotem wiele tu nie ma. Pestilence Empire to bezkompromisowy, wypełniony czystym napierdolem i kipiący od agresji album stworzony przez niezłych muzyków, którzy stawiają przede wszystkim na pokaz siły, a nie szpanowanie umiejętnościami – stąd też brak tu jakichkolwiek ozdobników. Właściwie jedyne, na co sobie z umiarem pozwalają, to zmiany tempa, ale akurat one nie rzucają się zbytnio w uszy, bo przez większość czasu słychać tylko blaaast i ryyyk, co czyni album dość jednowymiarowym. Jest to jakiś krok wstecz względem poprzedniego, bardziej nośnego krążka, ale widocznie tu założenia mieli inne. Szybko się przekonacie, iż materiał ociera się nieraz o ten poziom ekstremy, który może już fizycznie wymęczyć, głównie dlatego, że człowiek po prostu przestaje za kolesiami nadążać. Paradoksalnie płytki słucha się całkiem przyjemnie, jest stosunkowo odświeżająca i warto zaznaczyć przy niej opcję „ripit”. Do tego Duńczycy sprokurowane wespół z Tue Madsenem bardzo mocne i selektywne brzmienie, które jeszcze podnosi poziom brutalności. Warto mieć pod ręką!
Ale przyjebali! Takie płyty to można wchłaniać jedna za drugą bez najmniejszych oznak znużenia, czerpiąc przez cały czas sporą radochę ze słuchania. W przypadku tego albumu Duńczyków w zasadzie nie ma się o czym rozpisywać, znacznie lepiej zająć się czymś sensowniejszym – głębszym, „nausznym” poznawaniem Reality Check. Ale jak ktoś nadal nie jest przekonany, tudzież z twórczością Konkhry nigdy się nie zetknął, może potrzebować ciut więcej zachęty. Muzyczna zawartość krążka to najwyższych lotów death/thrash z przepięknym mięsistym, „żywym” brzmieniem i bardzo dynamiczną produkcją, kojarzący się (przynajmniej mnie) momentami dość znacząco z cholernie zacnymi płytami „Demonic” i 


