27 kwietnia 2024

Skeletal Remains – Fragments Of The Ageless [2024]

Skeletal Remains - Fragments Of The Ageless recenzja reviewCzas zapieprza, standardy się zmieniają… Jeszcze dziesięć lat temu Skeletal Remains byli czymś na pograniczu obiecującego debiutanta i scenowej ciekawostki – zespołu, który z krańcowego braku oryginalności zrobił paten na siebie. Niektórych to zachwyciło, inni byli oburzeni tak bezczelnym kopiowaniem starych patentów. A obecnie? Podejście Amerykanów do grania specjalnie się nie zmieniło, oryginalność wciąż nie jest ich najmocniejszą (a ściślej – jakąkolwiek) stroną, jednak podejście słuchaczy/krytyków już tak, co kapela zawdzięcza swojej konsekwencji, coraz wyższej jakości kolejnych wydawnictw oraz, co przecież niewykluczone, kontraktowi z dużą wytwórnią.

W przypadku Fragments Of The Ageless Skeletal Remains bez zbędnych ceregieli przechodzą do konkretów i napierają/zachwycają od pierwszego utworu, który brzmi niemal jak „Summoning Redemption” na speedzie. Motoryka tego kawałka jest zabójcza, a jego aranż (doprawiony świetnymi solówkami) wyjątkowo nośny, więc zanim przejdziemy do kolejnego, „Relentless Appetite” trzeba powtórzyć przynajmniej kilka razy. Tak dla pewności, czy aby na pewno jest zajebisty, czy to tylko chwilowe zauroczenie. Jest zajebisty! To się nazywa zacząć z wysokiego C! Najlepsze jest jednak to, że zespół nie odpuszcza, do końca serwując bezbłędny klasyczny death metal, w którym w naturalny sposób przenikają się wpływy Morbid Angel (z naciskiem na „Gateways To Annihilation” i… „Formulas Fatal To The Flesh”), Deicide (ta cudna rytmika w „Forever In Sufferance” i „Void Of Despair”) oraz Hate Eternal (w momentach największej sieczki oraz, co ciekawe, tych bardziej klimatycznych).

Mimo tych jakże oczywistych zapożyczeń i nieodbiegającego od kanonów brzmienia (Dan Swanö ponownie zajął się wykończeniówką), daje się odczuć, że Skeletal Remains stawiają na świeżość i powoli budują — no, próbują budować — własną tożsamość, uwypuklając te elementy, w których mogą najbardziej zabłysnąć, a rezygnując z tych, które są już nadużywane. Stąd też na Fragments Of The Ageless mamy mnóstwo aranżacyjnych smaczków, wysyp błyskotliwych solówek, doskonale obliczone zmiany tempa i lepiej dopasowany do death metalu z przełomu wieków — a przez to mniej vandrunenowski, niestety — wokal. W skrócie: poziom zajebichy jest tu wyśrubowany i właściwie nie ma się do czego przyczepić.

Nie ma, choć ja jednakowoż sypnę paroma, dla większości odbiorców nieistotnymi, uwagami. Po pierwsze – brzmienie. Że jest dobre i naturalne, to się rozumie samo przez się, aaale odnoszę wrażenie, że Swanö mógł w miksie mocniej wyeksponować centralki oraz bas (który swoją drogą i tak jest wyraźniejszy, niż kiedykolwiek wcześniej) – tak dla mojej chorej satysfakcji. Po drugie – tracklista. Zrezygnowałbym z coveru Hate Eternal (wyszedł cacy, ale to niczego nie zmienia), wywalił nieistotny przerywnik „Ceremony Of Impiety” (nawet w nim podlatuje Morbidami), a w jego miejsce wstawił efektowny instrumentalny „…Evocation (The Rebirth)”, zaś doskonały i szalenie rozbudowany „Unmerciful” przesunął na koniec – tak dla spójności i lepszego efektu.

Pośród wielu mniejszych i większych (w tym tych nadchodzących) rozczarowań 2024 Fragments Of The Ageless jawi się jako prawdziwa perła. W przeciwieństwie do starszych i bardziej utytułowanych kolegów muzycy Skeletal Remains nie pozwolili sobie na fuszerkę, więc ich płyta bez żadnej taryfy ulgowej trafi do czołówek podsumowań za ten rok.


ocena: 9/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/SkeletalRemainsDeathMetal

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:






Udostępnij:

24 kwietnia 2024

Dissection – Dissected Tapes [2009]

Dissection - Dissected Tapes recenzja reviewTakiego Dissectiona to na pewno nie znacie i już się zastanawiacie, co to w ogóle jest. Ano jest to zbiór materiału litewskiej formacji o tej samie nazwie, jak ten legendarny szwedzki. Litwa ogólnie mówiąc, nie wytworzyła zbyt wiele, a już tym bardziej nie stworzyła niczego na miarę reszty świata. Na ich usprawiedliwienie można powiedzieć, że wykroili swój własny kawałek ciasta – Black Metal o zacięciu Pagan/Folk.

I wiecie jak to jest – gdy dany styl się przyjmie, to rzutuje on na resztę sceny. Co prawda, Dissection istniał, zanim litewska scena powstała na dobre, ale faktycznie, ma trochę wstawek kulturalnych, jak fortepian. Z dwojga ich taśm zawartych na tej kolekcji, wygrywa zdecydowanie ta druga „Pyramid of Hate”, która jest techniczniejsza, dopracowana i ogólnie lepiej zrobiona, co też jest kuriozum, bo wg historii grupy, osoby odpowiedzialne za nagranie i zmasterowanie taśmy nie miały bladego pojęcia, co to jest.

Tak więc należy się cieszyć, że słyszymy gitary zamiast pierdnięć żuka, a ponadto należy mieć szacunek, że materiał ten mimo obskurności jest bardzo dobrze słyszalny i nie ustępuje profesjonalnym albumom, również z USA. Niemniej jednak trudno się oprzeć pewnej naiwności i braku większego przejawu geniuszu w tym materiale. Mimo iż lepszy od trzeciej ligi, to niekoniecznie jest to jeszcze druga liga. Dobre, solidne rzemiosło.

Kolekcja ta jest, a właściwie była, pierwszą częścią z dwóch odnośnie historii Litwy i jego Death Metalu. Ile tych części planowali to ciężko powiedzieć, ale podejrzewam, że lepsze firmy (w tym chińskie) ubiegły ich jeśli chodzi o re-edycje.

Tak więc po raz kolejny, polecam, ale umiarkowanie.


ocena: 6,5/10
mutant
Udostępnij:

21 kwietnia 2024

Afterbirth – In But Not Of [2023]

Afterbirth - In But Not Of recenzja reviewKu memu wielkiemu zaskoczeniu trzecia płyta Afterbirth właściwie nie zaskakuje. Albo inaczej – zaskakuje tym, że nie zaskakuje. Ale i to do czasu… Eee… Ogólnie chodzi o to, że In But Not Of, zgodnie ze swoim mętnym tytułem, jest materiałem o wiele bardziej niejednoznacznym i trudniejszym do sklasyfikowania, niż jego poprzednicy. Gdy już nabieramy przekonania, że Amerykanie odstawili progresywne zapędy i na pełnej kurwie powrócili do ekstremalnych brutalizmów, oni robią zwrot o 179 i pół stopnia i czarują subtelnymi pasażami, jakby nigdy nie mieli nic wspólnego z death metalem. A to nie jest ich ostateczna forma…

Czego jak czego, ale nie można zarzucić Afterbirth, że nagrywają takie same płyty. Albo że brakuje im pomysłów, bo tych zdają się mieć aż za dużo. Poza tym zespół nie jest przesadnie przewidywalny ani wierny tylko jednej sprawdzonej (?) formule, no i nie stara się przypodobać każdemu. Na In But Not Of Amerykanie z dużą swobodą przeskakują od death-grindowych, mocno pogmatwanych wyziewów do spokojnych i naprawdę klimatycznych zagrywek, w dodatku robią to w najmniej oczywistych momentach, za nic mając gatunkową poprawność oraz możliwości percepcyjne odbiorców. Nie powiem, w tym podejściu jest coś imponującego, bo Afterbirth nie cofają się przed wprowadzeniem do swojej muzyki niczego, co w jakiś, niekoniecznie pojęty dla nas, sposób pasuje im do ogólnej wizji – czy to będzie heavymetalowy galop, czy rozbudowane plamy klawiszy.

Oczywiście w sytuacji tak wielkiego zróżnicowania ciężko wskazać choć jeden kawałek, który mógłby być wizytówką całej płyty, bo każdy wyrwany z kontekstu w jakimś stopniu zakłamuje jej obraz – albo będzie za dużo sieczki, albo za dużo progresji, albo te proporcje będą podejrzanie wyrównane… Płyt słucham w całości, od A do Z, więc nie mam z tym problemu, bo ten widzę gdzie indziej – w konstrukcji materiału. Na „Four Dimensional Flesh” działo się bardzo dużo i niekiedy bardzo dziwnych rzeczy, ale sposób ich rozłożenia i wyważenia pomniejszych akcentów bardziej do mnie przemawiał; muzyka wciągała i trzymała w napięciu. Na In But Not Of, zwłaszcza w drugiej połowie, trafiają się momenty (choćby w „In But Not Of”, „Angels Feast On Flies” czy „Time Enough Tomorrow”), kiedy moja uwaga gdzieś ulatuje, mimo iż w teorii lecą całkiem ciekawe dźwięki. Z tego powodu album miejscami się rozmywa, a przez to wydaje się znacznie dłuższy, niż jest w rzeczywistości.

Pomimo tego, że bardziej narzekam, niż chwalę In But Not Of, to zdecydowanie warto zapoznać się z tym materiałem – jest złożony, wymagający i potrafi zaskoczyć, a przy tym został świetnie zrealizowany. Choć na pewno nie jest najlepszą pozycją w dorobku Afterbirth — bo brzmi jak etap przejściowy między „The Time Traveler’s Dilemma” a „Four Dimensional Flesh” — to spokojnie deklasuje wiele podobnych stylistycznie wydawnictw.


ocena: 8/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/AfterbirthNYDeathMetal

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

18 kwietnia 2024

Cult Of Eibon – Black Flame Dominion [2021]

Cult Of Eibon - Black Flame Dominion recenzja reviewTyle złego mówi się o szatanie, a tu proszę, czciciel szatana wyciąga pochodnie i naprowadza samoloty na pas startowy, aby nie doszło do kolizji, jak w Smoleńsku. Jak zwykle propaganda chrześcijańska będzie śmieszkować, że się ubrał jak na juwenalia.

Ale ja chciałem zadać inne pytanie tak w sumie. Lubicie Varathron? Necromantia? Stary Rotting Christ? Thou Art Lord, Nightfall, Septic Flesh? No to macie bezpieczny materiał bez wymuszenia. Jako, że jestem rzetelnym reporterem, który nigdy się nie myli (już widzę jak demo się uśmiecha złowieszczo na to zdanie i to jak często musiał mnie poprawiać [Pan se popaczy na oryginał tego zdania… – przyp. demo]), zrobiłem dochodzenie i niestety, po raz kolejny się okazało, że projekt ten, jest dziaderski (nie lubię tego słowa, ale oddaje ono istotę problemu).

Otóż, ludzie którzy to tworzą, mieli demówki w latach 94-99. Nie jest to więc nowe pokolenie, a raczej staruchy, które wreszcie mogą wydać płytę. To jest 100% grecki zespół i oczekujcie 100% greckiego grania. Mówi się na to Black Metal. Jak zwał tak zwał, jest tu Doom, jest tu Death i jest tu pewna antyczna refleksja w graniu. Podoba mi się to niezmiernie. Nie jest to produkowane masowo, dlatego można to popijać do krewetek i kalmarów, albo innych owoców morza. Najlepiej popić winem. Wino, kobiety, Black/Death. Wierzcie mi lub nie, ale to może być najfajniejsza rzecz, przy której się zatrzymacie przy okazji. Polecam.


ocena: 8/10
mutant
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/TheCultOfEibon
Udostępnij:

15 kwietnia 2024

Impetuous Ritual – Iniquitous Barbarik Synthesis [2023]

Impetuous Ritual - Iniquitous Barbarik Synthesis recenzja reviewPrzez długi czas wydawało mi się, że jestem oziębły w stosunku do Impetuous Ritual, wszak — przynajmniej w teorii — od początku robili ścianę pojebanego hałasu, który powinien srogo potargać mi jelita. Tymczasem mnie ani brewka nie tyknęła – ani za pierwszym, ani za drugim, ani za trzecim razem. Łotefak? Dopiero Iniquitous Barbarik Synthesis unaoczniła mi, że problem nie leżał we mnie, tylko w zespole. Po prostu pierwsze płyty Australijczyków w żaden sposób nie urywały dupy i nawet na siłę nie dało się w nich doszukać czegoś wyjątkowego.

Z perspektywy czasu stare materiały grupy sprawiają wrażenie trochę nieprzemyślanych i poskładanych z przypadkowych dźwięków – byle był chaos, a poziom decybeli się zgadzał. Na czwartej płycie Impetuous Ritual słychać natomiast postęp w podejściu do aranżacji – dalej są gęste, ale za to bardziej poukładane (co nie znaczy, że prostsze) i przejrzyste, więcej w nich punktów zaczepienia (choćby w postaci solówek czy riffów ze śladową ilością melodii), a mniej jałowego napierdalania na oślep. Ponadto zespół wyraźnie lepiej (bo świadomie?) korzysta z kontrastów — co najlepiej słychać w dwunastominutowym kolosie „Psychic Necrosis” — unikając w ten sposób monotonii, o jaką w tym stylu łatwo.

Uzupełniając nieprzenikniony hałas odrobiną przytłaczającego klimatu, muzycy Impetuous Ritual nie straci nic z ze swojej ekstremalności, choć — świadomie czy nie — zbliżyli się do tego, co z wielkim wyrachowaniem robią Mitochondrion czy Abyssal. Oczywiście mniej w tym wpływów doom i ambientu, ogólna czytelność materiału również jest inna, ale odczucia Iniquitous Barbarik Synthesis wywołuje bardzo podobne, zwłaszcza w wieńczącym płytę „Metempsychosis”, który być może jest jakimś wyznacznikiem kierunku, w jakim zmierza Impetuous Ritual. Najważniejsze w tym wszystkim jest to, że Australijczycy wreszcie stworzyli album, który wbrew pozorom wcale nie jest płaski i jednowymiarowy.

Warto było mieć Impetuous Ritual na radarze przez piętnaście lat i nie zniechęcać się kolejnymi produkcjami zespołu, bo Iniquitous Barbarik Synthesis to krążek, który ma do zaoferowania więcej, niż cała ich dotychczasowa dyskografia. Przesadzam? Nawet jeśli, to niech to posłuży za rekomendację.


ocena: 7,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/ImpetuousRitual
Udostępnij:

12 kwietnia 2024

Marduk – World Funeral [2003]

Marduk - World Funeral recenzja reviewMarduk jest co prawda utożsamiany z Black Metalem, ale można zauważyć, że ma zdecydowanie większe grono fanów wśród ludzi słuchających Death Metalu, niżli zwolenników Black Metalu. Ja sam, mając niejako alergię na Black Metal, nie mam większych problemów z lubieniem ich produkcji.

W tym przypadku również jest kwestia powrotu do danej płyty po latach, gdzie człowiek zastanawia się, czy ona się dobrze zestarzała, czy raczej dobrze zesrała. Gdy wyciągnąłem i odkurzyłem płytkę z szafy i moje uszy uradował otwierający album cytat znany z „Imienia Róży”, poczułem na nowo pewien dawno nie odczuwany żar. I choć przemaglowałem swój mózg, bądź co bądź, niby lepszymi produkcjami, to odkrywanie tego albumu na nowo było nie lada gratką i wiele rzeczy zupełnie inaczej słyszę teraz, niż kiedyś.

A hitów ci tu nie brak. „Bleached Bones” czy „Bloodletting” to wciąż są dla mnie arcydzieła. Zabawne jak Marduk, mimo bycia ekstremalnym, jest strasznie przebojowy i chwytliwy. Riffy zdecydowanie mają potencjał komercyjny. Nawet takie rozluźniacze jak „To the Death’s Head True”, instrumentalny „Bloodcrowned” czy obszerny lirycznie „Castrum Doloris” (który kojarzy mi się z marynarskimi szantami) potrafią się podobać. To też ostatnia płyta Legiona, B. Wara z tym zespołem, jak i pierwsza i ostatnia Emila Dragutinovica (tak, właśnie w taki niewybredny sposób sprawdzamy waszą czujność – przyp. demo), którego uważam za najlepszego pałkera Marduka. Jego partie są nad wyraz zaawansowane i, w przeciwieństwie do poprzednika, nie wali na oślep po talerzach a mocno pracuje nogami, niemalże jak Sandoval.

Po tej płycie nastąpiła zmiana, która niekoniecznie mi się już tak podobała i na jakiś czas olewałem tą formację, aż w końcu sentyment wygrał i się z nimi przeprosiłem. World Funeral się nie tylko najzwyczajniej w świecie broni różnorodnością, brutalnością, skomplikowaną perkusją, edukacyjnymi lirykami odnośnie średniowiecznej kultury i łaciny, ale nawet bardziej podoba mi się obecnie, niż za młodu. Takich płyt, to ja chcę słuchać jak najwięcej.


ocena: 8,5/10
mutant
oficjalna strona: www.marduk.nu

inne płyty tego wykonawcy:


Udostępnij:

9 kwietnia 2024

Morbific – Ominous Seep Of Putridity [2021]

Morbific - Ominous Seep Of Putridity recenzja reviewZ niemałym zadowoleniem przyjmuję fakt że, fińska młodzież dała sobie spokój — albo przynajmniej się z tym nie obnosi — z żenującym melodyjnym pitolonkiem, jakie opanowało ich kraj na przynajmniej dwie dekady i coraz częściej wybiera muzykę, która ma cokolwiek wspólnego z niszowym brutalnym graniem. Weźmy taki Morbific. Chłopaki mają logo wzorowane na Impetigo, na zdjęciach próbują wyglądać równie głupawo, co Amerykanie za swoich najlepszych lat, a grają mętny, ociężały, pozbawiony subtelności i nisko strojony deathmetalowy syf.

Materiał na debiutancki Ominous Seep Of Putridity powstał w niecały rok po założeniu kapeli, więc o jego świeżość nie trzeba się specjalnie martwić, wątpliwości może budzić co najwyżej jego jakość – a pod tym względem wcale nie jest źle. Jusa Janhonen i bracia o dziwnym nazwisku z graniem radzą sobie bez zarzutu, choć trzeba mieć na uwadze, że to, co grają, do wyjątkowo wymagających nie należy. Płyta Morbific to konglomerat wpływów Autopsy, wspomnianego Impetigo, Infester, Pungent Stench czy chociażby paru co ekstremalniejszych przedstawicieli wczesnej fińskiej sceny, co oznacza, że mamy do czynienia z muzyką o dość prostej strukturze, momentami wręcz prymitywną, bez znaczących urozmaiceń, ale za to naprawdę wgniatającą.

Przytupy w średnich tempach, miazga w riffach, niezrozumiałe pomruki wokalisty – te i podobne wykorzystywane już milion razy składniki występują we wszystkich utworach Morbific, co nie oznacza, że zespół ogranicza się tylko do nich. Mimo iż do mnie w wykonaniu Finów najbardziej przemawia właśnie ta klasyczna mielonka (plus wibrujące riffy), z jaką mamy do czynienia w „Cadaveric Maggot Farm”, „Ravening Slasher Creep”, „Sulfuric Funeral” czy „Cauldron Of Execution”, to potrafię docenić również te fragmenty, kiedy wchodzą blasty, a całość nabiera posmaku jebanego gore-grindu, tak miło kojarzącego się ze starymi General Surgery i Dead Infection.

Jak na materiał sklecony według makabrycznie oklepanej formuły, Ominous Seep Of Putridity wchodzi zaskakująco dobrze i w ogóle nie nudzi. Oznacza to, że sklecono go co najmniej poprawnie, z zachowaniem zasad BHP oraz — co ważne — w rozsądnej dawce. Gdyby ten krążek był trochę dłuższy, w którymś momencie zacząłby zwyczajnie męczyć.


ocena: 7/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/morbific
Udostępnij:

6 kwietnia 2024

Disgorged Foetus – Obscene Utter Gore Annihilation [2023]

Disgorged Foetus - Obscene Utter Gore Annihilation recenzja reviewPostanowiłem nie być gorszym współ-recenzentem i też zarzucić czymś bardziej brutalniejszym. I wyszło niestety tak jak zawsze, a już na pewno nie tak, jak chciałem. Spodziewałem się bezlitosnego, wręcz głupiego Goregrindu od początku do końca, a zamiast tego dostałem w sumie familijny Groovegrind (o tym za chwilę) na jedno kopyto przez całą godzinę.

Co to jest Groovegrind, ktoś zapyta? Co ja znowu wymyślam za kocopoły? Czy pamiętacie Disharmonic Orchestra? Oni, jak i poniekąd Pungent Stench byli reprezentantami tego nieco fikcyjnego stylu, ale bądź co bądź, ta łatka dobrze oddaje o co chodzi, jeśli chodzi o brzmienie i styl. Disgorged Foetus można by tak na dobrą sprawę opisać w następujący sposób: wyobraźcie sobie nasz cudowny i ukochany Epitome grający covery Disharmonic Orchestra i będziecie mieć pełen obraz tego, co tutaj usłyszycie.

I jest to jak najbardziej pożądana rzecz, bo inspiracje właściwe i wykonanie również. Ponadto, ma to jakiś tam koncept, bo album jest podzielony na kilka części, każda wprowadzana przez industrialowe intro. I wszystko byłoby fajnie, gdyby nie kilka rzeczy. Materiał jest cholernie monotonny. Pierwszy, drugi, trzeci numer, to jest nawet bardzo fajne. Ale jak brak jest jakiegokolwiek zróżnicowania, to od razu dyskwalifikuje materiał jako wartościowy. Druga sprawa, jak na Goregrind, to nie jest to jakoś specjalnie brutalne. Z innym wokalem… wróć… nawet z takim wokalem, jest to w sumie muza, którą mógłbym puścić swoim starym i byliby w stanie to jakoś przetrawić, a nawet polubić, jakbym im polał kielicha. Dlatego złośliwie chciałoby się nazwać to disnejowskim Goregrindem. Nawet okładka – niby brutalna, ale zombiaki nieco kreskówkowe są.

Jednocześnie też, nie chcę być osobą, która wali po zespole za brak oryginalności czy nadmiar ortodoksyjności w graniu. Tego się dobrze słucha i zdecydowanie nie jest źle to sobie puścić, choć trzeba brać pod uwagę, że jest to muzyka do relaksu, a nie wykurwu. Nie chcę też oceniać tego zbyt nisko, bo mimo wszystko skusiłem się ostatecznie na zakup, ale fakt faktem, że jak ktoś ma bogatą kolekcję, to zdecydowanie może sobie iść dalej. Nie tym razem. Tu nic ciekawego się nie dzieje niestety.


ocena: 6/10
mutant
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/band.DisgorgedFoetus
Udostępnij:

3 kwietnia 2024

Dismember – Indecent And Obscene [1993]

Dismember - Indecent And Obscene recenzja reviewJeśli chodzi o Entombed, opinie co do ich najlepszej płyty są dość zgodne — choć akurat ich nie podzielam — i sprowadzają się do prostego hasła: „Left Hand Path” rządzi po wsze czasy. W przypadku Dismember takiej jednomyślności już nie ma – wiadomo, „Like An Everflowing Stream” jest wspaniały, jednak to samo można powiedzieć o Indecent And Obscene, a i nieco kontrowersyjny „Massive Killing Capacity” także ma wielu zwolenników. Ja od zawsze miotam się między debiutem a „dwójką”, zwykle stawiając je na równi, a jako ulubioną wskazuję tą, której aktualnie słucham.

W moim odczuciu Indecent And Obscene w niczym nie ustępuje „Like An Everflowing Stream”, ale też niczym wyraźnie go nie przerasta. Choć podobne i utrzymane na wyjątkowo równym poziomie, te płyty w żadnym wypadku nie są identyczne i nie ma możliwości, żeby je ze sobą pomylić. Dismember przystąpił do nagrań jako zespół już stosunkowo doświadczony, po przejściach (głównie z angielskim wymiarem sprawiedliwości i rodzimą prasą kobiecą) i pewny obranego kierunku, więc nie kombinował na siłę, tylko skupił się na dopracowaniu detali i uwypukleniu tego, co im wcześniej tak dobrze wyszło. Stąd też materiał wydaje się lepiej przemyślany i bardziej spójny wewnętrznie (mimo większej różnorodności), a odrobinę mniej agresywny (żadnych blastów) i pozbawiony pierwotnej dzikości – po postu dojrzalszy.

To, co chyba najbardziej przemawia za Indecent And Obscene to zgrabne aranżacje ze świetnie obliczonymi zmianami tempa i całym mnóstwem chwytliwych melodii, które są jeszcze bardziej wyraziste, niż te na debiucie, a które nie naruszają deathmetalowego rdzenia muzyki, nie zmiękczają go. Szwedzi stworzyli porządnie kopiący po dupie album, który jebnięciem nie odbiega od średniej (szwedzkiej, of korz) gatunkowej, a mimo to w zasadzie każdy numer to zapadający w pamięć hit. Utwory takie jak „Skinfather”, „Fleshless”, „Reborn In Blasphemy”, „Eviscerated (Bitch)” to punkty obowiązkowe każdego koncertu Dismember, natomiast genialny „Dreaming In Red” to zarówno jego punkt kulminacyjny, jak i — za sprawą basowego intra i solówek — moment do wzruszeń.

Pod względem brzmienia między Indecent And Obscene a debiutem nie ma przepaści, słychać jedynie naturalny postęp oraz lepsze umiejętności poszczególnych muzyków (zwłaszcza Freda Estby, który podjął się również zmiksowania materiału). Całość została odpowiednio oszlifowana, dzięki czemu Dismember udało się wypracować charakterystyczny — bo przecież nie oryginalny — i lepiej do nich dopasowany sound. W ten sposób zespół uciął wszelkie skojarzenia z Entombed.

Podsumowanie może być tylko jedno. Indecent And Obscene to ponadczasowy klasyk, bez którego nie wyobrażam sobie kolekcji prawdziwego fana death metalu, nawet jeśli nie lubi szwedzizny.


ocena: 9/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/dismemberswedenofficial/

inne płyty tego wykonawcy:




Udostępnij:

31 marca 2024

Pathogen – Forged In The Crucible Of Death [2012]

Pathogen - Forged In The Crucible Of Death recenzja reviewJa, zwany dalej mutantem, oświadczam przed czytelnikami tego bloga, że uwielbiam ten zespół, śledzę go od dawien dawna (podobnie jak Teitanblood) i jestem jego bezkrytycznym wyznawcą. Jak to mówią, tylko winny się tłumaczy, dlatego przedstawię wam swoją linię obrony.

Pathogen to zespół o tyle stary, że jego korzenie sięgają tak naprawdę roku 1997, kiedy to jego główny założyciel miał bodajże fanzina o właśnie tej nazwie. I gdzieś w pewnym momencie stwierdził, że wypadałoby też coś zagrać. Filipiny są krajem ciut mniejszym od polski, a jednocześnie mają 100 milionów luda więcej, co czyni ich trzecim najbardziej zaludnionym krajem świata. Ponadto, mimo bycia Azjatami, są też najbardziej zamerykanizowaną nacją i to aż do przesady.

Po co o tym mówię? Bo słychać w tej muzyce miłość do starej szkoły. Nie tylko Slayer, Celtic Frost, Venom (choć tych najwięcej), ale również całe Niemcy, Brazylia, Holandia, Polska, a niekoniecznie Szwecja. Musiał być jakiś popyt na ich materiał, bo go trochę wydawali (i co ciekawe, limitowanym sumptem na kasetach, zgodnie ze starą szkoła), więc nie jest tak, że tylko mnie to oczarowało.

Rzadko bowiem zdarza się zespół, który tak gapowato naśladuje riffy Toma Warriora, a jednocześnie robi to aż z takim przekonaniem. Nie mogę ich porównywać do Sepultury, jeśli chodzi o styl, bo Pathogen gra 100% czarny, otchłaniowy Death Metal, który wibruje wręcz w głośnikach i świdruje swoimi riffami, ale jak najbardziej widać te same dzieciaki, które po prostu chciały przelać swój hałas na cały świat i sprawić, aby wstrzymał oddech na kilka sekund.

Album ten jest również o tyle wyjątkowy, bo to pierwsza rzecz wydana przez naszą rodzimą Old Temple. Chciałbym wierzyć, że inwestycja się zwróciła, zresztą grupa jest z nimi do dzisiaj, więc chyba nie jest źle.

Za co więc warto cenić sobie Pathogen? Za klimat, za pasję, za przekonanie, z jakim grają. I że nie nudzą, choć grają riffy, które zapewne już słyszałem w innych konfiguracjach. Że jeszcze da się wykrzesać ogień z tego stylu. I że wreszcie reszta świata też coś ma do powiedzenia, a nie tylko Skandynawia, czy Ameryka. Uwielbiam i nie będę za to przepraszał. A jak cenisz sobie wspomniany wcześniej Teitanblood, stary Tribulation, Gorephilia, Beyond, Corpsessed, Gruesome, to warto poświęcić im chwilkę.


ocena: 9,5/10
mutant
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/pages/Pathogen-PH/177645992334222
Udostępnij:

28 marca 2024

Sorcery – Necessary Excess Of Violence [2019]

Sorcery - Necessary Excess Of Violence recenzja reviewNecessary Excess Of Violence powinna trafić do sprzedaży z naklejką „od ortodoksów dla ortodoksów”, bo to najbardziej rdzennie szwedzki materiał, jaki muzycy Sorcery kiedykolwiek stworzyli. Czwarty krążek zespołu poziomem oldskulowości przebija nawet wydany prawie 30 lat wcześniej debiut. Wszystko jest tu na maksa typowe, schematyczne, szablonowe i absolutnie nie zaskakujące, co sprawia, że to pozycja raczej dla wąskiego grona bezkrytycznych fanów szwedzkiego death metalu, niż dla ludzi, którzy wymagają od kapel odrobiny inwencji albo choćby tego, żeby dało się je od siebie odróżnić.

Ja do Necessary Excess Of Violence mam stosunek dość ambiwalentny. Z jednej strony nigdy nie byłem fanatykiem takiego grania, a z drugiej nie mogę nie docenić ogólnego poziomu tej płyty. W jakimś stopniu doceniam także wierność Sorcery stylowi wypracowanemu lata temu w Sztokholmie i brzmieniu Sunlight (zespół wrócił tam po raz pierwszy od czasu „Bloodchilling Tales”), aaale jednocześnie wydaje mi się, że na obu poprzednich albumach, chociaż nie odbiegały przecież wcale od szwedzkich kanonów, zespół miał więcej do zaoferowania. Szwedzi nigdy nie byli wizjonerami, jednak zawsze potrafili dorzucić do muzyki coś od siebie, nadać jej charakteru i rozpoznawalności, natomiast na Necessary Excess Of Violence jest z tym słabo.

Samo granie idzie Sorcery bardzo sprawnie, wszak to zawodowcy i ciupią w ten sposób od lat, więc przyczepić nie ma się specjalnie do czego. Nowa sekcja sprawdza się dobrze, choć to w większym stopniu dotyczy perkmana, którego po prostu słychać, bo bas jest standardowo zakopany w miksie i nie ma większego wpływu na odbiór całości. Utwory spełniają wszystkie wymogi, jakie można postawić przed klasycznym szwedzkim death metalem, z tym tylko zastrzeżeniem, że żaden z nich jakoś specjalnie się nie wyróżnia i nawet (chyba) najlepszy „Language Of The Conqueror” wrzucony na koniec wiele w tym temacie nie zmienia. W takiej sytuacji upychanie na płycie 46 minut dość jednorodnego materiału wydaje mi się lekką przesadą. Jeszcze dłuższy, bo 51-minutowy „Garden Of Bones” był jednak ciekawszy i bardziej urozmaicony.

Necessary Excess Of Violence na pewno nie jest słabym czy skleconym na odpierdol materiałem, dla mnie jednakowoż jest zbyt typowy, a wszystko powyższe zebrane do kupy sprawia, że znacznie chętniej sięgam po którąkolwiek inną płytę zespołu.


ocena: 6,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/sorcerydeathmetal
Udostępnij:

25 marca 2024

Skeletal Spectre – Occult Spawned Premonitions [2011]

Skeletal Spectre - Occult Spawned Premonitions recenzja reviewRogga Johansson to totalny świrus. Przegina pałę z tymi swoimi wydawnictwami, aczkolwiek mam taką teorię, że niektóre wytwórnie remiksują, albo wykorzystują jego odrzuty, aby wydawać płyty w jego imieniu. A że Rogga jest analfabetą, jeśli chodzi o internet, to pewnie nawet nie wie o tym procederze. A mówię to, bo potrafię odróżniać jego projekty zarówno wg konceptów, jak i stylu. Ale dzisiaj nie będę mówił o tym i zostawię to niedomówieniem. Jak kogoś to obchodzi, może zapytać w komentarzach.

Skeletal Spectre był kolejnym projektem, który powstał pod wpływem chwili, bo miał parę riffów Ribspreader/Paganizer, które nie trafiły na płyty. I byłby to kiepski projekt, gdyby właśnie nie ten album. Jak to się mówi marketingowo? Jeśli masz zamiar przesłuchać jakąś płytę Roggi, to niech będzie to właśnie ta.

A co to jest? Doom/Death z organkami kościelnymi i zgodnie z okładką, świeczkami i mistycyzmem. Pomaga w tym też fakt, że na wokalu jest żona założyciela Razorback Recordings (aczkolwiek album wydany przez najlepszy i jedyny w swoim rodzaju Selfmadegod Records).

Lubię takie albumy z klasą, do których przydaje się szklanka czerwonego wina, najlepiej wytrawnego, ale jeśli wasze żołądki nie dają rady, to pół-wytrwanego. Jest to też o tyle ciekawy etap kariery Roggi, że kończył on swoje fascynacje kopiowania Entombed/Dismember, a coraz bardziej sięgał ku nie tylko klasycznemu Metalowi, ale stworzył niejako swój nowy charakterystyczny styl melodyjnego Doom/Death, ale takiego o wesołym brzmieniu.

Tutaj jeszcze wesołości nie ma, tu jest tajemnica (członkowie używają aliasów, to dopiero internet odkrył, kto stworzył ten album). I przede wszystkim atmosfera, połączona z konkretnymi riffami. Nie wiem, jak to się stało, że akurat ten projekt dostał taki materiał, a nie któryś z głównych filarów Roggi (jak Ribspreader, Paganizer, Revolting, Those Who Bring The Torture), ale cuda przecież też się potrafią zdarzać.


ocena: 8/10
mutant
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/pages/Skeletal-Spectre/167747449913361
Udostępnij:

22 marca 2024

Spectral Voice – Sparagmos [2024]

Spectral Voice - Sparagmos recenzja reviewAż siedem długich lat zajęło muzykom Spectral Voice przygotowanie następcy entuzjastycznie przyjętego debiutu, choć wydawać by się mogło, że Amerykanie zechcą popłynąć na fali pozytywnych opinii i maksymalnie wykorzystać zainteresowanie zespołem. Tak się jednak nie stało — czemu poniekąd nie ma się co dziwić, wszak całą uwagę skupili na nabierającym rozpędu Blood Incantation — i to był chyba błąd, bo w ten sposób dali fanom mnóstwo czasu na pompowanie balonu oczekiwań. Sam spodziewałem się po Sparagmos materiału przynajmniej na miarę mocnego kandydata do płyty roku, a to dla niego niestety stanowczo za wysokie progi.

Spectral Voice absolutnie nie nagrali słabej płyty, ba – nagrali naprawdę dobrą, ale tylko dobrą, która w bezpośredniej konfrontacji z „Eroded Corridors Of Unbeing” nie robi większego czy też zakładanego wrażenia. Sparagmos z pewnością wypada lepiej pod względem zróżnicowania wokali i brzmienia (potężniejsze, choć wciąż naturalne), jednakże już poziom kompozycji, a raczej ogólna konstrukcja materiału, wyraźnie ustępuje debiutowi. Ja liczyłem na niemal nową jakość, sporo inwencji, świeżości i polotu, a tymczasem Amerykanie przy swoim ogromnym potencjale nie zaproponowali w zasadzie niczego nowego. Niczego, oprócz oczywiście wpływów funeral doom, które sprowadzają się do przydługich i usypiających fragmentów, kiedy zupełnie nic się nie dzieje. Że robią klimat? Sam klimat to trochę za mało.

Pomimo siedmiu lat, jakie je dzielą, zarówno „Eroded Corridors Of Unbeing”, jak i Sparagmos zamykają się w trzech kwadransach i w wielu aspektach są do siebie bardzo podobne. Nie różnią się również poziomem wykonania, za to podejściem do grania/komponowania już tak. Bardzo sobie cenię debiut za sensownie zagospodarowany czas, rozsądny balans oraz dużą płynność i dynamikę, a właśnie tego wszystkiego na nowej płycie trochę mi brakuje. W ich miejsce pojawił się zbyt często wykorzystywany schemat „nic się nie dzieje/gwałtowny zryw”. I o ile te zrywy są naprawdę klasowe — brutalne i intensywne — to momenty wyciszenia podlatują nudą i nie są zbytnio angażujące. Poza tym Spectral Voice zredukowali ilość czepliwych melodii, które tak udanie wzbogacały pierwszy krążek.

Czasu spędzonego ze Sparagmos nie uważam za stracony, co nie oznacza, że jestem podjarany każdą sekundą tego materiału. W ogóle nie jestem podjarany – zwyczajnie nie sprostał on moim wymaganiom. Tym samym ja się na Spectral Voice trochę zawiodłem. Może to wina zespołu, a może moja, bo już nie łapię się do jego grupy docelowej.


ocena: 7/10
demo

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

19 marca 2024

Severe Torture – Fall Of The Despised [2005]

Severe Torture - Fall Of The Despised recenzja reviewPo dwóch dobrych, ale bardzo podobnych płytach utrzymanych w stylu szybkiego i brutalnego death metalu Severe Torture musieli wreszcie zrewidować podejście do grania, bo trzeci taki sam album mógłby już nie wzbudzić większego entuzjazmu, zwłaszcza, że trafili do nowej wytwórni (Earache), która oczekiwała od nich jakichś postępów. No i proszę, Holendrzy rozbudowali skład o drugą gitarę i poszerzyli dotychczasową formułę – nie tyle idąc do przodu, co stylistycznie robiąc wyraźny krok wstecz. Wyszło im to na dobre, czego najlepszym potwierdzeniem jest to, jak często Fall Of The Despised gości w moim odtwarzaczu.

Dla zachowania pozorów i żeby nie zrazić do siebie starych fanów, „Endless Strain of Cadavers” z początku daje po uszach jazdą typową dla pierwszych płyt Holendrów – jest więc szybo, brutalnie i intensywnie, z charakterystyczną dla zespołu rytmiką i głębokim growlem. Ciekawie robi się dopiero po chwili, a szczególnie w drugiej części utworu, kiedy znienacka wchodzi rzygający po vandrunenowsku wokal oraz… melodyjna solówka. Czegoś takiego po Severe Torture raczej nikt się nie spodziewał, a tu proszę – zaryzykowali i świetnie na tym wyszli. A to nie koniec atrakcji, bo w kolejnych kawałkach (choćby „Enshrined In Madness” i „Consuming The Dying”) zespół udowadnia m.in., że jak chce, to potrafi nawet zagrać wolno i dość klimatycznie.

Połączenie ekstremalnych wyziewów o jednoznacznie amerykańskim rodowodzie (nie zapomnieli, kto jest ich główną inspiracją – vide „Unconditional Annihilation”) z bardziej umiarkowanymi, ale za to chwytliwymi patentami z Europy dało na Fall Of The Despised znakomite rezultaty. Muzyka Severe Torture zyskała w ten sposób na wyrazistości (dzięki melodiom), dynamice (dzięki częstszym zmianom tempa) i różnorodności (dzięki przeskokom stylistycznym), nie tracąc wcale wiele z wcześniejszego jebnięcia. Choć całość wydaje się być mniej techniczna i skomasowana niż poprzednie krążki, to ma wyczuwalnie więcej polotu i fajnego oldskulowego feelingu, co sprawia, że chętnie się do niej wraca.

Jeśli zatem nie przekonywała was do końca formuła z „Feasting On Blood” i „Misanthropic Carnage” — była zbyt hermetyczna lub jednowymiarowa — to Fall Of The Despised może zmienić wasz stosunek do Severe Torture. Mimo iż nie ma tu mowy o przełomie, to ilość i jakość zaserwowanych zmian zdecydowanie przemawiają na korzyść Holendrów.


ocena: 8/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/severetorture

inne płyty tego wykonawcy:


Udostępnij:

16 marca 2024

Inquisition – Veneration Of Medieval Mysticism And Cosmological Violence [2024]

Inquisition - Veneration Of Medieval Mysticism And Cosmological Violence recenzja reviewZałożony w odległej Kolumbii w roku 1988 zespół Guillotina dołączył do panującej w tym czasie fali thrash metalu. Jego twórca, Dagon, przez dwa lata działał w garażach i żadne oficjalne dzieło z tego okresu nie zobaczyło blasku księżyca. Potem nastąpiła zmiana nie tylko nazwy, ale też stylu muzycznego na rodzący się black metal. W 1990 roku oficjalnie przemienia się w Inquisition i wydaje EP „Anxious Death”. Dziś jednak nie o niej, lecz o najnowszym dziele będącego obecnie w USA nierozerwalnego duetu Dagona i Incubusa Veneration of Medieval Mysticism and Cosmological Violence.

Działający nieprzerwanie przez te 34 lata, a wydający swoje płyty od 2020 w polskiej wytwórni Agonia Records, zapracował sobie na solidną reputację w światku metalu ekstremalnego. Sam miałem przyjemność widzieć muzyków dwukrotnie na deskach krakowskich scen, więc tym bardziej cenię sobie ich dzieła. Najnowszy krążek to 9 pełniak w ich dorobku i trzeba przyznać, że może się wydawać, iż black metal ogranicza się do bogo(nie)chwalstwa i składania pokłonów Rogatemu, tak Inquisition mocno od tego odstaje. Oczywiście w tematyce jest poruszana kwestia religijności, ale to tylko jedno z wielu tematów podejmowanych przez zespół. Dochodzą tutaj kwestie kosmologiczne, astralne, pogańskie i związane ze starożytnymi cywilizacjami. Dlatego też jest to zespół „bezpieczny” dla chcących posłuchać mocniejszych brzmień bez obaw o wieczność w kotle ze smołą (a przynajmniej nie będzie on na mocnym gazie).

Dość jednak tego przydługiego wstępu i skupmy się na daniu głównym. Veneration of Medieval Mysticism and Cosmological Violence to niemal 45-minutowe dzieło rozłożone na 13 utworów. Jak łatwo zgadnąć, większość z nich nie sięga 4 minut. Mamy tutaj też utwór instrumentalny trwający ledwo ponad minutę.

Album wita nas kawałkiem „Witchcraft Within A Gothic Tomb” i atakuje typowym dla siebie gitarowym brzmieniem i bardzo równomierną perkusją, co jest też cechą zespołu. Może przez to nudzić. Inkwizycja zawsze celowała w średnio-szybkie tempa i tutaj również to słyszymy. Zwolnienie zwykle występuje pod koniec numeru i tak też w nim jest. Drugi „Crown Of Light And Constellations” stanowi kompozycję nieco wolniejszą. Jako miłe urozmaicenie usłyszymy tutaj również solówkę i co ważniejsze, nie niszczy ona całości, gdyż jest świetnie dopasowana do stylu utworu. Warto też przysłuchać się wokalowi Dagona. Jest on dość charakterystyczny i nietypowy. Nie mamy do czynienia z typowym darciem mordy czy growlem z piekła rodem. Taki blackowy Ozzy, i podobnie jak z „Władcą Ciemności”, ów styl śpiewu albo się spodoba, albo nie. Trzeci w kolejce „A Hidden Ceremony Of Blood And Flesh” nieco bawi się tempem. Pierwsza połowa jest szybka, druga wolniejsza. Krótkość trwania utworów sprawia, że nie dopadnie nas nuda. Ciekawym utworem jest nr 5 „Memories Within An Empty Castle In Ruins”, który wita nas spokojnym niemalże melancholijnym otwarciem. Jest to jeden z najbardziej melodyjnych utworów na płycie wraz z „Infinity Is The Aeon Of Satan”. Kolejny „Primordial Philosophy And Pure Spirit” niejako wraca na stare tory grania, choć i kojących ducha wstawek nie braknie. „Pathway of Light Is a Pathway to Fire” to wcześniej wspomniany instrumental. Krótki (choć to na szczęście) i dla mnie nieco nieczytelny. Słyszymy tutaj same gitary i brzmią jak nieudolne próby brzdękania. O wiele bardziej wolę te gitary w utworach. „Secrets From The Wizard Forest Of Forbidden Knowledge” atakuje nas siłą i agresją przez prawie cały czas, przez co jest to najmocniejszy kawałek obok otwierającego „Witchcraft Within A Gothic Tomb”. Ciekawy jest także tytułowy utwór. Bardzo melodyjny i klimatyczny, przypominający niemal modlitwę. Z podwójnymi wokalami brzmi to dość intrygująco. Natomiast zamykający płytę „Lord Of Absolute Darkness And Infinite Light” to już niemal Summoning. To znaczy, mamy tutaj całą orkiestrę i organy. Bez wątpienia zakończenie z pompą.

Słów kilka o produkcji, gdyż ta jest dość nietypowa. Mianowicie, choć zespół dawno wyszedł z podziemia, ono nie wyszło z zespołu. Brzmienie jest surowe i nadaje mu tego „uroku”. Oczywiście nie każdemu się to spodoba. Dla mnie jednak to fajny sznyt nadający charakteru black metalowemu zespołowi.

Podsumowując. Jest to album dobry. Jest to album Inquisition. Jest to na plus. Mimo większej melodyjności i klimatyczności nie zatracili swojego charakteru i pazura. Płyta nie zerwie nam czapek z głów, ale jest autentyczna i ze spokojnym sumieniem mogę ją polecić fanom bardziej rozbudowanego black metalu.


ocena: 7/10
Lukas
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/inquisition.official
Udostępnij:

13 marca 2024

Continuum – Designed Obsolescence [2019]

Continuum - Designed Obsolescence recenzja reviewWystarczy tylko jedno przesłuchanie Designed Obsolescence, żeby dojść do wniosku, że debiut Continuum był dla zespołu jedynie rozgrzewką, zaznaczeniem potencjału czy po prostu skleconą na szybko próbką tego, co chcą z większym rozmachem robić w przyszłości. „Dwójka” jest materiałem znacznie lepiej przemyślanym, dopracowanym i bardziej rozbudowanym, a przy tym pozbawionym wszelkich bzdur i zapychaczy, które tak mi przeszkadzały na „The Hypothesis”. Z jednej strony styl Amerykanów nabrał dzięki temu wyrazistości, z drugiej zaś jeszcze mocniej upodobnił ich choćby do Arkaik.

Na Designed Obsolescence pewnie trudno byłoby znaleźć choćby dwie sekundy grania charakterystycznego jedynie dla Continuum, bo zespół pogrzebał ostatnie resztki swojej mini oryginalności (za co im chwała – kiepskie to było), a mimo to krążka słucha się z zaskakująco dużym zainteresowaniem, bez zgrzytów i przykrych niespodzianek. To robota fachowców, którzy zrezygnowali z eksperymentów i tym razem skupili się tylko na tym, w czym się czują najlepiej, niczego nie pozostawiając przypadkowi. Utwory są więc ciekawsze niż te na debiucie, więcej się w nich dzieje, lepiej wypadają także pod względem intensywności (taki „All Manner Of Decay” podlatuje nawet pod brutal death). Poziom techniczny muzyków Continuum już wtedy był wysoki, więc jeśli w tym względzie coś się zmieniło, to niewiele – w każdym razie nie słychać, żeby kombinowali ponad swoje siły.

Lepszej muzyce towarzyszy również lepsza produkcja, choć i w tej kwestii mamy do czynienia z ewolucją, nie rewolucją. I niczym, czego nie zrobił wcześniej Arkaik… Ponownie za nagrania odpowiada Zack Ohren, jednak albo tym razem miał jasno sprecyzowaną wizję brzmienia, albo dostał odpowiednio gruby przelew od Unique Leader i dlatego przyłożył się do roboty. W każdym razie nadał całości większego ciężaru i selektywności oraz umiejętnie podkreślił zmiany dynamiki, od których aż roi się w muzyce Continuum.

Przy okazji debiutu nie byłem przekonany do zespołu i kręciłem nosem na wtórność i kilka zupełnie nieprzemyślanych rozwiązań. I o ile z oryginalnością Designed Obsolescence nie ma nic wspólnego, tak pod względem poziomu kompozycji i wykonania nie mogę Continuum niczego zarzucić. Jednocześnie mam świadomość, że to dość hermetyczne granie, które raczej nie trafi do zagorzałych wielbicieli Encoffination.


ocena: 7,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/continuumDM

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

10 marca 2024

Gravestone – Hollow Be Thy Grave [2023]

Gravestone - Hollow Be Thy Grave recenzja reviewGravestone zapadli mi w pamięć za sprawą sprawnie zmajstrowanego debiutu, dlatego kiedy tylko pojawiły się pierwsze informacje o jego następcy, wiedziałem, że na pewno położę na nim swoje łapy. Zaprawdę powiadam wam, naprawdę warto sięgnąć po Hollow Be Thy Grave, mimo iż Szwedzi nie dokonali jakichś znaczących zmian w porównaniu z „Sickening” – czego zresztą nie mam im za złe, bo i po co zmieniać coś, co jest fajne, dobrze się sprawdza i sprawia dużo radości.

Skąd u mnie taka nagła podnieta zespołem, który całymi garściami czerpie z najbardziej oczywistych klasyków szwedzkiego death metalu i nie wprowadza do tego stylu absolutnie nic od siebie? Myślę, że to wynika z podejścia do grania, które mocno wyróżnia Gravestone spośród chmary współczesnych kapel rypiących w ten sam sposób. U Szwedów nie ma napinki, otoczki kultu czy też wydumanej ideologii. Po prostu se grają i śpiewają o bzdurach, tak na luzie, prawie jak Entombed na „Wolverine Blues”, choć akurat na szczęście w rejony death 'n' rolla się nie zapędzają.

Umiejętności muzyków nie budzą zastrzeżeń (zwłaszcza gitarniaka/wokalisty, który przez dobre kilka lat rzeźbił w pokrewnym Entrails), wokal bardziej krzyczy niż growluje, brzmienie nie wyłamuje się z kanonów (aczkolwiek nie jest na siłę równane do toporności „made in Sunlight”), więc także i pod tymi względami Gravestone zupełnie się nie wyróżniają. Natomiast jeśli chodzi o chwytliwość materiału… Szwedzi potrafią komponować zgrabne, nieprzeładowane numery, w których nie ma miejsca na dłużyzny, za to zawsze znajdzie się jakiś łatwy do zapamiętania motyw przewodni. Dzięki temu Hollow Be Thy Grave zawiera co najmniej kilka potencjalnych hiciorów: kawałek tytułowy, „Bring Out Your Dead” (odrobina Bolt Thrower zawsze w cenie), „The Tower Of Horror”, „Mosh Of The Living Dead” czy „Cannibal Curse”.

Na specjalną uwagę zasługuje najdłuższy na płycie hmm… medlejowy „Lord Of The Lash”, który za pierwszym razem wywołuje szczery wybuch śmiechu, natomiast później prowokuje domysły, czy aby na pewno powrót Dismember jest konieczny. Gravestone z takim stafem radzą sobie naprawdę przekonująco, a stawki mają pewnie nieporównywalnie mniejsze…

Podsumowanie jest proste – jeśli cenicie sobie typowy klasyczny szwedzki death metal, który mimo to niesie ze sobą jakiś powiew świeżości, to Hollow Be Thy Grave jest materiałem dla was. Nośne granko bez krzty pitolenia.


ocena: 7,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/GravestoneSwe
Udostępnij:

7 marca 2024

Writhing – Of Earth & Flesh [2022]

Writhing - Of Earth & Flesh recenzja reviewDebiut Writhing początkowo sprawia naprawdę dobre wrażenie, bo pierwsze dźwięki „Monolithic Extinction” sugerują kolejnych australijskich pojebusów, jakich się tam ostatnio namnożyło, jednak przy bliższym kontakcie wywołuje jakieś takie… no nic, o ile nie zawód. Zespół jest młody, jego muzycy także (choć mogą się już pochwalić pewnym doświadczeniem), a mimo to od strony warsztatowej nie można im w zasadzie wiele zarzucić. Produkcja Of Earth & Flesh również stoi na dość wysokim poziomie, co słychać choćby w tym, jak łaskawie został potraktowany bas. No i wzorce chłopaki mają co najmniej zacne…

Australijczycy pełnymi garściami czerpią z takich klasyków jak Morbid Angel, Incantation i przede wszystkim Immolation. Niestety, z jakiegoś powodu (w imię oryginalności?) czerpią z tych gorszych płyty i mniej udanych patentów. Jeśli coś wam nie pasuje w twórczości tych kultowych kapel, to na Of Earth & Flesh zostało to uwypuklone. To — albo raczej m.in. to — sprawia, że Writhing nie są w stanie przekuć swoich obiektywnych atutów w coś, co w jakimkolwiek stopniu zapada w pamięć. I nie chodzi mi tu naturalnie o kawałki, które zostaną z nami na lata; to by już był nadmiar optymizmu. Na razie wystarczyłby choć jeden, który wyrastałby odrobinę ponad przeciętność i dla którego można by rozważyć ponowne przesłuchanie Of Earth & Flesh.

Materiał Writhing to taki sprawnie zagrany death metal środka, bez zauważalnych ciągot do ekstremum ani przegięć w którąkolwiek stronę – czy to pod względem szybkości, brutalności, techniki czy melodyjności. Nic tu specjalnie nie zwraca uwagi, ani w sposób znaczący nie wybija się ponad „średnią albumową”, choć trzeba uczciwie przyznać, że zespół bardziej przekonująco wypada w wolnych i klimatycznych fragmentach, kiedy riffy nabierają masywności, a ciężar jest największy. Wrażenie obcowania z niczym wyjątkowym pogłębia taki se główny wokal – czuć, że chciałby, żeby powiewało od niego Lemay’em, ale nie powiewa, oj nie. O wiele lepiej sprawdza się w połączeniu z wrzaskami.

Of Earth & Flesh to w swojej kategorii przyzwoity, choć dość jednorodny i absolutnie nie zaskakujący album. Niczym specjalnym nie przyciąga, ale i nie odrzuca. Writhing zdradzają pewien potencjał, tylko muszą zrewidować inspiracje i nieco się ogarnąć od strony kompozytorskiej.


ocena: 6/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/writhingaus
Udostępnij:

4 marca 2024

V/A – Goregeous Grooves [2023]

V/A - Goregeous Grooves recenzja reviewJak powszechnie wiadomo, grind niejedno ma oblicze, czego dobrym przykładem jest zabawnie zatytułowany split Goregeous Grooves. Choć egzotyki w tym wydawnictwie nie ma za grosz — przynajmniej z naszej lokalnej perspektywy — bo trafiły tu tylko polskie kapele, to jest całkiem przyzwoitym świadectwem, że jeśli chodzi o stricte podziemny hałas, to ciągle nie mamy się czego wstydzić.

Na początek dostajemy Delayed Ejaculation z kawałkami, które w większości powinniśmy kojarzyć z debiutanckiego „Semen Stuffed Human Brain Souffle”. Powinniśmy, ale ze względu na popieprzoną tracklistę trudno się w nich połapać, a jedynym pewnym punktem zaczepienia jest tu cover Carcass. Nic to, lepiej żyć w nieświadomości i po prostu cieszyć uszy fachowo zagranym gore-grindem w średnich tempach, z nisko strojonymi gitarami i bulgotem w rejestrach dostępnych tylko niektórym zwierzętom. Brzmienie chłopaki mają cacy, w tekstach (no, w tytułach) podejmują same życiowe tematy, a intra kradną z dobrze znanych filmów, więc można uznać, że są gotowi na podbój świata.

Hoggod na Goregeous Grooves sprawiają wrażenie zespołu najbardziej nieokrzesanego/amatorskiego/podziemnego, bo brzmią zajebiście surowo (z obowiązkowym wiadrem zamiast werbla), jednak zdecydowanie wygrywają bezpośrednią wyziewnością. Zespół postawił na totalny żywioł, bezkompromisowość i ohydę, stąd też materiał nie nadaje się do kontemplacji przy świetle księżyca, ale jebać łbem o ścianę można przy nim całkiem przyjemnie. Na przyszłość polecałbym tylko przesunąć gitarę do przodu, żeby miażdżyła na równi z furiacko pracującymi garami.

Stawkę zamyka najstarszy i najbardziej utytułowany w tym towarzystwie Anus Magulo, który, zgodnie z oczekiwaniami, robi tu za gwiazdę. To doświadczenie zespołu doskonale słychać w urozmaiconych strukturach utworów, w zawodowym, pozbawionym zjebek wykonaniu, no i w końcu w profesjonalnej produkcji. Od czasu „Assophilia” zespół dokonał wyraźnego postępu w sposobie składania piosenek, przez co są one coraz bardziej przejrzyste i przystępne, jednak prezentuje ten sam poziom lenistwa, co przed laty – stąd też trochę za duży procent ich wkładu w Goregeous Grooves stanowią covery.

Za wydanie Goregeous Grooves odpowiada łódzka Til We DIY Records, więc namierzycie ten split bez problemu, choć miejcie na uwadze, że to „DIY” w nazwie nie jest przypadkowe – oprawa graficzna płyty dupy nie urywa. Na szczęście w tym przypadku sprawdza się banał, że muzyka broni się sama.


ocena: -
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/AnusMagulo, www.facebook.com/delayedejaculation, www.facebook.com/hoggod
Udostępnij:

1 marca 2024

Negative Plane – Et In Saecula Saeculorum [2006]

Negative Plane - Et In Saecula Saeculorum recenzja reviewMuzycy Negative Plane stawiali swoje pierwsze kroki na scenie, kiedy hasło „amerykański black metal” budziło jedynie uśmiech politowania, a sensowne kapele pochodzące z tego kraju były wyjątkami od dość żenującej reguły. No i cóż, do wyjątków z pewnością nie można było zaliczyć Lunar Reign, z którego wywodzili się wszyscy członkowie zespołu. Pierwszy skład nie przetrwał jednak długo, bo zaraz po tym jak Nameless Void, mózg Negative Plane, zorientował się, że koledzy nie nadążają za jego wizjami, wymienił ich na kogoś, kto mógł podołać temu zadaniu. To właśnie z Bestial Devotionem za garami proces twórczy ruszył pełną parą, a utwory zaczęły nabierać realnych kształtów i słusznych rozmiarów.

Debiut Negative Plane ukazał się w 2006 roku i — tam gdzie dotarł — zaskoczył. Okazało się bowiem, że Et In Saecula Saeculorum z jednej strony w ogóle nie wpisuje się w stereotyp pokracznego „amerykańskiego black metalu”, a z drugiej nie ma też zbyt wiele wspólnego z typową „norweszczyzną” uprawianą za oceanem. Chociaż wpływy europejskie w twórczości zespołu są jak najbardziej obecne (ale z tych mniej oczywistych – z naciskiem na… stary Celtic Frost), to jednak nie definiują tej płyty jako jednoznacznie przynależnej do tej czy innej sceny, bo Amerykanie nagrali muzykę śmiało wykraczającą poza ramy jednej stylistyki i w dużym stopniu oryginalną. Negative Plane udało się stworzyć coś rozpoznawalnego i charakterystycznego tylko dla siebie. Co ważne, za oryginalnością idzie tu wysoki poziom wykonania.

Pierwszy album Negative Plane to przede wszystkim długie (średnia to prawie 8 minut), dogłębnie przemyślane, wielowątkowe i bardzo rozbudowane utwory z wieloma zmianami tempa i nastroju, w których praktycznie nie ma przestojów ani jałowego rzeźbienia w jednym motywie. Bogactwo aranżacji oraz różnorodność i spójność tego materiału robią naprawdę duże wrażenie, tym bardziej że amerykański duet bez zahamowań łączy w muzyce elementy z dość odmiennych światów. Blasty, klawisze, nienachalne melodie, wściekłe wokale, zaskakujące solówki, no i mnóstwo thrash’owego, a nawet heavymetalowego feelingu – to m.in. te składniki czynią z Et In Saecula Saeculorum tak ciekawy i absorbujący krążek.

Spośród siedmiu utworów trudno wybrać jeden reprezentatywny dla całego materiału, bo mimo pewnych cech wspólnych właściwe każdy prezentuje nieco inne oblicze zespołu, a poza tym lepiej sprawdzają się zbite w monolit. Jeśli jednak miałbym kogoś zachęcić do zapoznania się z Et In Saecula Saeculorum — a taki w sumie jest sens tego tekstu — to na początek wskazałbym na „The Chaos Before The Light”, „A Church In Ruin” i „Unhallowed Ground”, choć równie dobrze mógłbym wybierać na oślep i też by to miało sens – wszystkie bowiem wymagają pewnej dozy otwartości i skupienia. Oznacza to mniej więcej tyle, że ortodoksi mogą sobie ten album zupełnie darować, bo Negative Plane zdradzili tu black metal nie raz i nie dwa.

Realizacja Et In Saecula Saeculorum nie pozostawia powodów do narzekań, choć muszę przyznać, że do zatopionego w pogłosie brzmienia – które swoją drogą jest zajebiście selektywne i sprawia wrażenie w pełni analogowego – trzeba się przyzwyczaić. Wspomniany pogłos towarzyszy szczególnie wokalom, dzięki czemu z jednej strony brzmią ekstremalnie, a z drugiej niemal fanatycznie, co potęguje klimat całości. Daje to efekt uczestnictwa w jakimś posępnym rytuale wewnątrz wielkiej, pustej świątyni, a od tego do ciar droga niedaleka.

Na mnie Et In Saecula Saeculorum działa jak mało która blackowa płyta, co ma zapewne związek z tym, że słychać na niej duże zaangażowanie muzyków i chęć wyjścia poza oklepane schematy. Konsekwencja i świeżość wizji w połączeniu z dobrym warsztatem i odpowiednio dopasowaną produkcją – to się musi sprawdzać, co nie znaczy, że debiut Negative Plane jest dla każdego.


ocena: 9/10
demo
Udostępnij:

27 lutego 2024

Revulsed – Cerebral Contamination [2023]

Revulsed - Cerebral Contamination recenzja reviewNie ma co ściemniać, jestem dość mocno uprzedzony do Revulsed ze względu na wstydliwe CV jednego z założycieli oraz co najwyżej taki se poziom debiutanckiego „Infernal Atrocity”. Z niezrozumiałych (przynajmniej dla mnie) względów od początku próbowano lansować ten zespół potencjalnym odbiorcom jako niemalże objawienie na scenie brutalnego i technicznego death metalu, powołując się na rzekomo nieprzeciętne umiejętności jego członków, ich ogromne doświadczenie, niebywałą wyobraźnię i takie tam bzdety. Na szczęście ta niewyszukana propaganda nie przeszła i o Australijczykach (i Niemcu) szybko słuch zaginął. Do czasu.

Po paru latach posuchy i nikłego zainteresowania zespół, o dziwo, postanowił o sobie przypomnieć krążkiem numer dwa – nagranym w nowym, a przy tym okrojonym składzie, zaś wydanym już jako duet wokalista-perkman. No i cóż, jakby to oględnie napisać… Australijczycy mogli nie robić zamieszania i całkowicie dać sobie spokój z takim graniem… Dokładnie – Cerebral Contamination jest materiałem kompletnie niepotrzebnym, nieprzemyślanym i zrobionym na siłę, a jakby tego było mało, pod każdym względem słabszym od niespecjalnego przecież debiutu.

Muzyków Revulsed naszło na drobną, ale istotną korektę stylu (ten klasyczny z „Infernal Atrocity” bardziej do mnie przemawiał), czego rezultatem jest 36 minut popłuczyn po Disgorge, Suffocation czy starszym Dying Fetus. Utworom — a przez to płycie w sensie ogólnym — brakuje wewnętrznej spójności, więc A) rozłażą się w szwach, kiedy zespół próbuje technicznie pokombinować albo B) zmulają/załamują topornymi aranżacjami, gdy panocków weźmie na miażdżenie ciężarem. Jasne, tu i ówdzie trafi się czasem jakiś sensowny riff czy rytm, solówki w większości też są spoko, ale całość jest przeładowana gatunkową sztampą i irytująco bezpłciowymi wokalami w typie „zrobię 'UUU' to będzie fajnie i brutalnie”.

Ponadto Cerebral Contamination nie pomaga średnie brzmienie (gorsze niż na debiucie) oraz sama kolejność kawałków. Na początek Revulsed władowali bowiem te najbardziej wtórne, nudne i przewidywalne, natomiast te, które mają cokolwiek ciekawego do zaoferowania, upchnęli w drugiej części krążka – a nie każdy znajdzie w sobie dość wytrwałości, żeby zabrnąć aż tak daleko. To sprawia, że album bardzo szybko zamienia się w monotonną papkę, nudzi się, zaś jego ponowne odpalenie wymaga dużego samozaparcia.

Nie wiem, czy ktokolwiek słał listy błagalne do Revulsed, żeby zabrali się do roboty i wreszcie nagrali coś nowego. Jeśli nawet, to mnie wśród tych kilku osób nie było. Obstawiam w ciemno, że o Cerebral Contamination — jeśli w ogóle zostanie zauważona — wkrótce wszyscy zapomną. Świat brutalnego i technicznego death metalu nie potrzebuje takich płyt!


ocena: 5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/RevulsedDM
Udostępnij:

23 lutego 2024

Cerebral Effusion – Ominous Flesh Discipline [2021]

Cerebral Effusion - Ominous Flesh Discipline recenzja reviewMimo iż na co dzień nie kibicuję Cerebral Effusion, a właściwie to w ogóle o nich nie myślę, po cichu liczyłem na jakiś przełom w ich karierze, że po siedmioletniej przerwie będą w stanie mnie czymś zaskoczyć – wszak rozwój nawet w ramach brutalnego death metalu jest mile widziany. No i zaskoczyli, choć akurat inaczej to sobie wyobrażałem. Ominous Flesh Discipline w pierwszej chwili wprawia w osłupienia, w drugiej odpycha, a w trzeciej prosi się o jak najszybsze wyłączenie. Czwartej chwili może nie być. Intencjonalnie czy nie, Hiszpanie wykonali kilka kroków wstecz i zrównali się poziomem z amatorskimi kapelami z tak zwanych „egzotycznych” krajów, w których dostęp do elektryczności przysługuje tylko królowi i jego ulubionym kochankom.

Tego tematu pominąć się w żaden sposób nie da, więc od razu wyjaśnię, co mnie najbardziej wkurwia/dobija na Ominous Flesh Discipline. To brzmienie. Choć za produkcję odpowiadają fachowcy (w tym Colin Davis z Vile), którzy jak mniemam wzięli za to pieniądze, to rezultat jest po prostu koszmarny. Przez większość czasu słychać jedynie gęsto nabijającą perkusję i bardzo przeciętny wokal, natomiast gitary — teoretycznie w zespole są aż dwie — mają jedynie charakter umowny. Czasem coś zaszumi, czasem między blastami śmignie flażolet, a poza tym to mam wrażenie, że słucham w kółko trzech przypadkowych i nader prostych riffów. Na „Idolatry Of The Unethical” gitarniacy Cerebral Effusion zdradzali jakieś przejawy ambicji i zdarzało im się trochę pokombinować, co dobrze wpływało na całość, w przypadku tego materiału zwyczajnie odpuścili i generują buczenie.

Smutne to, naprawdę smutne, bo wydawało się, że Cerebral Effusion mają dość potencjału, żeby przynajmniej nieśmiało dobijać się do europejskiej drugiej ligi, a tu taki zonk. Hiszpanie stworzyli płytę potwornie monotonną, jednowymiarową i wypraną z wszelkiej dynamiki, po wysłuchaniu której w głowie nie zostaje najmniejszy ślad. Jest to o tyle dziwne, że zespół upodobał sobie dość długie utwory (średnia to prawie 5 minut), w których niby coś się dzieje, ale nic konkretnego nie zwraca uwagi. W jakimś sensie jest to brutalne, może nawet ekstremalne, jednak w ogóle nie przystoi tak doświadczonym muzykom.

Ominous Flesh Discipline to przykry przykład tego, że nawet niczego nie oczekując, można się srogo rozczarować. Swoją drogą miłośnicy slamu przypuszczalnie będą tym krążkiem zachwyceni. Może właśnie o ich uwagę zabiegają Cerebral Effusion?


ocena: 4/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/cerebraleffusion

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

20 lutego 2024

Visceral Throne – Omnipotent Asperity [2012]

Visceral Throne - Omnipotent Asperity recenzja reviewNa pierwszy rzut ucha Visceral Throne to zespół jakich w brutalnym death metalu wiele – typowy, przewidywalny i w dodatku nieociosany. Kupa hałasu, za którą nie stoi żaden sensowny twórczy pomysł, oprócz oczywiście klonowania tego, co już zostało sklonowane milion razy… Visceral Throne to zespół jakich w brutalnym death metalu wiele także na pierwszy rzut oka – ładne logo, efektowna typografia tytułu i estetyczna okładka, które standardowo mają za zadanie zamaskować zawartość muzyczną – typową, przewidywalną i w dodatku nieociosaną. „Pierwsze rzuty” Amerykanom zdecydowanie nie służą, dlatego jeśli ograniczacie się tylko do nich, umknie wam całkiem klawa sieczka.

Żeby jednak nie było niedomówień – Omnipotent Asperity nie ma nic wspólnego z oryginalnym graniem i absolutnie nie należy się czegoś takiego na tej płycie doszukiwać, bo dosłownie wszystkie zawarte na niej patenty słyszeliście już nie raz, w dodatku w różnych konfiguracjach i oprawie. Mimo to debiut Visceral Throne wybija się ponad średnią gatunkową/przeciętność i jawi jako coś więcej niźli tylko prosta suma części składowych. W moim odczuciu wynika to głównie z tego, że Amerykanie zgrabnie połączyli obce wpływy, podali je w przekonujący sposób i zadbali o przyzwoitą różnorodność materiału.

Jeśli chodzi o styl, Omnipotent Asperity najwięcej wspólnego ma z „Visceral Transcendence” Inherit Disease — choć to nie ten poziom — bo chłopaki w podobny sposób łączą morderczą intensywność z czytelnością poszczególnych motywów i wysokim współczynnikiem chwytliwości. Visceral Throne napierdalają z dużą swobodą, pilnując przy tym, żeby każdy kawałek obok obowiązkowych brutalizmów zawierał też coś ciekawego, co uchroni go przed zlaniem się z pozostałymi – czy to zaskakująco melodyjne solówki (kłania się Gorgasm), solidnie pokręcone techniczne zagrywki (kłania się Defeated Sanity) czy skoczne slammujące rytmy (kłania się Pathology). W skali całego albumu tych urozmaiceń trochę się uzbierało, więc o monotonii nie może być mowy, zwłaszcza przy 28 minutach.

Muzyce czy wokalom na Omnipotent Asperity nie można wiele zarzucić, więc czepiać można, hmm, trzeba się już tylko brzmienia… Produkcja płyty jest dość nierówna albo po prostu niedopracowana, co aż za bardzo kojarzy mi się z „dwójką” Inherit Disease. W dolnych rejestrach wszystko się zgadza – moc jest należyta, selektywność duża, a przyjemności ze słuchania nic nie zakłóca. Jednak im wyżej, tym bardziej dźwięki tracą na spójności i trochę kaleczą, czego koronnym przykładem jest werbel w typie blaszanego wiadra zrzuconego ze schodów.

Z moich obserwacji wynika, że Omnipotent Asperity nie przebił się jakoś mocno do świadomości słuchaczy i funkcjonuje raczej jako jeszcze jedna płyta z typową amerykańską napierdalanką. Szkoda, bo wbrew pozorom Visceral Throne mają do zaoferowania o wiele więcej niż niejedna kapela z wyższej półki.


ocena: 7/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/visceralthrone

podobne płyty:

Udostępnij:

17 lutego 2024

Disentomb – Sunken Chambers Of Nephilim [2010]

Disentomb - Sunken Chambers Of Nephilim recenzja reviewZ ogromnej masy brutal deathmetalowych kapel, jakie od dłuższego czasu zalewają świat, nawet te lepsze i w jakikolwiek sposób oryginalne mają spore problemy, żeby przebić się ze swoim hałasem do świadomości słuchaczy, nie wspominając już o zyskaniu rozgłosu. Niektórym kapelom sprzyja jednak szczęście – Australijczycy z Disentomb zaledwie po roku wspólnego grania dorobili się debiutanckiej płyty z całkiem przyzwoitą dystrybucją, choć — co trzeba uczciwie przyznać — wcale wielkich predyspozycji po temu nie mieli. Na szczęście nie zabrakło im ambicji.

Na pewno nie można powiedzieć, że Sunken Chambers Of Nephilim jest słabą płytą, bo to dość profesjonalnie podane intensywne grzańsko, które niestety jest przewidywalne, zupełnie niczym się nie wyróżnia, nie zaskakuje i nie proponuje nic od siebie. To niewiele ponad pół godziny sprawnie poskładanych schematów i zagrywek typowych dla Defeated Sanity, Disgorge, Pathology i baaardzo wieeelu innych zespołów z tego nurtu. Nie znajdziecie w tej muzyce niczego charakterystycznego tylko dla Disentomb, no chyba, że za coś takiego uznamy pojawiający się w „Incinerating the Angelic” fajny oldskulowy vibe, który dla odmiany mocno kojarzy się z Broken Hope i Fleshgrind. Mało? No cóż, innych atrakcji Australijczycy nie przewidzieli, choć technicznie wcale nie szorują po dnie.

Typowej muzyce towarzyszy typowy wokal (jaki można usłyszeć na setkach innych płyt – Jordan James jeszcze nie odkrył swojego potencjału) oraz również typowe surowe brzmienie. Mimo iż mastering Sunken Chambers Of Nephilim był robiony popularnym studiu w Kalifornii, produkcja materiału wydaje mi się nieco nierówna i nie do końca spójna – jakby na płytę trafiły utwory w różnych testowych ustawieniach. W trakcie słuchania nie przeszkadza to jakoś bardzo, ale ewidentnie ktoś dał ciała w tym temacie.

Pozbawiony jakichkolwiek oznak własnej tożsamości debiut Disentomb jest w swoim gatunku po prostu przyzwoitą płytą i nawet obecny status zespołu nie sprawi, że ktokolwiek doszuka się w niej czegoś ponad to. Ot brutalne, niewymagające napierdalanko, które bez zgrzytów może sobie lecieć w tle.


ocena: 6/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/disentomb

inne płyty tego wykonawcy:

podobne płyty:

Udostępnij:

14 lutego 2024

Broken Hope – Mutilated And Assimilated [2017]

Broken Hope - Mutilated And Assimilated recenzja reviewPowrót Broken Hope był sztucznie przehajpowany, więc kiedy „Omen Of Disease” nie znalazła uznania u krytyków i nie sprostała nawet podstawowym wymaganiom fanów — choć niektórzy doszukali się tam rozwiązań niemal rewolucyjnych — Shaun Glass i Chuck Wepfer szybko się ulotnili, żeby robić karierę w metal core, zaś sam zespół wrócił, skąd przyszedł – do głębokiej drugiej ligi. Amerykanie potrzebowali cudu, żeby ponownie zwrócono na nich uwagę. Albo magicznych sztuczek… Sięgnęli więc po jakąś chicagowską odmianę voodoo i do rejestracji większości gitar skorzystali ze sprzętu z kolekcji Jeffa Hannemana, co zapewniło im tajemnicze… nie wiem.

Wiem natomiast, że nagrany w odmłodzonym i odrobinę zaskakującym składzie Mutilated And Assimilated okazał się materiałem znacznie ciekawszym i łatwiej wchodzącym od poprzedniego. Krążek ma jeszcze mniej wspólnego z wyidealizowanym przeze mnie stylem Broken Hope niż „Omen Of Disease” — raz, że Amerykanie skończyli z wpychaniem do kawałków topornych nawiązań do starych płyt (z oczywistym wyjątkiem „Swamped-In Gorehog”), dwa, że wkład w kompozycje mieli Leski i Szlachta — co mogłoby irytować, gdyby nie to, że koniec końców wyszło mu na dobre. Dzięki temu, że całość została ujednolicona stylistycznie i unowocześniona (?), brzmi spójnie i dość naturalnie. Nic się nie rozjeżdża, nie ma zgrzytów ani jakichś bzdurnych zagrywek. W takim anturażu wokale Leskiego wypadły o wiele lepiej niż ostatnio.

Innymi słowy muzycy Broken Hope nagrali materiał na naprawdę niezłym poziomie, do którego wraca się bez oporów i poczucia zażenowania. W utworach na Mutilated And Assimilated jest więcej życia, techniki, poza tym fajnie bujają, niektóre („Malicious Meatholes”, „The Necropants”) są nawet dość skoczne, a dzięki solówkom Szlachty zadziwiająco melodyjne. Urozmaiceń jest akurat, żeby uniknąć monotonii, natomiast teksty (w sumie już same tytuły) zawierają dostatecznie dużo głupot, żeby chciało się w nie wgłębiać. Również brzmienie daje radę, choć samo w sobie jest mocno cyfrowe i bardzo selektywne, to nie wyprano go kompletnie z ciężaru.

Na poważnie przyczepić mogę się jedynie do tego, co na ocenę i tak nie ma wpływu – do dodatków. Po pierwsze, Mutilated And Assimilated dopchnięto ponownie nagranym kawałkiem z debiutu – współczesne brzmienie uwydatniło jego prymitywną strukturę i pozbawione wyrazu riffy – bida i nuda. Po drugie, ktoś wpadł na pomysł, żeby podbić cenę albumu pakując go w digipak i dorzucając obligatoryjne DVD ze średnio porywającym koncertem z czeskiego Obscene Extreme z 2015 roku – bida i żenua.

Mutilated And Assimilated nie ma startu do największych osiągnięć Broken Hope, ale przepaść, jaka ją dzieli od tych słabszych płyt, sprawia, że i tak łapie się do „top 3” zespołu. Ten album to jednocześnie dowód na to, że lepiej robić coś, co przychodzi niejako samo i naturalnie, niż kurczowo trzymać się wątpliwej jakości patentów z przeszłości.


ocena: 7,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/brokenhopeofficial

inne płyty tego wykonawcy:




Udostępnij:

11 lutego 2024

Rivers Of Nihil – The Conscious Seed Of Light [2013]

Rivers Of Nihil - The Conscious Seed Of Light recenzja reviewDo Rivers Of Nihil podchodziłem bez krzty zaufania, jak zresztą do większości cudownych odkryć Metal Blade z tamtego okresu. Zespół znikąd, w dodatku deathcore’owej proweniencji, a opakowano go w naprawdę duże nazwiska i promowano jakby był czymś wyjątkowym, innowacyjnym i sensacyjnym. No i cóż, na The Conscious Seed Of Light czuć włożone w jej wyprodukowanie pieniądze, ale nie słychać muzyki, która byłaby ich warta. Przynajmniej dla mnie ta płyta nie oferuje niczego ponad typowy nowoczesny death metal, którego już wtedy było stanowczo za dużo.

Debiut Rivers Of Nihil na pewno broni się w aspektach, na które zespół nie miał (przesadnego) wpływu: okładka jest super, a płyta brzmi selektywnie (z ponadprzeciętnie czytelnym basem) i momentami bardzo potężnie (wiadomo, Erik Rutan + Alan Douches). Niczego nie mogę zarzucić także wyszkoleniu poszczególnych muzyków (zwłaszcza perkmana – jego efektowne wyczyny to najjaśniejszy punkt albumu), bo nie raz i nie dwa udowadniają, że potrafią śmigać z dużą swobodą i na wysokich obrotach. Z inspiracjami też nie jest u nich najgorzej, ale…

Problemem jest to, co grają. Jako się rzekło – nowoczesny death metal, mocno zapatrzony na Fallujah czy nowsze produkcje Hate Eternal oraz jednego klasyka (którego wpływy aż za wyraźnie słychać w wolnych partiach), jednak bardzo często poskładany z elementów, które do siebie stylistycznie nie pasują. Może i w tym podejściu było coś ambitnego (progresywnego?), ale ktoś tu czegoś poważnie nie przemyślał, nie dopilnował i w rezultacie poziom kompozycji jest co najwyżej przeciętny. Na dobrą sprawę wszystko, co Rivers Of Nihil mają ciekawego do zaoferowania znajduje się już w pierwszym kawałku – „Rain Eater” brzmi świeżo, dynamicznie, a oparto go na niezłych riffach. Później jest już gorzej; przede wszystkim brakuje jakichś bardziej wyrazistych fragmentów, nad którymi można by się zatrzymać.

Uczciwie muszę jednak przyznać, że The Conscious Seed Of Light to płyta z gatunku tych, których całkiem się spoko słucha. Póki się ich słucha. Po wybrzmieniu ostatniego, stanowczo za długiego, utworu trudno cokolwiek przywołać z pamięci albo chociaż wskazać, gdzie się znajdowało. Jakby tego było mało, im bliżej końca, tym bardziej zalatuje tu nudą, a to sprawia, że do kolejnych przesłuchań trzeba się zmuszać. No i jeszcze mamy tu jednowymiarowy wokal, który ma więcej wspólnego z wymuszonym krzykiem niż prawdziwym growlem. Tyle dobrego, że koleś nie wrzeszczy na deathcore’ową modłę.

Czy tak powinna wyglądać płyta zespołu, który pchano do ludzi jako objawienie na scenie technicznego death metalu? Rivers Of Nihil nie pokazali tu ani specjalnego potencjału, ani nadzwyczajnego zmysłu kompozytorskiego, jedynie rozeznanie w rynkowych realiach.


ocena: 6/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/riversofnihil

inne płyty tego wykonawcy:




Udostępnij:

8 lutego 2024

Disfigured – Amputated Gorewhore [2011]

Disfigured - Amputated Gorewhore recenzja reviewNie sądzę, żeby po wydaniu „Blistering Of The Mouth” kolesie z Disfigured nagle zaczęli wyrywać panienki na „granie w zespole”, bo tytuły typu „Satan’s Cum”, „Herpes Face” czy „Circumsised and Sodomized”, nie wiedzieć czemu, rzadko rozpalają niewieście zmysły. Amputated Gorewhore nie przynosi w tym temacie poprawy („Chainsaw Buttplug”, „Vomit Creampie Surprise”, „Raping a Retard”…), choć, podobnie jak debiut, to około pół godziny fachowo zagranego brutalnego death metalu.

Między płytami zespół dorobił się osobnego wokalisty (został zastrzelony w 2021 roku podczas kontroli drogowej – poszło o broń i ogromne ilości dragów), więc instrumentaliści mogli mocniej skupić się na swojej robocie, dzięki czemu materiał jest szybszy, trochę bardziej techniczny i urozmaicony od poprzedniego. Disfigured delikatnie przesunęli się w kierunku typowej, zagranej na wysokich obrotach sieczki z Unique Leader (np. Disavowed), ale nie porzucili całkowicie wpływów klasycznych brutalistów spod znaku Cannibal Corpse, Suffocation i Broken Hope oraz nie zatracili tego latynoskiego luzu (nawet pomimo zatrudnienia rasowego białasa), który już wcześniej był obecny w ich muzyce.

To właśnie ten specyficzny feeling sprawia, że Amputated Gorewhore — uczciwie trzeba przyznać, że płyta dość wtórna i nic nie wnosząca do gatunku — jest tak fajna, gładko wchodzi i nie wcale nuży. Materiał Disfigured jest taki akuratny – nie za prosty, odrobinę zróżnicowany, z dobrze dobranymi proporcjami blastów i mielonki oraz całą masą lajtowych riffów, które sprawnie zagnieżdżają się w głowie. Ot bezpretensjonalne granie, bez cienia napinki i wielkich ambicji. Zreeesztą, jeśli ktoś ubarwia utwory samplami z dwóch części „Głupiego i głupszego”, to wiadomo, że nie zawiesza sobie poprzeczki specjalnie wysoko.

Amputated Gorewhore bawi i buja, a poza tym dostarcza całkiem sensowną dawkę łatwo przyswajalnej brutalności. Gdybyśmy mieli jako tako ogarnięty NFZ, to dwójkę Disfigured przepisywanoby na depresję.


ocena: 7,5/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/DisfiguredTXDM

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

5 lutego 2024

Sulphur Aeon – Seven Crowns And Seven Seals [2023]

Sulphur Aeon - Seven Crowns And Seven Seals recenzja reviewPrzy okazji „The Scythe Of Cosmic Chaos” zżymałem się na robienie z Sulphur Aeon „melodic death-black” i rzucałem niewybrednymi chujami pod adresem autorów takich etykiet, natomiast po wysłuchaniu Seven Crowns And Seven Seals zacząłem podejrzewać, że może jednak miałem do czynienia z prorokami, których wiedza wykracza poza nasze pojmowanie… A może to zespół poddał się wyimaginowanej presji i pognał za oczekiwaniami odbiorców? No chyba, że to wszystko przypadek. Faktem niepodważalnym jest, że czwarta płyta Niemców jest najbardziej uporządkowaną i przystępną w ich dorobku. Momentami aż nazbyt przystępną…

Nie chciałbym sugerować, że po dłuższej przerwie Sulphur Aeon dokonali jakiejś drastycznej stylistycznej wolty, bo w muzyce zespołu wciąż występuje zatrzęsienie elementów, dzięki którym jest on w mig rozpoznawalny, ale Seven Crowns And Seven Seals na tle poprzedników jest materiałem odczuwalnie mniej ekstremalnym, za to znacznie bardziej przejrzystym i w pewnym sensie wielowymiarowym. Niemcy postawili na podniosły klimat i rozbudowaną melodykę kosztem czystej wyziewności (kiedy już mocniej dołożą do pieca, to często pobrzmiewa w tym „nowy” Azarath) i poszerzyli swoją „strefę wpływów” o coś więcej niż tylko o feeling i zagrywki blackowej proweniencji, bo w utworze tytułowym znalazło się nawet miejsce na trochę heavymetalowego patosu oraz niemal bluesową solówkę.

Inaczej rozłożone akcenty, ogólne zmiękczenie czy zestaw zbędnych/tak se udanych patentów (choćby część chórków i czystych zaśpiewów) sprawiają, że Seven Crowns And Seven Seals nie ma podjazdu do „The Scythe Of Cosmic Chaos” – niby jest podobnie, ale to nie ta liga i poziom wrażeń. Prawie każdy kawałek — a już szczególnie te najdłuższe, które wyglądają na przeciągnięte — zawiera coś, co mnie drażni i zaburza odbiór całości – jakieś detale, bez których mogłoby obejść, zbyt częste powtórzenia czy mało przekonujące partie wokalne. Nie raz i nie dwa Niemcy ocierają się tu o banał albo proponują rozwiązania, które póki co ich przerastają, powodując zgrzyty. Jednocześnie czwarta płyta Sulphur Aeon zyskuje z każdym przesłuchaniem i naprawdę trudno się od niej oderwać, co przede wszystkim jest zasługą kompozycyjnego rozmachu oraz mnóstwa fenomenalnych melodii, które wciągają jak nowoorleańskie bagno i błyskawicznie zapadają w pamięć.

Oczywiście życzyłbym sobie, żeby na Seven Crowns And Seven Seals dominowała większa i bardziej skomplikowana zawierucha (jak w kapitalnym „The Yearning Abyss Devours Us”), ale tak po prostu zgnoić tej płyty nie potrafię, choć właśnie taki miałem początkowo zamiar. Sulphur Aeon nie boją się urozmaicać muzyki na różne, niekoniecznie oczywiste i strawne dla każdego sposoby, a skoro rezultat jest co najmniej zadowalający, to nie wypada mi się wtrącać w ich proces twórczy.


ocena: 8/10
demo
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/SulphurAeon

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

2 lutego 2024

Blood Red Throne – Nonagon [2024]

Blood Red Throne - Nonagon recenzja reviewNorwegia pod względem metalowym raczej nie kojarzy się z death metalem. Towarem eksportowym bez wątpienia jest jego mroczniejszy brat zwany black metalem. Niemniej jednak istnieje zespół, który absolutnie nie ma czego się wstydzić w dziedzinie metalu śmierci. Blood Red Throne to obecnie klasa światowa. Mimo iż powstali ledwo przed 2000 rokiem swoją pracą zaskarbili sobie serca fanów death metalu. Chłopaki nie mają kompleksu mniejszości względem potęg z sąsiedniej Szwecji czy sceny zza Wielkiej Kałuży.

Mutant przedstawił nam ich poprzednie dzieło „Imperial Congregation”. Bardzo dobrze ocenione i nie bez powodu. Oczywiście po szczegóły odsyłam do recenzji, gdyż ja skupię się na najnowszym albumie Nonagon czyli… wielokątowi (a dokładniej to 9-kątowi). Wydany 3 lata po „Imperialu” ukaże nam nie tylko nowe utwory, ale także nowego wokalistę. Norweg Sindre Wathne Johnsen zastąpi tutaj wieloletniego piewcę "Bolta".

Przechodząc do technicznych kwestii. Album, niczym 9-kąt, zawiera 9 utworów zmieszczonych w niemal 43 minutach, jest zatem czego słuchać. Poszczególne kawałki trwają niemal tyle samo (ponad 4 minuty). Jedynie ostatni trwa ponad 6, co trochę niepokoi… Ale po kolei! Pytanie czy warto poświęcać te niemal 3 kwadranse? Posłuchajmy i przekonajmy się.

Otwierający „Epitaph Inscribed” przedstawi nam wizję albumu, po której albo złapiemy haczyk albo odpłyniemy w siną dal. Oczekiwania, nie powiem, aby były małe, ale względem Blood Red Throne chyba to nie grzech? Niemniej jednak, utwór nie spowodował u mnie wylotu z bamboszów ani nie poparzył. Miałem to nieprzyjemne uczucie, że już to gdzieś… ba, wszędzie gdzieś słyszałem. Szczególnie wokal zaczynał nieco przerażać. Jak to określił Mutant „nienaganny acz wykonany perfekcyjnie growl” zastąpiony został pewną mieszanką. Sindre serwuje nam zarówno przyzwoity growl (choć nie tak mocny jak poprzednik) jak i niestety coś, co kojarzy się od razu z jakimś metalcorem czy deathcorem, czyli krzyk, pisk czy jak to zwał. Te elementy wprowadzone tutaj zapewne dla urozmaicenia wokalnego niestety mnie nie kupują. Najzwyczajniej w świecie ten drugi wokal z pewnością pokazuje jak elastyczny potrafi być Norweg, lecz w tym przypadku wyrzuca słuchacza z fajnie zbudowanego growlem utworu. Dlatego jak kogoś będzie to w diabły (albo anioły) denerwowało, to przykro mi poinformować, że to za bardzo się nie zmieni. Pocieszającym jest fakt, że ogólnie 60-65% utworów wokalista jednak ciśnie growlem. Przesłuchując album, strasznie trudno wyróżnić któryś z utworów. Chyba nieco negatywnie wpadł mi w ucho siódmy kawałek „Split Tongue Sermon”, kojarzący się w szybszych partiach z Decapitated i nieszczęsnym „Carnival is Forever” (a to nie jest komplement). Mocne zwolnienia zaś (zapewne dla przeciwwagi) z milionem innych zespołów, gdzie wokal przypomina świnkę (bo jest wolno i musi być mocno). Nonagon wyskoczy (albo zaskoczy) nam z melodyjnymi wstawkami, jak choćby w „Blade Eulogy”. Trochę to dziwne, gdy nagle w głośnikach słyszysz In Flames, po czym następuje normalne napierdalanie. Nie rozumiem zabiegu. Jest najprościej mówiąc z dupy. Nic nie wznosi, a jedynie zakłóca strukturę całości. Czy zamykający 9-kąt „Fleshrend” czymś się wyróżnia? Czymś zaskoczy? Chyba jedynie tym, że po 3 minutach w sumie to chciałem, aby się już skończył. Słowo o produkcji, bo to bardzo dobra jakość. Instrumenty brzmią i buczą i tutaj nic zarzucić się nie da.

Podsumowując: Nonagon mnie rozczarował. Po świetnych „Fit to Kill” i „Imperial Congregation” wpadł tutaj w generyczność. Ot jest, ale jakby nie było, to by nikt nic nie stracił.


ocena: 5/10
Lukas
oficjalny profil Facebook: www.facebook.com/BloodRedThroneOfficial

inne płyty tego wykonawcy:

Udostępnij:

30 stycznia 2024

Mangled – Most Painful Ways [2001]

Mangled - Most Painful Ways recenzja reviewCzy Mangled kiedykolwiek mieli zadatki, żeby trafić ze swoją twórczością do kanonu death metalu? No… jakby się tak dobrze zastanowić, to… nie. Wprawdzie Holendrzy zaczynali odpowiednio wcześnie i dorobili się paru pomniejszych wydawnictw, jednak żadne z nich nie prezentowało na tyle wysokiego poziomu — nie mówiąc już o oryginalności — by porwać za sobą tłumy. Także wydany prawie dwa lata po nagraniu debiut nie wzbudził wielkiej sensacji – z jednej strony był dość solidny, a z drugiej mocno przestarzały i nie mógł się równać z tym, co już nadchodziło. O ironio, prawdziwy rozgłos zespół zyskał dopiero dzięki partycypacji w tributach dla Morbid Angel i Cannibal Corpse.

Zmieniły się czasy, zmienił death metal, zmieniły wymagania fanów, zmieniła koniunktura, więc chcąc nie chcąc zmienić musiał się i Mangled. I to nie do poznania. A czy na lepsze? Hmm… do pewnego stopnia tak. Wcześniej w utworach Holendrów roiło się od rozmaitych zmiękczaczy (klawisze, akustyki, damskie wokale), a i sam styl będący wypadkową Paradise Lost, Dismember i typowego holenderskiego death/doom nie należał do przesadnie ekstremalnych. Na Most Painful Ways mamy natomiast do czynienia z jawnie amerykańskimi brutalizmami, w których wyraźnie pobrzmiewają zwłaszcza dokonania Cannibal Corpse. Tempo muzyki zostało podkręcone (nie brakuje fachowo nawalanych blastów – w takim „Hellrose Place” panowie ocierają się nawet o grind), riffy nabrały charakteru (i charakterystycznej dla Wiadomo-Kogo wibracji), zaś zwolnienia sprowadzono do roli pojawiającego się z rzadka urozmaicenia. Radykalizacji uległy również teksty, które lepiej pasują do nazwy zespołu.

Daje się odczuć, że za Most Painful Ways odpowiadają doświadczeni muzycy, ale słychać jednocześnie, że oni dopiero uczą się grać w ten sposób, przez co bazują jedynie (czy tam — przede wszystkim) na najbardziej dostępnych i typowych dla gatunku schematach. Stąd też całość brzmi niezaprzeczalnie solidnie, choć trochę jednowymiarowo – ewidentnie brakuje tu odrobiny finezji (zrezygnowali z solówek), świeżości czy nutki szaleństwa. Znacznie atrakcyjniej pod tymi względami wypadają młodsi koledzy Mangled z Severe Torture, którzy dodatkowo kasują ich poziomem technicznym, intensywnością i produkcją.

Jak na przejściowy album stworzony w zasadzie z potrzeby rynku, Most Painful Ways jest całkiem w porządku. Chociaż oryginalności w nim za grosz i nie powoduje najmniejszych uniesień, to jako przerywnik między ambitniejszymi i bardziej wymagającymi krążkami sprawdza się dobrze.


ocena: 6,5/10
demo
Udostępnij: