Molested Divinity nie przestają mnie zaskakiwać. Najpierw faktem, że w ogóle chciało im się nagrać drugi album, a potem, gdy zdecydowali się kontynuować działalność bez swojego najbardziej rozpoznawalnego tego… no… członka. Trzecie zaskoczenie jest takie, że bez Batu Çetina wbrew pozorom zespół wcale nie stracił na jakości – Erkin Öztürk godnie zastąpił poprzednika, zaś nagrany z nim album okazał się najlepszym w dorobku Turków. W tym miejscu mógłbym zakończyć reckę, bo w zasadzie napisałem już wszystko, co chciałem, ale jestem świadomy, że niektórzy potrzebują trochę więcej słów zachęty.
Jeśli w muzyce Molested Divinity cokolwiek zmieniło się od wydania „Unearthing The Void”, to naprawdę niewiele, dosłownie detale, ale właśnie to te detale — w połączeniu z porządnie nasyconą, acz selektywną produkcją — stanowią o tym, że The Primordial jest krążkiem całościowo ciekawszym i mocniej angażującym, w swojej stylistyce wręcz kompletnym. Jest tu dosłownie wszystko, czego oczekuję od takiego grania (w dodatku w rozsądnych ilościach) i bodaj ani jednego elementu, którego byłbym skłonny się pozbyć. Nie bez znaczenia jest także to, że przy tak bardzo wyśrubowanym poziomie brutalności trzeci album Turków szybko wpada w ucho i można się nim zwyczajnie cieszyć.
Nie mam zamiaru wmawiać komukolwiek, że Molested Divinity stworzyli tu coś unikatowego, czego nikt przed nimi nie zrobił, jednak bez wątpienia za sprawą The Primordial awansowali w hierarchii brutal death. Obecne już wcześniej podobieństwa do Defeated Sanity, Cenotaph czy Inherit Disease nadal występują w muzyce Turków (choć w różnym natężeniu), ale nie rozpatrywałbym ich w kategorii zrzynki, co raczej jako wskaźnik poziomu, na jaki się wspięli wraz z tym albumem. Warto przy okazji zaznaczyć, że po względem technicznym kawałki Molested Divinity wydają się trochę prostsze i bardziej przystępne od utworów wspomnianej trójki – zespół napiera bez litości, gęsto i intensywnie, ale ani przez chwilę nie przegina z kombinacjami, a od jazzu trzyma się z daleka.
Jako że nawet na siłę nie potrafię się na The Primordial do czegokolwiek przyczepić, to skorzystam z okazji i po raz kolejny podważę sens utrzymywania przy życiu Decimation, skoro wielkich perspektyw przed tym zespołem raczej nie ma. Emre Üren powinien olać sentymenty, podjąć męską decyzję i skupić się wyłącznie na tym, co naprawdę dobrze mu wychodzi – na Molested Divinity, który ma znacznie większy potencjał i daje szersze możliwości do rozwoju/popisu.
Podsumowanie było już we wstępie, ale dla pewności się powtórzę: to najlepszy (i najdłuższy, hehe…) materiał w dorobku Molested Divinity, z którym bez kompleksów mogą pchać się do czołówki takiego grania.
ocena: 8/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/molesteddivinity/
inne płyty tego wykonawcy:
podobne płyty:
- PUTRIDITY – Morbid Ataraxia
No proszę, miałem nosa i dobre przeczucia – za sprawą „The Approaching Darkness” Orphalis dotarli do ściany i w tym konkretnym stylu już raczej nic więcej nie mogli osiągnąć/wymyśleć. W zaistniałej sytuacji zespół miał dwa rozwiązania: albo stanąć w miejscu i do końca swych dni klepać wariacje na temat ostatniej płyty, albo odejść od wypracowanej formuły i coś niecoś poeksperymentować. Niemcy wybrali tą drugą opcję i przyznam, że wcale źle na tym nie wyszli, choć jednocześnie zdaję sobie sprawę, że zawartość albumu niekoniecznie trafi do wszystkich dotychczasowych fanów kapeli.
Po naprawdę dobrym, acz z lekka zleżałym
Jak widać po pełnym optymizmu tytule na okładce siódmej płyty Defiled, Japończycy skończyli wreszcie serię defetystycznych haseł, więc można było nieśmiało zakładać, że i w muzyce nastąpił u nich jakiś wyraźny progres i znowu będziemy mieli do czynienia z graniem na naprawdę wysokim poziomie. Aż tak dobrze nie jest, o przełomie i nowej jakości trzeba zapomnieć, ale i tak nie mam wątpliwości, że The Highest Level to najlepszy album zespołu od czasu
Ashes, Organs, Blood And Crypts trafiła w ręce fanów niemal równy rok po
Holendrzy z Ecocide nie zawojowali świata za sprawą całkiem przyzwoitego
Z początku wyglądało to na ślepą miłość i z lekka bezczelne naśladownictwo, ale najwyraźniej była to część większego i skrupulatnie przemyślanego planu – Włosi przez kilka lat byli Disgorge wannabe, by w końcu, na „Ersetu”, wejść w buty Amerykanów i godnie ich zastąpić. Nic jednak nie trwa wiecznie i nawet formuła brutalnego death metalu zapoczątkowanego przez Kalifornijczyków musiała kiedyś ulec wyczerpaniu. I tu dochodzimy do Xul – płyty, która jeszcze ma sporo wspólnego z poprzednią, a jednocześnie wyraź dryfuje w nowym (przynajmniej dla zespołu) i do pewnego stopnia zaskakującym kierunku. Tym razem Devangelic do obowiązkowych wpływów bogów z Disgorge dorzucili dla niepoznaki (o ile ktoś nie połapał się po oprawie, tytule i tekstach) sporo naleciałości ze środkowego okresu Nile.
The Zenith Passage to całkiem niezły przykład tego, jak kapryśne są „opiniotwórcze” media na zepsutym kapitalistycznym Zachodzie. Debiut zespołu był przez nie bardzo wyczekiwany, a później wychwalany pod niebiosa niemal jako objawienie i sensacja dekady. Minęła ledwie chwila, The Faceless niespodziewanie wrócili z „In Becoming A Ghost”, krytycy zapieli z zachwytu, a The Zenith Passage zostali odsunięci na boczny tor i słuch o nich zaginął. Do tego stopnia, że nagrany w kompletnie nowym składzie i wydany dla Metal Blade Datalysium przeszedł właściwe bez echa.
No proszę, Hiszpanie się ogarnęli i wyszli ze swoją hmm… muzyką do ludzi. Po momentami ciężkostrawnym
Ku memu wielkiemu zaskoczeniu trzecia płyta Afterbirth właściwie nie zaskakuje. Albo inaczej – zaskakuje tym, że nie zaskakuje. Ale i to do czasu… Eee… Ogólnie chodzi o to, że In But Not Of, zgodnie ze swoim mętnym tytułem, jest materiałem o wiele bardziej niejednoznacznym i trudniejszym do sklasyfikowania, niż jego poprzednicy. Gdy już nabieramy przekonania, że Amerykanie odstawili progresywne zapędy i na pełnej kurwie powrócili do ekstremalnych brutalizmów, oni robią zwrot o 179 i pół stopnia i czarują subtelnymi pasażami, jakby nigdy nie mieli nic wspólnego z death metalem. A to nie jest ich ostateczna forma…
Przez długi czas wydawało mi się, że jestem oziębły w stosunku do Impetuous Ritual, wszak — przynajmniej w teorii — od początku robili ścianę pojebanego hałasu, który powinien srogo potargać mi jelita. Tymczasem mnie ani brewka nie tyknęła – ani za pierwszym, ani za drugim, ani za trzecim razem. Łotefak? Dopiero Iniquitous Barbarik Synthesis unaoczniła mi, że problem nie leżał we mnie, tylko w zespole. Po prostu pierwsze płyty Australijczyków w żaden sposób nie urywały dupy i nawet na siłę nie dało się w nich doszukać czegoś wyjątkowego.
Postanowiłem nie być gorszym współ-recenzentem i też zarzucić czymś bardziej brutalniejszym. I wyszło niestety tak jak zawsze, a już na pewno nie tak, jak chciałem. Spodziewałem się bezlitosnego, wręcz głupiego Goregrindu od początku do końca, a zamiast tego dostałem w sumie familijny Groovegrind (o tym za chwilę) na jedno kopyto przez całą godzinę.
Gravestone zapadli mi w pamięć za sprawą sprawnie zmajstrowanego debiutu, dlatego kiedy tylko pojawiły się pierwsze informacje o jego następcy, wiedziałem, że na pewno położę na nim swoje łapy. Zaprawdę powiadam wam, naprawdę warto sięgnąć po Hollow Be Thy Grave, mimo iż Szwedzi nie dokonali jakichś znaczących zmian w porównaniu z „Sickening” – czego zresztą nie mam im za złe, bo i po co zmieniać coś, co jest fajne, dobrze się sprawdza i sprawia dużo radości.
Jak powszechnie wiadomo, grind niejedno ma oblicze, czego dobrym przykładem jest zabawnie zatytułowany split Goregeous Grooves. Choć egzotyki w tym wydawnictwie nie ma za grosz — przynajmniej z naszej lokalnej perspektywy — bo trafiły tu tylko polskie kapele, to jest całkiem przyzwoitym świadectwem, że jeśli chodzi o stricte podziemny hałas, to ciągle nie mamy się czego wstydzić.
Nie ma co ściemniać, jestem dość mocno uprzedzony do Revulsed ze względu na wstydliwe CV jednego z założycieli oraz co najwyżej taki se poziom debiutanckiego „Infernal Atrocity”. Z niezrozumiałych (przynajmniej dla mnie) względów od początku próbowano lansować ten zespół potencjalnym odbiorcom jako niemalże objawienie na scenie brutalnego i technicznego death metalu, powołując się na rzekomo nieprzeciętne umiejętności jego członków, ich ogromne doświadczenie, niebywałą wyobraźnię i takie tam bzdety. Na szczęście ta niewyszukana propaganda nie przeszła i o Australijczykach (i Niemcu) szybko słuch zaginął. Do czasu.
Przy okazji
Muzycy Tomb Mold od początku istnienia grupy narzucili sobie zabójcze tempo, dzięki czemu w krótkim czasie dorobili się niezłej rozpoznawalności i aż trzech longów. Każda z tych płyt była trochę inna i brzmiała inaczej, ale dość logicznie wynikała z poprzedniej – rozwijała twórczo wcześniejsze wątki i wprowadzała kilka nowych. Kanadyjczycy w naturalny sposób doskonalili umiejętności techniczne oraz kompozytorskie w ramach klasycznie pojętego death metalu, więc z grubsza było wiadomo, czego można się po nich w przyszłości spodziewać… Tymczasem na wydanym znienacka The Enduring Spirit prawie w niczym nie przypominają zespołu, który odpowiada za poprzednie krążki.
No proszę, Cannibal Corpse na starość nagrali album trudny w odbiorze. Hmm… no może nie do końca… Raczej album, do którego trudno się jednoznacznie ustosunkować… Chyba… W każdym razie chodzi mi o to, że Chaos Horrific, przynajmniej przy pierwszym kontakcie, ma ten sam problem co „Gore Obsessed”,
Godslut pojawił się znikąd, od razu z debiutanckim krążkiem, w dodatku wydanym przez nie byle kogo – Selfmadegod. Nooo… już tyle wystarczyło, żeby niektórym z zazdrości popękały dupy. Co by tam chłopaki nie grali i jak by im to nie wychodziło, tego kontraktu to prędko, o ile w ogóle, im się nie wybaczy. Wiadomo, gdyby nie obecność Pavulona w składzie, to o umowę byłoby znacznie trudniej, a i wartość artystyczna Procreation Of God pewnie nie byłaby tak wysoka, jednak młodzieńcy musieli mieć w zanadrzu coś, czym przekonali do siebie Karola.
Era Franka Mullena w Suffocation oficjalnie dobiegła końca, więc trzeba zacisnąć zęby i jakoś odnaleźć się w nowej rzeczywistości. Ale czy aby na pewno w nowej? Prawda — dla niektórych być może brutalna — jest taka, że z Frankiem czy bez, Suffocation pod wodzą Terrance’a Hobbsa robi swoje w ramach wypracowanego przez lata stylu. Hymns From The Apocrypha niczego w tym temacie nie zmienia, nawet pomimo tego, że tym razem zaskakująco duży wkład w powstanie materiału miał Charlie Errigo. Rozwiązania zaproponowane przez młodego gitarzystę zapewniły mile widziany powiew świeżości, jakkolwiek w sensie ogólnym nie przełożyły się na powstanie nowej jakości.


