Jak widać po pełnym optymizmu tytule na okładce siódmej płyty Defiled, Japończycy skończyli wreszcie serię defetystycznych haseł, więc można było nieśmiało zakładać, że i w muzyce nastąpił u nich jakiś wyraźny progres i znowu będziemy mieli do czynienia z graniem na naprawdę wysokim poziomie. Aż tak dobrze nie jest, o przełomie i nowej jakości trzeba zapomnieć, ale i tak nie mam wątpliwości, że The Highest Level to najlepszy album zespołu od czasu „Divination”, czyli bagatela od dwudziestu lat.
Materiał stylistycznie nie odbiega znacząco od tego z „Infinite Regress” — nie zdziwiłbym się nawet, gdyby powstał w tym samym okresie — a zatem opiera się na skrajnościach i wyczuwalnym na kilku poziomach — i niekiedy trudnym do pojęcia — kompozycyjnym misz maszu. Chaos w twórczości Defiled był obecny w zasadzie od samego początku, jednak w swoich lepszych latach Japończycy w większym stopniu go kontrolowali, teraz bywa z tym różnie. No chyba, że wszystko, co słychać na The Highest Level, dzieje się według misternie przygotowanego planu i to tylko ja ogarniam z tego jakiś marny procent.
W każdym razie to, co do mnie dociera (albo co rozumiem), robi dość pozytywne wrażenie, mimo iż płyta jako całość jest trochę przydługa (15 kawałków w 44 minuty) i pod koniec może wydawać się odrobinę monotonna. Najbardziej cieszy mnie to, że tym razem Defiled więcej uwagi poświęcili agresywnemu i względnie technicznemu napieprzaniu w szybkich tempach niż prostej łupance, dzięki czemu The Highest Level ma bardziej angażujące struktury i daje odczuwalnego kopa. Duża w tym zasługa specyficznego brzmienia, bo zespół połączył nieco przytłumiony dźwięk gitar charakterystyczny dla death metalu z początku lat 90. z pracującą w niskich rejestrach sekcją rytmiczną typową dla ambitniejszego brutal death z drugiej dekady lat dwutysięcznych. Rezultat jest osobliwy — gdzieś im się gubi bas — ale do takiej muzyki pasuje zaskakująco dobrze.
Lata mijają, a wokalista Defiled ciągle powoduje u mnie mieszane odczucia, mimo iż z płyty na płytę słychać u niego pewne postępy. Shinichiro Hamada stara się być maksymalnie czytelny, co doceniam, i faktycznie długimi fragmentami można go zrozumieć bez zaglądania do książeczki, a to obecnie rzadkość. Niestety jednocześnie brakuje mu porządnej głębi i brutalności, jego głos jest suchy i nie zawsze wyrabia za muzyką, zwłaszcza gdy się robi gęsto. Rozwiązaniem wydaje się podbijający dynamikę bulgot.
Po „Towards Inevitable Ruin” nie przypuszczałem, że jeszcze kiedykolwiek będę wypatrywał kolejnych płyt zespołu, jednak od „Infinite Regress” Defiled powoli idą w dobrym kierunku. Może i małymi krokami, ale grunt, że już im się nogi nie plączą, czego najlepszym dowodem jest poziom The Highest Level.
ocena: 7/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/defiled
inne płyty tego wykonawcy:
W ramach metalu, czy nawet ogólnie muzyki ekstremalnej, Japończycy nigdy jakoś specjalnie nie palili się do tworzenia charakterystycznych tylko dla siebie lokalnych odmian (pomijam w tym miejscu wszystkie noise’owe wynalazki) i w ogromnej większości klepali patenty zasłyszane gdzieś w Ameryce lub Europie. Raz wychodziło im to lepiej, raz gorzej, ale prawie zawsze – bez śladu własnej tożsamości, choć, co ciekawe, zawsze przekonywali o przemożnym wpływie japońskiej kultury na klejone przez siebie dźwięki.
Czy jest coś przyjemniejszego na jesienno-zimowe wieczory, niż poza grubym sweterkiem, opatulić się ciepłym kocykiem, zrobić sobie klasyczne kakałko z pianką i łyżką miodu, schrupać sobie rogalika z nadzieniem, wrzucić trochę drewna do kominka (jak się takowy ma) i wczuć w pełni w komfortową atmosferę, puszczając sobie zacną twórczość japońskiego Coffins? Dla mnie na pewno nie.
Zespół się reaktywował po dość długiej przerwie z inicjatywy gitarzysty o imieniu Yusuke Sumita. Tym razem do współpracy zaproszono Billa Metoyera (tego pana od Slayera). Do zrobienia grafiki ponownie zaprzęgnięty został Wes Benscoter. I tak jak poprzednio, materiał wydał francuski Season of Mist.
Jak to się bardzo ładnie mawia: „Od pierwszych sekund wiadomo, że będzie zajebiście”.
Japonia to dziwny kraj i zupełnie obca mentalność. Weźmy takiego np. Defiled – grupa wychodzi z założenia, że reszta świata to ich bezpośrednia konkurencja (głównie Szwecja i USA), to żeby wejść do wyższej ligi, wypełniają wszelkie podpunkty i standardy, aby być „true”.
Muzycy Desecravity zrobili sobie całkiem przyzwoitą przerwę po wydaniu
Jeśli mam być szczery, w ogóle nie wierzyłem w zapowiedzi muzyków Defiled, jakoby ich szósta płyta miała być powrotem do grania, z którego niegdyś zasłynęli. Bądźmy poważni, nikt o zdrowych zmysłach i pamięci sięgającej „Towards Inevitable Ruin” by w to nie uwierzył. W dodatku tytuł krążka aż za dobrze wpisywał się w ciągnące się od dekady pasmo nieszczęść:
Po zapoznaniu się z debiutem Desecravity byłem przekonany, że oto w Japonii nareszcie pojawił się godny następca przeżywającego poważny spadek formy Defiled. Te przypuszczenia musiałem jednak zrewidować dwa lata później – przy okazji Orphic Signs. Panowie — a właściwie perkusista Yuichi Kudo i jego nowa ekipa — udowodnili, że ich ambicje sięgają znacznie dalej i na pewno nie zadowolą się lokalną sławą ani wcześniejszym poziomem ekstremalności. Mimo iż „Implicit Obedience” nie można było niczego zarzucić, krążek numer dwa z łatwością przewyższa go niemal pod każdym względem. Orphic Signs to kosmos, skrajnie pojebana makabra, rękawica rzucona w twarz Origin, Dying Fetus, Archspire, Cytotoxin i całej masie innych kapel, które prześcigają się w generowaniu popieprzonych dźwięków. Japończycy riff za riffem i blast za blastem pokazują całemu światu, że technicznie nie ma dla nich rzeczy niemożliwych (albo z takimi się nie zetknęli), dlatego na krążku dominują totalnie posrane i nielicho złożone aranżacje, w których roi się od nieprzewidywalnych zwrotów i nietypowych dla gatunku zagrywek. Struktura tej muzyki jest naprawdę imponująca i przy okazji daje do myślenia, jak daleko (jeszcze) może odlecieć kilku Japończyków, kiedy zabiorą się za nowoczesny (z miłym klasycznym dodatkiem – bentonowskimi wokalami) death metal. Desecravity z prawdziwą pasją wymiatają super szybki, brutalny i nader skomplikowany stuff, który z jednej strony ścina z nóg i męczy swoją intensywnością, a z drugiej fascynuje i nie pozwala pozbierać szczęki z podłogi. Jeśli na Orphic Signs trafia się jakiś pozornie prostszy fragment, można mieć stuprocentową pewność, że w tle któryś z instrumentalistów kombinuje ile wlezie, byle tylko nikt nie narzekał na nudę. Desecravity swoimi pomysłami rozpieprzyli mnie w równym stopniu co Posthumous Blasphemer, bo to bardzo podobny poziom szaleństwa, choć muzyka zupełnie inna. Z tego powodu wszelkie próby wskazania najlepszych utworów muszą skończyć się wymienieniem całej tracklisty – po prostu brak tu słabego ogniwa. Jedyny element, który okazalej prezentował się na debiucie to brzmienie – było cięższe i bardziej masywne, ale rozumiem, że przy obecnych szybkościach taki efekt był nie do uzyskania. Na Orphic Signs produkcja jest praktycznie pozbawiona pierwiastka ludzkiego, co czyni album jeszcze bardziej ekstremalnym i trudniejszym w odbiorze. Wytrwali jednakowoż znajdą tu 34 minuty pierwszorzędnego technicznego wygrzewu z najwyższej półki.
Japończycy wciąż w wysokiej formie. Po odjechanym, ale także i genialnym przecież
Drugi longplej japońskich thrashersów przypomina spuszczoną ze smyczy Godzillę – w chuj nieokrzesanej dzikości i pierwotnej agresji. I jak na rasowego Japończyka przystało, składa się głównie z wrzasków, kakofonicznych sekwencji dźwięków, szesnastu ton szaleństwa i odrobiny nieprzetworzonego popierdolenia. A żeby nie było za cukierkowo i gładko – album od początku do końca brzmi garażowo. I w ten właśnie sposób już dziki materiał staje się jeszcze bardziej siermiężny, nieociosany i bezpośredni. Godzilla atakuje i sieje totalne zniszczenie! Efekt jest taki sam, jak gdyby album nagrała jakaś grupa nieopierzeńców (a nie starszych panów), którzy — w swoim młodzieńczym buncie — postanowili zamanifestować światu swoje niezadowolenie i maksymalne wkurzeniem a cały myk w tym właśnie, że chłopakom do podrostków trochę brakuje i to z niewłaściwej strony. Tak czy srak, dzikości i prymitywnej stylistyki na albumie jest po brzegi, a chłopaki wyglądają na solidnie podkurwionych. No i rzecz najważniejsza – wygląda również na to, że mają z tego niezły ubaw;]. Tokyo Metal Anarchy. Nie byłoby japońskiej sceny bez specyficznego „japońskiego” klimatu – ducha, którego nie da się pomylić z żadnym innym, który jest dla Japonii tak typowy, jak chlanie wódy w Polsce. Zionie więc z albumu japońskim klimatem, jak smrodem z paszczy Hedory. Ciekawie zionie też z paszczy wokalisty (To niech zainwestuje w tik-taki – przyp. demo), który zdziera struny głosowe w sposób wręcz niesamowity – jest w tym pewna magia, bo takie poświęcenie nadaje albumowi waloru autentyczności i prawdziwości. Drze się i wrzeszczy po prostu przecudownie, na granicy utraty głosu, lecz bez wytchnienia i bez lamerskiego czystego podśpiewywania. Jest z gościa kawał przecinaka, rodzynka z typu bywalców punkowych imprezek. Zresztą cały album jest cholernie punkowy, do cna przesiąknięty pogo, pieszczochami i tanimi winiaczami. Nie wiem, czy oni też mają tanie winiacze, ale nawet jeśli nie mają, to brzmią jakby mieli. W takich właśnie okolicznościach przyrody muzyka Terror Squad smakuje najlepiej – w tanim, kameralnym lokalu, pełnym panczurów, dymu papierosowego i dzikiej, gniewnej atmosfery. Tam właśnie czuje się najlepiej, grana na żywo, w bezpośrednim kontakcie z publiką, która szaleje pod sceną. Tego niestety trochę brakuje podczas przesłuchań w domu, ale cóż można zrobić. Jakby na to nie spojrzeć, słuchana w domu czy na żywo, muzyka Japońców daje do wiwatu – i w tym upatruje jej główną zaletę: dostarcza mnóstwa elementarnie dzikich emocji i potwornej dawki rozpierolu.
Mam coś ostatnio farta do pisania o kapelach z psychodelicznymi organami. Co ciekawsze – jara mnie taka muzyka nieprzeciętnie. A organowe momenty są bardzo mocną stroną dzisiejszego bohatera. Japoński Sigh to druga, opisywana tu, kapelka pochodząca z tego ciekawego kraju. Coś chyba muszą im dosypywać do wody, bo tak pojebanej muzyki trudno się doszukiwać gdzie indziej. Widać to zresztą po różnych klipach krążących po sieci, niekoniecznie muzycznych. Dystyngowane i chłodne usposobienie dawnych czasów szlag trafił. I to konkretnie między skośne ślepia. Próba określenia stylu prezentowanego przez, wówczas, kwartet nie należy do najłatwiejszych. Kilka albumów wcześniej można było powiedzieć „tradycyjny black” i wykrywacz nawet by nie tyknął. Teraz jednak by się zwyczajnie pogubił. Z blacku pozostało niewiele, czasami praca gitar, czasami ogólna dynamika utworu. Ale to naprawdę czasami. Zespół poszedł w bardzo awangardowe klimaty, nie omieszkując zabrać ze sobą co nieco pojechanego klimatu lat 70-tych, nieco tradycyjnych japońskich instrumentów. Na dłuższą chwilę zatrzymał się także przy budce z osbourne’owskimi, rockowymi wokalami. A potem raz jeszcze wrócił do szalonych klimatów lat doby powoodstockowej i ponownie zaciągnął się ziółkiem. Ale to nie wszystko, o nie! Nie trzeba długo czekać, by trafić na takie rozmaitości jak saksofon czy jakby kościelne zaśpiewy z majestatycznymi organami i chórem. Każdy, zdrowo myślący, człowiek poprzestałby w tym momencie i już nic więcej nie kombinował. Ale to Japończycy. Nie mogli sobie odpuścić okazji do pokazania białasom, jakie to pokłady zwichrowania czają się pod ich czuprynami i dodali jeszcze takie bajery, jak elektroniczny (trance’owy?) mix jednego ze swoich kawałków czy spokojny i oszczędny w formie kawałek pod slow fox’a. Ostatnią rzeczą, którą można powiedzieć o muzyce Sigh jest to, że jest skromna. Jest bombastyczna, napompowana jak Graf Zeppelin, pełna barokowego przepychu. Mimo tego, jest to także bardzo heavy metalowa muzyka, z dużą liczbą gitarowych solówek, które są kolejnym mocnym argumentem. Na Gallows Gallery nie brakuje dobrych melodii, ciekawych rozwiązań stylistycznych, zaskakujących zmian nastroju czy sporej dawki energii. W gruncie rzeczy, jest tu wszystko – łącznie z budzikiem. Nie ma nawet zaledwie „przeciętnych” utworów. Każdy z kawałków potrafi cieszyć. Tak naprawdę ciężko znaleźć złe strony. Mi taka muzyka bardzo pasuje, ale ja mam trochę zryty beret.
Kiedy, przed zakupieniem płytki, zastanawiałem się, z czym tak właściwie będę miał do czynienia, naprawdę ciężko było to przewidzieć. Krótko mówiąc – kupowałem album prawie w ciemno, kierowany jedynie jakimiś wątłymi informacjami. Jakież było moje zdziwienie, kiedy z głośników popłynęły pierwsze dźwięki. Ooo! tego naprawdę dało się słuchać! Moje pierwsze myśli zwróciły się w stronę ostatnich Pestilence’ów (oczywiście mam tu na myśli 


