Zanim dorwałem Out Of Respect For The Dead, zastanawiałem się, czy świat potrzebuje jeszcze jednej płyty Grave, wszak nagrali ich już całą masę, czyli równe dziesięć. Pierwsze takty „Mass Grave Mass”, oczywiście po wybrzmieniu intra, rozwiały wszelkie moje wątpliwości. Szwedzi wciąż są w wysokiej formie, a biorąc pod uwagę tempo niektórych kawałków, to napieprzają nawet bardziej niż ostatnio. Takie zróżnicowanie rytmów dobrze wpłynęło na końcowy rezultat, bo dzięki niemu album przy swojej długości w ogóle nie zamula, a okazji do żwawego młyna dostarcza co nie miara. Tym najszybszym utworom może i daleko do ekstremalnego (jak na nich) blastowania znanego z „As Rapture Comes”, ale i tak są miłym urozmaiceniem firmowej mielonki w średnim i wolnym tempie, czego najlepsze przykłady (oprócz „Mass Grave Mass”) mamy w „Redeemed Through Hate” czy „Deified”. Mimo iż Out Of Respect For The Dead nawet przez sekundę nie proponuje nic zauważalnie nowego — czego fani Grave raczej od nich nie oczekują — to i tak jest materiałem odczuwalnie świeższym i bardziej wciągającym niż „Endless Procession Of Souls”, a już na pewno mocniej kopiącym po dupie. Brak nowości nie oznacza jednak braku niespodzianek, bowiem na sam koniec Szwedzi zapodają prawie dziesięciominutowego kolosa, który z jednej strony powinien zmiażdżyć wiele głów, z drugiej zaś jego potężna objętość może zwyczajnie umknąć uwadze – tak płynnie jest zaaranżowany. Kolejną ciekawostkę mamy w kawałku tytułowym (też jeden z szybszych), bo muzycy Grave zrobili sobie w nim wstęp jak z „Angel Of Death” – do pełni szczęścia brakuje tylko przenikliwego pisku Oli Lindgrena, hehe. Możecie mi wierzyć, że 50 minut z Out Of Respect For The Dead daje kupę satysfakcji związanej z obcowaniem z czymś stworzonym bez wielkiego ciśnienia, na luzie i z entuzjazmem niespotykanym u tak wiekowych zespołów. Zresztą spójrzmy prawdzie w oczy – dziś, kiedy Dismember i Edge Of Sanity już nie ma, Entombed rozpadł się od środka, a Unleashed zaczyna wymiękać, to właśnie Grave przewodzi coraz mniejszemu stadu weteranów szwedzkiego death metalu.
ocena: 8/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/GraveOfficial
inne płyty tego wykonawcy:
Z perspektywy czasu wychodzi na to, że Back From The Dead to najsłabszy krążek Obituary przed zawieszeniem przez nich działalności na kilka długich lat. Nie jest zły, ale na pewno nie tak mocny i udany jak klasyki z początku lat 90-tych. Zaczyna się jednak naprawdę nieźle i obiecująco, bo od dynamicznego i momentalnie wpadającego w ucho „Threatening Skies”. Ten koncertowy hit wprowadza nas w niespełna czterdziestominutową podróż przez świat zgnilizny, syfu i trupów z okładki. To właśnie ten numer wraz z następującym po nim „By The Light” (kolejny wypas w wersji lajf) i „Lockdown” (też dynamiczny i chwytliwy) wymieniłbym jako moje ulubione w odniesieniu do tej płyty. Reszta Back From The Dead, choć nie najgorsza, może po pewnym czasie nieco nużyć, tudzież zlewać się w jedno. No co ja mogę więcej o tym napisać – po prostu typowy Nekrolog, jaki każdy zna – zarzygany wokalnie, zupełnie niezaskakujący, tylko tym razem z odrobinę czystszym brzmieniem. Raz szybciej, raz wolniej, prosto i rytmicznie – jednym słowem: klasyka. Ciekawostką jest bezprecedensowy w death metalu remix „Bullituary”, w którym pobełkotali jacyś raperscy madafakowie - kumple Franka Watkinsa. Ot, fajny jajcarski bonusik, choć znaleźli się i tacy spece, dla których była to zdrada gatunku i zarazem wyznacznik nowego kierunku Obiutboysów. Żeby ta recenzja nie była przesadnie krótka, wspomnę jeszcze o przebogatej (jak na swoje czasy) sekcji multimedialnej, w której znajdują się fotki, teledyski i inny materiał wideo. Miłośników Obituary zachęcać nie muszę, początkujący niech się jednak zastanowią nad którymś z pierwszych trzech albumów.
Oczekiwanie na piąty album Lost Soul przeciągało się już do tego stopnia, że można było zwątpić, czy Atlantis: The New Beginning w ogóle kiedykolwiek ukaże się w oficjalnym obiegu. Dla przypomnienia – nagrania rozpoczęto w 2013 roku… Ja wiem, że studyjna gehenna i paruletnie opóźnienia wydawnicze u polskich kapel to smutna reguła, z którą zmagają się nawet ci najlepsi, ale w przypadku Lost Soul to już, kurwa, woła o pomstę do czegoś Wielkiego, z Mackami i ukrytego pod dnem oceanów. Chwała zatem Przedwiecznym, że z pomocą Apostasy Records wyciągnęli zespół z witchinghourowskiego bagienka i zajęli się promocją nowej płyty. Najważniejsze w tym biznesowym szajsie jest to, że każdy zainteresowany za kilka eurasów może dostać Atlantis: The New Beginning w swoje łapska i zachwycać się nim do woli, bo to bezsprzecznie znakomity materiał.


